sobota, 1 marca 2014

Między zjazdem z wulkanu a 4 krajami w ciągu doby – nowe dzikie doświadczenia. CZĘŚĆ I.

   Z powodu braku nawet szkieletu podróży na chwilę obecną bardzo wiele decyzji, no dobra wszystkie decyzje zapadają spontanicznie. Poza plusami jedyną wadą przemieszczania się po Ameryce Środkowej na spontanie jest wewnętrzny dyskomfort braku organizacji. Gdybym była swoim przyjacielem i stała obok, to bym dała taki opieprz połączony z umoralniającym wykładem, że szczęka by opadła i nigdy więcej już się nie podniosła. Jednak sama do siebie w lustrze nie będę mówić (jeszcze nie ten etap w moim życiu, żeby robić takie rzeczy), więc pozostaje mi męczyć się z tym małym stresem w głowie. Drugą opcją jest ułożenie planu, ale z tym jest tak, jak z pisaniem artykułu w Panamie –musi nadejść moment krytyczny.
   Po tym przydługawym wstępie przejdę do (tu pada moje ulubione słowo–klucz  w życiu) konkretów. Z Granady chciałam się udać do oazy kultury afro i rasta Bluefields na wybrzeżu karaibskim. Aby tam się dostać z Granady, trzeba wstać wcześnie, bo to ponad 400 km, w tym część trzeba przebyć łódką. Od rana dręczyły mnie jednak problemy żołądkowe (hehehe w poprzednim poście myślałam, że to tropikalna choroba dengue, ale to jednak były zakwasy po zajęciach tanecznych i zatrucie pokarmowe w tym samym czasie) i nie czułam się na siłach, aby podjąć taką długa podróż. Tak na marginesie przez cały pobyt w Nikaragui skręcało mnie w żołądku, a ze zjedzeniem pierwszego posiłku poza Nikaraguą mi przeszło, jak ręką odjął. Tu rada dla osób wybierających się do Nikaragui, nawet tych o stalowych żołądkach jak mój, w tym kraju nie można jeść jednak wszystkiego, co popadnie z ulicznych stoisk. 
   Nie pojechałam do Bluefields, więc musiałam wymyślić szybki plan podróży. Spojrzałam na mapę i zdecydowałam się udać jakieś ponad 100 km  na północ do miasta Leon, kolejnego kolonialnego ośrodka jak Granada. Dwa busiki colectivos i jestem na miejscu. Po drodze przesiadałam się w stolicy kraju, mieście Managua, które podobno jest brzydkie i niebezpieczne. To, że Managua jest brzydka muszę zanegować, bo są tam też ładne miejsca. Nie brakuje też śladów komercyjnego zachodu, jak McDonald, Burger King czy hotel Hilton. Co do niebezpieczeństwa, ja osobiście nie odczułam przed te krótkie chwile przesiadki na jakimś rynku zagrożenia, ale pewien Amerykanin z Seattle pracujący jako wolontariusz w kilku miejscach w Ameryce Środkowej, z którym zakumulowałam się w Leon opowiedział mi historię swojej znajomej, która jest wystarczającym argumentem. Koleżanka „Omegi” (ksywa mojego kumpla), Amerykanka robiąca wolontariat w Managua została porwana i zabita, po tym jak wybierała pieniądze z bankomacie. Jej ciało znaleziono w odległości godziny drogi od Managuy. Rozmawiając z Omegą od razu było widać, że to inteligentny i twardo stąpający po ziemi facet, więc jestem pewna, że tego nie zmyślił. Z resztą takie historie w Ameryce Środkowej nie szokują aż tak bardzo.
Don't worry about a thing, cause every little thing gonna be all right. Maryja z Guadelupe na t-shircie też potwierdza słowa Boba :)


Miasto Leon
   Już na terminalu autobusów o mało nie zostałam okradziona, tak na dobry początek. Wysiadłam z autobusu i jak zwykle obskoczyły mnie w kółko rowerowe taksówki. Wybierając taksówkę w Ameryce Środkowej zawsze kieruję się zasadą, kierowca musi być albo starszym dziadem albo młodym, drobnym chłopaczkiem, abym ewentualnie mogła mu dać radę. Jeśli chodzi o taksówki-samochody zawsze patrzę, czy na drzwiach mają państwowe numery z rejestru taksówek. Tym razem zabrałam się z jakiś chudym chłopakiem, na pewno młodszym ode mnie. Nie zdążyłam wyjechać z terminalu, gdy jakaś czarna kobieta po czterdziestce prawie siłą ściągnęła mnie z rowerowej taksówki. Zaczęła do mnie mówić po angielsku, chyba aby tamci nie zrozumieli, że muszę z nią iść. Myślałam, że to jakaś wariatka i to jej się obawiałam, ale z nią poszłam. Zaciągnęła mnie między jakieś stragany i mówi, że udajemy, że idziemy do kibla i że się znamy. Gdy tylko zniknęłyśmy z oczu taksówkarzom, kobieta wyjaśniła mi, że jest stąd i zna tego chłopaka, który mnie zabrał. Okrada on z kolegami turystów i widziała, że jego koledzy są w pobliżu i już obserwują sytuację. Zrobiło jej się mnie szkoda i dlatego zareagowała. Kobieta poszła ze mną poszukać bezpiecznej taksówki. Zauważyła jednego chłopaka, którego zna z widzenia i sama mu zaznaczyła, że mam dojechać bezpiecznie. Chłopak, który mnie zabrał wyglądał jak jakiś pandillero (członek pandilli –gangu), miał dużo tatuaży i ja na pewno sama nie zdecydowałabym się z nim pojechać. Okazało się, że Juan zawiózł mnie spokojnie pod hostel, po drodze zapewniając, że jesteśmy już blisko, bo widział, że podejrzewam go o niecne zamiary. Po drodze się rozgadałam i koniec końców Juan nawet zatrzymał się na piwo w hotelowym barze. Taki to był mój początek w Leon.
Historyczne, uczone pod względem architektury centrum miasta
   Z ulic miasta Leon nie emanuje już spokój, to brudna, głośna i nieprzewidywalna Centroameryka, gdzie trzeba uważać. Budynki kolonialne i kilka muzeów czyni to miasto miejscem turystycznym. Z muzeów polecam muzeum poety )i nie tylko) Rubena Dario. Wszystkie opisy są jednak tylko po hiszpańsku, co jest głupotą, bo większość turystów używa tu, jak i wszędzie, angielskiego.
Rozdrobiony lód polany mlekiem kandyzowanym przysmakiem nikaraguańskich ulic. Tym akurat chyba się nie zatrułam :)

Transport publiczny w Leon w Nikaragui, Zdjęcie pod tytułem "Szybka przesiadka".

Przytoczę jedną z historii osób tu poznanych. Smutną historię Javiera.
   Siedziałam sobie na skwerku w centrum i nic nie robiłam. Kręcił się tam pewien mężczyzna na wózku, który sprzedawał jakieś beznadziejne pocztówki, bransoletki ze sznurków i sakiewki na sznurku. Nie był jednak ani nachalny, ani nie żebrał bez godności. Normalnie nie mam odruchu wspomagania ludzi proszących o kasę na ulicy, bo uważam, że taka pomoc tylko zwiększa ten proceder i pokazuje miejscowym, że nie trzeba szukać normalnej pracy skoro turysta wrzuci jakieś drobne i wyjdzie z tego niezła dniówka. Tego gościa było mi naprawdę żal, bo widziałam godność na jego twarzy  i to mnie zainteresowało. Nie zachowywał się miejscowy sprzedawca-menel. Chciałam dać mu jakieś drobne, bo nie potrzebowałam żadnej pierdoły obciążającej plecak niepotrzebnie, ale Javier (czytaj: Hawier J) nie chciał kasy tak po prostu i dał mi sakiewkę z trupią czaszką. Zaczęłam z nim rozmawiać, opowiadać o Polsce. Jak zwykle dziwiło go, gdy mówiłam, że w Polsce czasem wracam sama w nocy i czuję się bezpiecznie –dla ludzi z ulic Nikaragui to abstrakcja. Tu sama kobieta po nocy długo by nie pospacerowała. Weszliśmy na tematy, cen, pracy itp. Javier sam zaczął opowiadać, czemu nie ma nóg. Dwa lata temu chciał przedostać się do Stanów Zjednoczonych, gdzie czeka podobno lepsze życie. Granice do gwatemalsko-meksykańskiej pokonuje się normalnie. Na granicy Meksyku z Gwatemalą trzeba już albo dać w łapę albo nielegalnie ją jakoś przekroczyć. Z kolei ostatnią granicę Meksyk-USA jak wielu innych Latinos można, na przykład pokonać, wskakując do pociągu towarowego i chowając się tam. Javier wypadł w pociągu towarowego próbując nielegalnie pokonać granicę i przejeżdżający pociąg obciął mu nogi. Został oczywiście deportowany do Nikaragui. Wypadł jeszcze po stronie meksykańskiej. Zapytałam go, jakie jest najładniejsze miejsce, które w życiu widział. Odpowiedział, że Monterrey w Meksyku. Było to najbardziej wysunięte na północ miasto które odwiedził. Zrozumiałam, że dla niego, jak i wielu innych, nielegalne życie w USA to spełnienie marzeń. W Warszawie na studiach uczęszczałam na przedmiot o latynoskich imigrantach w USA, więc ten temat dosyć interesował mnie. W sumie gdybym była Nikaraguanką i miała choć trochę ambicji w życiu też bym chciała stąd uciec i żyć bezpieczniej. Cieszę się, że poznałam Javiera, dużo zrozumiałam dzięki niemu. Tu rodzina za dużo nie pomaga. Matka Javiera pracuje jako sprzątaczka w Panamie, a ojciec dorabia w Kostaryce. On wynajmuje pokój w Leon za 700 cordobas za miesiąć (280 zł) i zarabia sprzedając pierdoły na ulicy. Zapytałam, czy po wypadku matka mu nie chciała pomóc i wziąć go do siebie, ale on nie rozumiał nawet, czemu miałaby to robić. Właśnie, tu liczba dzieci ulicy przeraża. Nie chcesz żyć w domu, idziesz na ulicę i rodzice uznają, że teraz to twój wybór i twoje problemy. Jedna kobieta opowiadała mi, że teraz w Leon pewna 11-latka jest w ciąży, a że mieszka na ulicy, więc to jest jej problem. Na szczęście 11-latka w ciąży wciąż tu dziwi miejscowych (15-latka w ciąży to już nic zaskakującego). Taka oto jest historia Javiera marzącego o USA. Gdybym miała więcej pieniędzy, naprawdę chciałabym mu pomóc. Od tej pory zawsze, gdy go mijałam przybijałam mu żółwika i mówiłam, gdzie akurat idę.
Javier
większość ludzi zarabia na życie sprzedając na ulicy lub wykonując drobne usługi



(koniec części pierwszej, zapraszam do drugiej)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz