sobota, 29 marca 2014

ESP: 21-23 de marzo, Rio Lampara, Guatemala

   Bien cerca de Livingston corre un rio que se llama Rio Dulce y un de rios que entran a Rio Dulce se llama Rio Lampara – eso era proxima destinacion en nuestro viaje. En medio de la jungla, con clima tropical, muchos insectos de todo tipo, lejo de civilizacion... Alla fuimos a un hotelito que se llama Hotelito Perdido y la duena es una polaca (nosotros polacos somos en cada un lado, aun en la jungle guatemalteca).
   Nos pasamos tiempo muy bien. Hizimos viajazo muy cansativo en kayakas. Despues buscamos una cascada en el bosque y perdimos un poco camino. Gracias a un senor que estaba andando por el bosque con machete encontramos el camino. Bueno, este senor encontro y fue con nosotros. Tambien viajamos al dedo por el rio, que locura.
   Tuve un accidente pequeno. Me murdio en el dedo una mosca, que se llama en ingles deer fly (no podria encontrar en Internet como se llama en espanol). Me dolio un poco mano y se inflamo.

   Generalmente pase tiempo super bien en Hotelito Perdido. Sin duda puedo recomendar a Ustedes visitar este lugar. Hay alla muy buena gente, vistas lindas, la comida, la cervesa, activiades para hacer. Y todo es cercita de naturaleza!



„Zagubiony hotelik” w dżungli nad rzeką Lampara


   „Dotarcie do miejscowości w dżungli nie jest zbyt łatwe” – przeczytałam w Internecie o okolicach Rio Dulce. Właśnie obmyślałam, jak dostać się do miejsca o nazwie Hotelito perdido, czyli po polsku Zagubionego Hoteliku gdzieś nad rzeką Lampara, czyli nad jednym z ujść rzeki Rio Dulce w lesie deszczwym w Gwatemali. Nie było innej opcji niż podróż łódką. Z Livingston zabrał nas Gwatemalczyk Federico. Trafiliśmy tam! Wreszcie! Mogę powiedzieć szczerze jak na spowiedzi (choć nie spowiadałam się od 9 lat), że byłam w sercu tropikalnej dżungli! Tak, dokładnie te słowa opisują to miejsce „Serce tropikalnej dżungli”. Oczywiście, gdy powiedziałam to memu kompanowi Alexowi, że to tropikalna dżungla to mnie wyśmiał i stwierdził, że już w Kanadzie zna miejsca, które przypominają bardziej tropikalną dżunglę. Ja jednak zgadzałam się z opisem znalezionym wcześniej w Internecie. Byłam pod dużym wrażeniem okolicy.
   W Hotelito Perdido nie było Internetu, nie było możliwości naładowania telefonu ani komputera, bo prąd pochodził z energii słonecznej, więc zasoby były ograniczone. Była za to ciepła woda i moskitiera nad łóżkiem. Od razu wyruszyliśmy kajakiem w poszukiwaniu wodospadu. Po ponad godzinie wycieńczającego wiosłowania "zaparkowaliśmy" kajak przy brzegu i pieszo ruszyliśmy leśną drogą w poszukiwaniu wodospadu. Podobno to 10 minut drogi, więc po prawie godzinie marszu zaczęliśmy brać pod uwagę opcję, że trochę się zgubiliśmy. Jeszcze bardziej wycieńczeni, w szczególności ja, bo byłam w klapkach, zawróciliśmy. Spotkaliśmy jakiegoś lokalnego machereto ze swo maczetą u boku, wracającego z synem z głebi lasu. Bardzo miły pan pomógł nam i poszliśmy skrótem przez zarośla. Przeklinałam tę drogę jak nigdy wcześniej w podróży, bo klapki z Panamy za 2 dolary rozkleiły mi się akurat wtedy na dobre i co 5 kroków musiałam je naprawiać. Nie wiem czemu posłuchałam pracownika hoteliku, który uważał, że śmiało dotrę tam w klapkach. Z wdzięczności podarowałam temu panu z maczetą moje sombrero, które kupiłam w Tequili w Meksyku 2 lata temu. Bardzo się cieszył. Nad wodospadami było cudnie i na szczęście tym razem nie musiałam z nich skakać. Zabrałam ze sobą kapok, więc leniwie unosiłam się na wodzie.
   Po kolejnej godzinie drogi powrotnej kajakiem, marzyłam tylko o normalnym posiłku, bo od śniadania nic nie jadłam. Dotarliśmy do hoteliku o 16:15 i jak się okazało pora lunchu skończyła się 15 minu temu i trzeba czekać do kolacji o 19. Pamiętałam, że nad rzeką widziałam jakąś restauracje, gdy płynęliśmy łódką z Livingson i nie było to zbyt daleko. Długo się nie zastanawiałam. Poszłam na pomost łapać wodnego stopa z Alexem. Szybko zabrała nas indiańska rodzina, chyba z tuzinem dzieci. Byłam pewna, ze jako Gwatemalczycy drogo nam policzą za zabranie się z nimi i dlatego się zatrzymali, aby zarobić. Gdy zapytałam się sternika, ile nas to będzie kosztowało, on się zdziwił i powiedział, że jeśli chcemy, możemy dać tyle, ile chcemy, zależy od nas. Z zaskoczenia na widok nieinteresownych Indian, zapłaciliśmy im jak za normalną publiczną łódkę, bo rodzina wyglądała biednie, więc przy tylu dzieciach coś im się od losu należy. W drodze powrotnej z restauracji zabraliśmy się, tym razem za darmo, wodnym stopem z bogatym małżeństwem ze stolicy kraju, czyli Gwatemala City, wypasioną, lanserską motorówką.   
Codzienne życie dzieci z nad rzeki Lampara.

   Czas mijał sielsko i wesoło. W hoteliku było łącznie z personelem nie więcej niż 10 osób, ale wszyscy byli sympatyczni. Zabawa się skończyła, gdy ugryzła mnie w palec jakaś mała, jadowita mucha, z angielskiego deerfly, po polsku według wójka google był to ślepak czarnożółty. 
deer fly (zdjęcie z: http://www.whatsthatbug.com/2010/08/13/deer-fly-2/)

   Zazwyczaj przy pierwszym ugryzieniu występuje reakcja alergiczna. Palec i cała ręka spuchły mi jak nigdy. Szkoda, że dzięki staremu komputerowi w jednej z gwatemalskich kafejek internetowych karta SD się zepsuła i straciliśmy prawie wszystkie zdjęcia z Hotelito Perdido. Mam tylko jedno zdjęcie mojej ręki jakieś 8 godzin po ukąszeniu. Wciąż jeszcze widać różnicę, choć to nic z porównaniu z pierwszą godziną od ukąszenia. Wszyscy się ze mnie śmiali, gdy zaczęłam mówić, że testament szybko chociaż spiszę. Teraz się śmieję z tego, ale wtedy nie było mi do śmiechu i nawet na poważnie o tym testamencie przez chwilę myślałam.
10 h po ukąszeniu wciąż widać różnicę

   Hotelito Perdido uznaję za wspaniały czas relaksu i kontaktu z naturą. Bez Internetu człowiek naprawdę wypoczywa. Po wizycie nad rzeką Rio Lampara postanowiliśmy rozdzielić się w Alexem z Kanady na 2 dni. On pojechał do Gwatemala City w poszukiwaniu swojej zagubionej przez firmę kurierską maski do nurkowania z wbudowaną kamerą, a ja pojechałam do Flores, aby zobaczyć piramidy Tikal, ślady majowskiej kultury. Był to cały dzień drogi, duży wydatek, inna część kraju, ale tak mnie to dręczyło, że nie mogłam sobie odpuścić. Później wróciłabym do Polski ze świadomością, że odwiedziłam w Gwatemali wszystkie miejsca, które chciałam odwiedzić poza Tikal. Ta myśl nie dawałaby mi spać po nocach, więc nie patrząc na budżet i rozdzielenie się z kompanem podróży, udałam się z deszczowej dżungli do Flores.

Rada driftera na dziś:
Wybierając się DO TROPIKALNEGO LASU jednak WARTO ZABRAĆ ze sobą w jakieś LEKI ANTYSEPTYCZNE na ukąszenia.
Czysty relaks

ESP: 18-21 de marzo, Livingston, Guatemala

   Finalemente llegue a la costa carribena. No se porque pero siempre me gustaba mucho mas costa carribena que pacifica. Esta comida riquisima, frutas del mal, aceite de coco, especies de cosina criola. No se puede olvidar tambien sobre musica y baile. Las culturas caribenas tienen un fuego que quema ...quema mi alma. Me encanta! Bueno, hay tambien muchas desventajas, pero cada lugar tiene su buena y mala cara.
   Llegamos a Livingston en el bote de Puerto Barrios. Quedamos primera noche en hostal Casa de Iguana, pero no recomiendo este hostal. Si quieres boracharse, fumas cigarrilos (porque en habitacion tambien va a holer de cigarillos cuando alquien fuma fuera, pero cerca, no te importa nada de cultura y te gusta alco-juegos y tambien te gusta tomar la ducha en bano sucio, Casa de Iguana te va a gustar. A mi no me gusto y movi a un Bed & breakfast Casa Nostra y era mucho major. Dueno es un gringo, pero se comporto bien con nosotros.
   Cada una persona que tiene esta posibilidad tiene que probar una comida tipica garifuna, que se llama tapado. Es una sopa de mariscos y pescado con platanos, especies variedades y aceite del coco. Les juro, tiene sabor riquisimo!
   Vale la pena ver baile de Garifuna que se llama la punta y escuchar como bandas de Garifunas. Para mi su musica parece mucho a samba brasileira.
   Estuve en na playa El Salvador Gaviotta, pero no puedo decir que eso es mejor playa que vi en mi vida. Cerca de esta playa hay unas cascadas en en bosque. Se llaman Siete altares y entrada cuesta 20 quetzales. Fui tambien a Playa Capitana en Livingston. Playa era muy basica, pero yo disfrute bien.

   Livingston me gusto muchisimo. Lo siento no tuve tiempo para visitar Belize, pues para mi Livingston fue un pequeno Belize. Quizas otra vez , en proxima viaje me tocara ver Belize.




piątek, 28 marca 2014

Kultura afrokaraibska w gwatemalskim wydaniu. Livingston

   Od momentu, gdy w hostelu w Panama City poznałam Luisa z Gwatemali, który powiedział mi, że w Gwatemali jest małe rastafariańskie miasteczko na wybrzeżu karaibskim, wiedziałam, że prędzej czy później muszę tam dotrzeć. Przez całą podróż podpytywałam poznanych ludzi, którzy już tam byli o opinie. Nie były one zbyt zachwycające i zazwyczaj uwzględniały odpychającą wyglądem plażę. Livingston to miejsce o nietypowej kulturze, chociażby dlatego warto je odwiedzić. Mieszka tam mało znana w Europie (nawet na studiach latino nigdy o niej nie usłyszałam) grupa etniczna o nazwie Garifuna. Garifunas są potomkami niewolników przywożonych na wybrzeże karaibskie i można ich znaleźć w Belize, Gwatemali i w Hondurasie. Jak na kulturę afrokaraibską przystało Garifuna mają swój lokalny taniec i muzykę, a także kuchnię opartą na owocach morza i oleju kokosowym.
   Do Livingston dotarliśmy łódką. Już w porcie naskoczył na nas nagabywacz opłacany przez jeden z hoteli z pytaniem, czy już mamy gdzie się zatrzymać. Tak się złożyło, że planowaliśmy zatrzymać się w hostelu, który polecał nagabywacz. Nagabywaczem był czarnoskóry Garifuna, żyjący we własnym rasta świecie. Żeby nie przynudzał od razu zapytałam go, gdzie tu się tańczy la punta, czyli lokalny taniec. Kolesia zamurowało. Upewnił się jeszcze raz, że jestem z Polski, bo wcale nie odpowiadałam stereotypowi osoby z Polski, który miał w głowie. Ogólnie ocenił nasz polski naród jako smutnych ludzi, więc chyba do tej pory na kogoś takiego jak ja nie trafił. Później zaczął wywód, że jestem pierwszą białą turystką, która wie w ogóle, co to la punta i dał mi instrukcje, gdzie dziś będzie grał i śpiewał ze swoim zespołem. Plan dnia miałam więc gotowy. Zostawiłam plecak w hostelu Casa de Iguana, którego nie polecam, chyba że ktoś stawia tylko na gry alkoholowe, obowiązkowo jest palący i nie interesuje go lokalna kultura. Zostawiłam też mojego kompana podróży Alexa, wzięłam latarkę, bo w Livingston dosyć ciężko z oświetleniem miasta i znalazłam miejsce, gdzie odbywał się, nazwijmy to, koncert. Pewna dziewczyna Garifunta tańczyła la punta. Taniec wydał się dosyć łatwy. Nie było jednak atmosfery fiesty. Garifunka tańczyła, a gringo turyści objadali się i patrzyli na nią.

Tak wygląda taniec la punta (filmik nie jest mój):

   Właśnie, jak już jesteśmy przy jedzeniu, pokazową i przepyszną potrawą Garifuna jest tapado –zupa z owoców morza i ryb na bazie oleju kokosowego. Pychota, polecam.
   Ceny w Livingston są nieco droższe. Złota zasada całej Ameryki Środkowej i nie tylko: jeśli do jakiegoś miejsca można dotrzeć tylko drogą wodną, ceny są droższe, bo benzyna do łódek jest droższa niż do samochodu.
salon fryzjerski na ulicy

Livingston
mała Garifunka

   Dawno nie plażowałam, więc w Livingston miałam wielką ochotę pójść na plażę. W samej mieścinie nie ma plaży, trzeba podjechać trochę taxi, nie ma innego wyboru. Pojechaliśmy na plażę Salvador Gaviota. Powiem tak, w porównaniu z Bałtykiem plaża i morze mają prawo się podobać, ale w porównaniu, na przykład z plażą na Isla Mujeres w Meksyku nie ma czym się ekscytować. Plaża była dosyć wąska. 
Plaża Salvador Gaviota

   Następnie poszliśmy wzdłuż wybrzeża szukać w gęstwinie ciągnącej się wdłuż trochę brudnej plaży wodospadów o nazwie Siete altares. Jak się okazało, aby tam dotrzeć, trzeba było przejść prywatną posesję, czyli zapłacić. Garifuna jak każdy prawdziwy Gwatemalczyk pobierał opłatę od turystów w wysokości 20 quetzali, czyli jakieś 8 złotych za samo przejście. Podobało mi się, było spokojnie i blisko natury, Idąc przez rzekę wciąż musiałam uważać na pająki na kamieniach przy brzegu. Trudno nie zauważyć pająków w dżungli w Gwatemali, bo mają wielkość połowy dłoni.
Siete altares

W drodze do wodospadów

   Następnego dnia poszliśmy na Playa Capitana, lokalną plażę w Livingston. Aby się nie nudzić zaczęliśmy się bawić w piasku. Kompan podróży Alex wykopał wielki dół z moją małą pomocą. Następnie zakopał mnie w nim i to było moje Spa. W czasie zabawy ktoś akurat wyprowadził kozy, aby sobie poskubały trawki, więc musiałam uważać, żeby kozy przypadkiem nie poskubały mej głowy. Lubię taki powrót do dzieciństwa od czasu do czasu. Tu link do zdjęć ze Spa.

   Livingston oceniam na plus, bo lubię kultury afrokaraibskie. W powodu ograniczonego czasu nie mogłam wybrać się do Belize, więc Livingston był afro namiastką. 2 lata temu będąc w Meksyku również chciałam odwiedzić Belize i w ostatniej chwili nastąpiła zmiana planów. Tym razem znów się nie powiodło. Widać jeszcze nie jest mi dane zwiedzić Belize. Do trzech razy sztuka, więc może podczas kolejnej wyprawy na amerykańskie lądy tam trafię.

Rada driftera na dziś:

Świat się zmienia, gdy PRZEŁAMIESZ LENIA. 

czwartek, 27 marca 2014

ESP: 14-17 de marzo, Copan, Honduras

   Si perdi mi miedo a viaje al Salvador, decidi seguir con mis deciciones breves y fui tambien o otro de paises mas peligrosos en Centroamerica, a Honduras. No tenia mucho tiempo pues fui solo a un lugar cerca de la frontera, a ciudad Copan dónde hay ruinas mayas. Queria mucho ver las ruinas -eso era mi motivo de viaje alla. Me acompaniaros dos canadienses, Alex y Josh. Me sentia bien segura viajando con ellos. Me quede en el hostal "Via Via", pero no puedo recomendar este lugar. Dueno, un tio de Belgica es una persona mal educada y todo personal trabaja sin ganas. Eso da mala cara para hostal. Yo tenia que recordar sobre free drink cada dia (de verdad ron cola sin ron). Mejor recomiendo a Ustedes buscar otro hospedaje.
   Ruinas Copan comparando con Pelenque o Teutihuacan no son tan impresionantes. Cuando fuimos a ruinas hacia calor como en infierno. Me gusto (porque generalmente me gusta ver raices de culturas que ya no existen), pero no me encando tanto tanto.
   Otro dia fui a Macan Mountain, al sanctuario de pajaros. Tucanes, papagayos, loros ect. mucha variedad. Me gusto mucho. Tambien personal es muy amable, me quede con chica de restaurante y dos chicos de cannopy charlar un rato. Tambien chico de recepcion es mu buena onda, me conoci en la fiesta en la calle. Jejeje una historia muy graciosa con este chaval.

   Hay dos cosas cuales me encantaron mas de todo en Honduras. Primera es carnival en la calle por causa de un santo local. Me borache un poquito y me disfrute bien bailando con la gente local. Otra cosa es comida hondurena tradicional, las baleadas! Comi en 4 dias 7 o 8 baleadas. Mmmmm baleadas, les voy hechar de menos J




ESP: 11-14 de marzo, Santa Ana, El Salvador

   Mi segunda y ultima destinacion en El Salvador era Santa Ana, una de mas grandes ciudades en pais. Decidi ir alla por causa del volcano Santa Ana. Santa Ana es volcano mas alto en pais y se queda mas o menos 30 km de ciudad con el mismo nombre. No se puede subir solo a volcano, hay que ir en viaje organizado con alquien de policia como guarda de espalda. Puedo decir que camino al tope del volcano era muy facil, comparando con caminos antre volcanes en Nicaragua no me canse por nada. Normalmente vista de Santa Ana es mas que linda, pero este dia era mucho humedad y el cielo estaba nublado y no vi casi nada, menos el lago dentro de volcano, que tenia en color moravilloso. En viaje a volcano me acompano un  chico muy simpatico Don de Los Angeles, originalmente de Peru. Tambien conoci grupo de salvadorenos y un frances, la gente muy muy buena onda.
   En Santa Ana me quede en hostal Casa Verde y puedo decir que eso es 100% verdad que dicen en foros en Internet, eso es mejor hostal en Controamerica. Tiene todo que nececitas. Cerca de hostal es un comedor barato con comida bien sabrosa. Dueno de hostal Casa Verde es super simpatico y bien educado.

   Me parece que El Salvador (y tambien Panama) estaran mis paises favoritos en Centroamerica.



środa, 26 marca 2014

ESP: 9-11 de marzo, Parque Nacional El Imposible, El Salvador

   Al final llegue al pais que me dio tanto miedo. Unico lugar dónde de verdad tenia que tener miedo era la frontera La Hachadera. Me acompano en viaje en amigo canadiense que se llama Alex. Le encontre en Monterico en Guatemala. Pasamos 2 noches en el fin del mundo, en pueblo Tacuba en dos hostales diferentes. Primero, que tiene muchas publicidades en internet se llama Mama y Papa. Sus duenos son muy de negocio. Mama colo cuando se desperto y salio en la pijama me empezo probar vender algun tour. Secunda noche pasamos en hostal Miraflores, que no sale en Internet, pero la gente local sabe donde esta. Es mas barato y mas confortable.
   En El Imposible se paso algo imposible para mi. Cuando fuimos al parque nacional a tour “Siete cascadas” yo salte de cascada! Yo normalmente tengo miedo nadar cuando es 3 metros profundo y salte. Aqui tengo que decir gracias a Alex de Canada, que me ayudo perder el miedo. Me sentia super bien despues.

   El Salvador me gusto muchisimo, pais tiene su magia. En fin del mundo –Tacuba por nada no te sientes peligro. Tampoco no vi deliquencia en las calles. Parque Nacional El Imposible es lugar que vale la pena ver J


środa, 19 marca 2014

Honduras. Karnawał, ruiny, trochę irytacji. Ogólnie na plus.

*(Ten post napisałam 17 marca wieczorem, pod koniec postu jest wprowadzona mała errata z dnia 19 marca rano –proszę mieć to na uwadze)

   Jak wcześniej wspominałam, moim idolem od dziecka był McGiver, bo znajdował wyjście z każdej sytuacji. Zainspirowana McGiverem pomyślałam, że jeśli do Salwadoru wybrałam się z jednym Kanadyjczykiem i dzięki jego towarzystwu mój pobyt przebiegł bezpiecznie, a Honduras podobno jest bardziej niebezpieczny niż Salwador, powinnam więc wybrać się tam z dwoma Kanadyjczykami. Tak też zrobiłam.
   W sumie nie były potrzebne takie podwyższone środki ostrożności, bo ze względu na goniący mnie czas odwiedziłam w Hondurasie tylko jedno turystyczne miasteczko, jedyne 11 kilometrów od granicy z Gwatemalą – Copan, gdzie znajdują się ruiny Majów. Ruiny oczywiście odwiedziłam i stwierdzam, że te, które widziałam z Meksyku, były dla oka bardziej zachwycające. Upał był niemożliwy. Na szczęście zaopatrzyliśmy się w browarni (wiem wstyd) i jak ci prymitywni, prości turyści, zrobiliśmy kilka przystanków na konsumpcję. O ile mnie ruiny interesowały i wcześniej sobie o nich poczytałam, Alex nie był aż tak zafascynowany.
Ruiny i ja w pozie turystycznej

   Pilnował raczej trasy, bo ja z tymi mapami mam mały problem. Jak zwykle szczęście mnie nie zawiodło i akurat z miasteczku Copan rozpoczynał się karnawał. Myślałam, że się przesłyszałam. Tak, karnawał w połowie marca, z okazji dnia jakiś świętych lokalnych. Szklana kula zamocowana po środku parku, wszyscy wystrojemi w kowbojskim stylu, prawie żadnych turystów w centrum i tańce do muzyki latino. Czego mi więcej do szczęścia było potrzeba niż karnawału? Szybko zdobyłam lokalnych przyjaciół i poszłam tańczyć. Sami Hondureńczycy. Ludzie sympatyczni, kulturalni i interesujący. Kolejne zaskoczenie. Naprawdę, cieszę się, że nie stchórzyłam i pojechałam do Hondurasu. Wiadomo, trzeba uważać, jak wszędzie, ale w miasteczku takim jak Copan nie ma potrzeby ponikowania.
   Następny dzień przebiegł na nic nie robieniu. Niedziela w krajach latino to prawdziwie leniwy dzień. Kolejnego dnia wybrałam się do parku ptaków Macaw Mountain. Popstrykałam kilka fotek, poobserwowałam papugi. Był poniedziałek, nie było prawie nikogo w parku. Personel się aż nudził. Już na wejściu o mało nie pękłam ze śmiechu, bo pracownik na wejściu okazał się jedną  w osób poznanych podczas szalonej, karnawałowej nocy. Później mijałam restaurację. Zagadałam się z dziewczyną, która tam pracowała. Tak się rozmowa kleiła, że za darmo dała mi sok z arbuza. Później przyszli dwaj pracownicy od cannopy, czyli zjazdu na linie między koronami drzew. W skrócie, ja i trzy osoby z Hondurasu w leniwy dzień. Śmiechu było nie miara. Później ludzie od cannopy odwieźli mnie pod hostel, więc nie musiałam brać taksówki. Ludzie mnie chyba generalnie lubią hehehe
Fotografia zbiorowa. Papugi i Ja. 
Macaw Mountain

   W Salwadorze wszyscy jedzą pupusas, o których pisałam w poprzednim poście. Z kolei narodowym posiłkiem w Hondurasie są baleady. Baleada to tortilla z mąki, taka jak u nas w Polsce sprzedają, może trochę cieńsza. W środek wkłada się mięso z kurczaka albo wołowinkę lub wieprzowinkę, jajecznicę albo tylko frijoles, czyli czarną fasolę, zmiksowaną lub nie. Zjazłam aż 7 przez 4 dni, aż już nie mogłam. Mniam mniam.
Baleady

   Spędziłam 4 noce w Copan. Jak na takie miejsce, to trochę sporo. Ceny tu nie były tak niskie jak z Salwadorze. Pewnie dlatego, bo to miejsce jest pełne turystów. Szczególnie jedzenie drogo kosztowało. Ogólnie, moją krótką przygodę z Hondurasem oceniam bardzo pozytwnie.
   Po opuszczeniu Hondurasu nadeszła pora rozdzielenia się z moim ziomkiem Alexem z Kanady. Ja pojechałam swoją drogą, a on swoją. W mieście Chuiquimula w Gwatemali ja wsiadłam do autobusu jadącego do Puerto Bario, a on do Gwatemala City. Za jeden z sukcesów podróży uznaję fakt, że spędziłam z Alexem 11 dni i nie pozabijaliśmy się nawzajem. Tak odmiennych charakterów to ja dawno nie widziałam. On podszkolił hiszpański, a ja mogłam bezpiecznie podróżować po Salwadorze i Hondurasie. Prawdopodobnie nigdy więcej się nie spotkamy, ale na wszelki wypadek zaprosiłam go do Polski. Będę mu dozgonnie wdzięczna za pomoc w przełamaniu strachu przez skokiem z wodospadu, a on dzięki mnie miał jakiś plan podróży i wybrał się do miejsc, o których nawet nie czytał, a okazały się świetne.

* (Errata z dnia 19 marca:)
   Alex w drodze do Chuiquimula nagle zmienił plany. Zapytałam na żarty, czy jedzie ze mną na Karaiby. Najpierw mówił, że dobrze wiem, że na serio musi jechać do Gwatemala City. Później chyba przemyślał swoje postępowanie i zdecydował, że pojedzie ze mną do Livingston. Takim oto sposobem już trzeci kraj przemierzam z moim kanadyjskim kompanem.
El Florido. Granica między Hondurasem i Gwatemalą.


Rada driftera na dziś:

STRACH MA WIELKIE OCZY! I na tym się temat kończy.

poniedziałek, 17 marca 2014

Salwador = piękna przygoda. Nie taki diabeł straszny. Część II. Wulkan Santa Ana

Na wulkan bez policji ani rusz.

   No i jesteśmy w Santa Ana, drugim pod względem wielkości mieście w Salwadorze. Według tripadvosora w centrum jest hostel, który podobno jest najlepszym, najbardziej funkcjonalnym hostelem w całej Ameryce Środkowej. Tytuł najświeższego komentarza o hostelu to „Perła Ameryki Środkowej”. Ludzie w Tacubie też rekomendowali ten hostel. No więc wybór sam się dokonał. Szukamy hostelu Casa Verde. Znów jest ciemno, a Santa Ana to duże miasto, a nie spokojna, malutka Tacuba, gdzie każdy każdego zna. Hostel jest rzeczywiście niewiarygodny, a właściciel Carlos wita szerokim uśmiechem. Hostel przypomina raczej hotel. Cena, 10 dolarów na pokój dzielony 6-osobowy i 25 dolarów za 2 osoby za prywatny, więc jak na lokalne standardy jest troszkę drożej, ale jakość warta tych cen. Ludzie też mili. Poznajemy Dona, Peruwiańczyka, mieszkającego od 13 lat w Los Angeles. Razem z Donem następnego dnia udaję się na wulkan Santa Ana. Alex zostaje w hostelu, bo nie lubi wspinaczek. Ostatnim wulkanem, na który wszedł był San Pedro w Gwatemali, gdzie zdrzemnął się na 20 minut na szczycie z wycieńczenia, takie to są skutki palenia papierosów. Santa Ana –podobno widoki z wulkanu zapierają dech w piersiach. Nie wiem, bo cały dzień była gęsta mgła i widziałam tylko drogę kilka metrów przede mną. Santa Ana to najwyższy wulkan w Salwadorze, ale wspinaczka była najłatwiejszą z dotychczasowych. Grupa wielka, obstawa policji no i idziemy!  W kraterze wulkanu jest jezioro o niesamowitym kolorze. To było jedyne, co można było zobaczyć przez mgłę, ale to wystarczało. Jako miłośniczka lazurów, kolor wydawał mi się najpiękniejszy z możliwych. Mój peruwiański kumpel jako lanser z Los Angeles chciał oczywiście zabłysnąć na tle całej grupy. Zszedł kilka metrów niżej wgłąd krateru, aby zrobić zdjęcie ustawiając swój lanserski aparat na statywie. Policjant go ostrzegał. Ja mu mówiłam, że to niebezpieczne. Nowo poznani kumple z Salwadoru też krzyczeli. No i stało się. Statyw został między kamieniami, a lanserski aparat spadł na dół. To było już tak komiczne przez te ostrzeżenia, że po cichu śmialiśmy się z kumplami z Salwadoru. Donowi nie było tak wesoło jak nam. Został później z przewodnikami, ale podpiąć się linami i jakoś wyciągnąć aparat. Ja poszłam z nowymi kumplami, trzema Salwadorczykami i jednym Francuzem. Dawno nie spotkałam tak wesołych podróżników, co więcej rodowitych Salwadorczyków podróżujących po własnym kraju. Oni tez mi powiedzieli, że gdy tylko mnie zobaczyli, już wiedzieli, że jestem buena onda  (z hiszpańskiego potocznego dosłownie dobra fala, znaczyło to w tym kontekście to samo co po polsku „swój człowiek”).
Ja i Don

obstawa wycieczki
Ekipa prawie w komplecie

Na horyzoncie Don przygotowuję się do zejścia niżej. Padają pierwsze ostrzeżenia :)

   Jeśli chodzi o miasto, nie robi ono specjalnego wrażenia. Raz przeszłam się sama do supermarketu osiem ulic dalej. To mi wystarczało, aby zrozumieć, że raczej nie czuję wewnętrznej potrzeby spaceru brudnymi ulicami, między obcinającymi mnie wzrokiem menelami. W mieście jest kilka atrakcji, typu katedra czy park w centrum. Jedzonko jest pyszne. Spędziliśmy w Santa Ana trzy noce i ruszyliśmy dalej. Ja miałam konkretny plan wyprawy do Hondurasu do ruin Majów z Copan. Alex zarzekał się, że nie jedzie ze mną do żadnych ruin, bo nie lubi tego typu atrakcji jeszcze bardziej niż wspinaczki na wulkany. Jak się okazało ostatniego wieczoru poznaliśmy Josha z Kanady, w tym samym wieku co Alex. Josh akurat wybierał się do ruin. Chłopcy się zakumulowali i Alex uznał, że jednak się poświęci i pojedzie do ruin. Takim oto sposobem wyruszyłam do kolejnego „niebezpiecznego” państwa z jeszcze lepszą obstawą. Alex 185 cm wzrostu, Josh 193 cm, więc ja tam mogłam robić, co mi się podoba, łazić w krótkich shortach bez narażenia na gwizdy i cmokanie, nikt mnie nie zaczepiał. Ale o tym później. To się nazywa kobieca zaradność w podróży.
   Salwador to najlepszy, obok Panamy, według mojej subiektywnej opinii kraj z Ameryce Środkowej. Co więcej, wcale nie jest tak tak biednie, jak myślałam. Domy wyglądają o wiele solidniej niż w Nikaragui, która przy Salwadorze wydaje się biedniejszym krajem. Przestępczość to problem zamkniętych grup i wielu Salwadorczyków irytuje to, że obcokrajowcy przez media kojarzą ich kraj tylko z gangami. Może kiedyś wrócę do Salwadoru. Warto też dodać, że ludzie to, zarówno kobiety jak i mężczyźni są o wiele bardziej urodziwi niż w Gwatemali czy Nikaragui. Jest tu wielu przystojniaków i to nie prawda, ze wszyscy mają metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Kobiety też są piękne. Ludzie są bardziej latino niż Indio. Tyle z Salwadoru. Następny jest Honduras. Trwaj przygodo!

Rada driftera na dziś:

PAMIĘTAJ O PORZĄDNYM EKWIPUNKU PODRÓŻNICZYM. Ja o tym nie pamiętałam i podczas podróży przekanałam się, jak wielka jest różnica między dobrym plecakiem, aparatem, butami czy nawet butelką na wodę.
W podróży przez życie :)

Salwador = piękna przygoda. Nie taki diabeł straszny. Część I. Park Narodowy „Niemożliwe”

   Do Salwadoru wjeżdżałam z bijącym sercem. Przygoda zaczęła się już od przekroczenia granicy. Spojrzenia prosto w oczy kolesi o twarzach wyjętych prosto z filmów dokumentalnych o salwadorskich gangach nie dawały poczucia bezpieczeństwa. Szybko znaleźliśmy chicken busa na granicy La Hachadera. Później zmienialiśmy busy według instrukcji znalezionych na jakimś forum w internecie. Przesiadaliśmy się w miastach Sonsonate i Ahuachapan. Chcieliśmy dotrzeć przed zmrokiem, ale jak się okazało ostatnim busem do Tocuby jechaliśmy w egipskich ciemnościach. Po drodze mijaliśmy wiele puntos de votacion, czyli punktów do głosowania, bo jak się okazało 9 marzec był dniem drugiej tury wyborów prezydenckichw Salwadorze. W Tacubie znaleźliśmy się świeżo po ogłoszeniu wyników o godzinie 20 i ludzie wychodzili na ulice, aby świętować lub komentować porażkę –zależnie od preferencji. W dniu wyborów, jak i dzień po w całym kraju panował zakaz sprzedaży alkoholu. Zdziwiłam się, bo pierwszy raz spotkałam się w Ameryce Środkowej z prohibicją. Oczywiście na drugi dzień udało mi się kupić browarki i nie tylko, ale pani w kantynie sprzedając, zawinęła mi je w czarną torebkę, aby nie było widać, co mam.
   Tacuba to prawdziwy koniec świata. Poza mną i Alexem spotkaliśmy przez cały pobyt tylko 4 innych turystów. Pierwszą noc spędziliśmy w hostelu Mama y Papa. Niestety całą noc piszczące kaczki i sąsiad oglądający głośno telewizję przez noc skłoniły do zmiany. Znaleźliśmy bardzo fajny hostel Miralfores, tańszy, ładniejszy i bez piszczących przez całą noc kaczek. W Tacubie życie toczy się swoim własnym rytmem. Widoki, które normalnie dziwiłyby ludzi, tam nie są niczym specjalnym, jak np. dzieciak, który nosił żywego kota okręconego wokół szyi jak szalik. Zjadłam tam też najtańszy obiad w całej Ameryce Środkowej. Ryż, tortilla, sałatka, kawałek pieczonego czy smażonej wołowinki plus sok z melona, łącznie za 2 dolary, czyli 6 złotych to całkiem dobra cena. Ogólnie ciężko jest zdobyć jedzenie w Tacubie, bo wszystko jest pozamykane i mam wrażenie, że siesta trwa cały dzień. Zawsze można kupić lokalny, salwadorski „przysmak” pupusas, czyli placki kukurydziane przypominające tortillę z odrobiną nadzienia w środku. Problem z pupusas był taki, że każdy z poznanych turystów, który jadł pupusas, miał później silne gazy.
   Pod względem uroku, miasteczko Tacuba nie ma za wiele do zaoferowania. Był to punkt wypadowy do Parku Narodowego El Imposible, czyli z hiszpańskiego „Niemożliwe”. Do parku podobno nie można wybrać się bez przewodnika. Bardzo zależało mi na malowniczych widokach, które zrobią na mnie wrażenie, dlatego wykupiłam wycieczkę o nazwie „7 wodospadów”. Po prawie 2 miesiącach po raz pierwszy zaczęłam podróżować z kimś, więc musiałam dla odmiany pójść na kompromis. Alex lubi wodę i do tego parku wybrał się tylko ze względu na mnie, więc jak podjarał się tą wycieczką i opcją skoku z wodospadu, przystałam na to. W sumie ta wycieczka wydawała się najciekawsza. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, w co się wpakowałam. Jak się okazało trzeba skakać z tych wodospadów, bo nie ma innego przejścia, a ja przecież boję się wypłynąć na głębokość 3 metrów, nie mówiąc  już o jakiś tam skokach. Nasza wycieczka liczyła łącznie ze mną 6 osób plus 2 przewodników. Ja byłam jedną osobą z taką fobią. Była niby opcja zejścia z wodospadów przy pomocy liny, ale to też nie należało do najłatwiejszych zadań. Całe łażenie po parku, wspinaczka i widoki były świetne, ale ja w głowie miałam tylko myśl, jak ja pokonam te wodospady. No i nadeszła wiekopomna chwila. Wszyscy skoczyli, a gdy była moja pora, stałam na skale, serce mi waliło i nogi zaczęły się trząść. Wiedziałam, że było głęboko i dna nie na się wyczuć. To był dopiero pierwszy wodospad z siedmiu, malutki, „jedyne” 8 metrów. Takiego stresu nie czułam chyba jeszcze ani razu podczas tej podróży. Wahałam się dobre 10 minut. Wszyscy czekali na dole i krzyczeli „You can do it Eva!”. Co za kompromitacja. Ja bałam się ogromnie. To aż ciężko jest opisać słowami. Jak osoba, która boi się wody, może skoczyć z wodospadu? Jednak może. Tu muszę utworzyć nową kategorię ludzi poznanych w podróży –„Zasłużeni”,do której zaliczam mojego kompana z Kanady. Ostatecznie udało mu się mnie przekonać, abym przełamała strach. Najpierw próbował metod psychologicznych i krzyczał do mnie w dołu „Ewa, przejechałaś 4 kraje chicken busem, pokonałaś tą niebezpieczną granicę itp. to i teraz nie wymiękniesz”. Tak się składało, że Alex jest po wychowaniu fizycznym i nawet nie tylko jest ratownikiem, ale prowadził przez ostatnie lata kursy dla ratowników, więc wskoczył znów po wody i popłynął na ten wodospad do miejsca, gdzie powinnam zakończyć mój skok, abym się nie bała, bo jak coś to mnie uratuje. No i skoczyłam. Co za emocje, co za adrenalina. Gdy wypływałam z wody, serce mi biło jeszcze mocniej, nogi bardziej się trzęsły, a hormony szczęścia zalewały moją głowę. Bez dwóch zdań, uczucie lepsze nawet od orgazmu. Pokonałam własny strach! Później skoczyłam jeszcze z dwóch wodospadów, poniżej dziesięciu metrów, bo inne cztery, np. szestastometrowe, były już na serio zbyt zaawansowane, a ja i tak cieszyłam się, że to się udało. W parku El Imposible dzieją się rzeczy nie możliwe! Miejsca nigdy nie zapomnę. Nie przez piękne widoki, ale przez te skoki z wodospadów.
w drodze do parku, na pace pick-upa

chwile grozy

nasz salwadorski przewodnik, miłośnik pupusas

ulicami Tacuba City

   Po 2 dniach wyjechaliśmy z Tacuby do miasta Santa Ana, oczywiście chicken busem. Salwador pod każdym względem różni się od pozostałych krajów regionu. To prawda, że ludzie tutaj są przemili i pomocni.
                          
Rada driftera na dziś:
NIE MA RZECZY NIEMOŻLIWYCH!


Salwador = piękna przygoda. Nie taki diabeł straszny. Część I. Park Narodowy „Niemożliwe”

   Do Salwadoru wjeżdżałam z bijącym sercem. Przygoda zaczęła się od przekroczenia granicy. Spojrzenia prosto w oczy kolesi o twarzach prosto wyjętych z filmów dokumentalnych o salwadorskich gangach nie dawały poczucia bezpieczeństwa. Szybko znaleźliśmy chicken busa na granicy La Hachadera. Później zmienialiśmy busy według instrukcji znalezionych na jakimś forum w necie. Przesiadaliśmy się w miastach Sonsonate i Ahuachapan. Chcieliśmy dotrzeć przed zmrokiem, ale jak się okazało ostatnim busem do Tocuby jechaliśmy w egipskich ciemnościach. Po drodze minaliśmy wiele puntos de votacion, czyli punktów do głosowania, bo jak się okazało 9 marzec był dniem drugiej tury wyborów prezydenckich. W Tacubie znaleźliśmy się świeżo po ogłoszeniu wyników o 20 i ludzie wychodzili na ulice, aby świętować lub komentować porażkę –zależnie od preferencji. W dniu wyborów, jak i dzień po w całym kraju panował zakaz sprzedaży alkoholu. Zdziwiłam się, bo pierwszy raz spotkałam się w Ameryce Środkowej z prohibicją. Oczywiście na drugi dzień udało mi się kupić browarki i nie tylko, ale pani w kantynie sprzedając zawinęła mi je w czarną torebkę, aby nie było widać, co mam.
   Tacuba to prawdziwy koniec świata. Poza mną i Alexem spotkaliśmy przez cały pobyt tylko 4 innych turystów. Pierwszą noc spędziliśmy w hostelu Mama y Papa. Niestety całą noc piszczące kaczki i sąsiad oglądający głośno TV przez noc skłoniły do zmiany. Znaleźliśmy bardzo fajny hostel Miralfores, tańszy, ładniejszy i piszczących całą noc bez kaczek. W Tacubie życie toczy się swoim własnym rytmem. Widoki, które normalnie dziwiłyby ludzi, tam nie są niczym specjalnym, jak np. dzieciak, który nosił żywego kota okręconego wokół szyi jak szalik. Zjadłam tam też najtańszy obiad w całej Ameryce Środkowej. Ryż, tortilla, sałatka, kawałek pieczonego czy smażonej Wołowicki plus sok z melona łącznie za 2 dolary, czyli 6 złotych to całkiem dobra cena. Ogólnie ciężko jest zdobyć jedzenie w Tacubie, bo wszystko jest pozamykane. Zawsze można kupić lokalny, salwadorski „przysmak” pupusas, czyli placki kukurydziane przypominające tortillę z odrobiną nadzienia w środku. Problem z pupusas był tak, że każdy z poznanych turystów, który jadł pupusas, miał później silne gazy.
   Pod zdgędem uroku, miasteczko Tacuba nie ma za wiele do zaoferowania. Był to punkt wypadowy do Parku Narodowego El Imposible, czy z hiszpańskiego „Niemożliwe”. Do parku podobno nie można wybrać się bez przewodnika. Bardzo zależało mi na widokach, które naprawdę zrobią na mnie wrażenie, dlatego wykułam wycieczkę o nazwie „7 wodospadów”. Po prawie 2 miesiącach za raz pierwszy zaczęłam podróżować z kimś, więc musiałam dla odmiany pójść na kompromis. Alex lubi wodę i do tego parku wybrał się tylko ze względu na mnie, więc jak podjadał się tą wycieczką i opcją skoku z wodospadu, przystałam na to. W sumie ta wycieczka wydawała się najciekawsza. Nie wiedziałam jeszcze wtedy w co się wpakowałam. Jak się okazało trzeba skakać z tych wodospadów, bo nie ma innego przejścia, a ja przecież boję się na głębokość 3 metrów wypłynąć, nie mówiąc  już o jakiś tam skokach. Nasza wycieczka liczyła łącznie ze mną 6 osób plus 2 przewodników. Ja byłam jedną osobą z taką fobią. Była niby opcja zejścia z wodospadów przy pomocy liny, ale to też nie należało do najłatwiejszych zadań. Całe łażenie po parku, wspinaczka i widoki były świetne, ale ja w głowie miałam tylko myśl, jak ja pokonam te wodospady. No i nadeszła wiekopomna chwila. Wszyscy skoczyli, a gdy nadeszła moja pora stałam na skale, serce mi waliło i nogi zaczęły się trząść. Wiedziałam, że było głęboko i dna nie na się wyczuć. To był dopiero pierwszy wodospad z 7, malutki, „jedyne” 8 metrów. Takiego stresu nie czułam chyba jeszcze ani razu podczas tej podróży. Wahałam się chyba z 10 minut. Wszyscy czekali na dole i krzyczeli „You can do it”. Co za kompromitacja. Ja bałam się ogromnie. To Az ciężko opisać słowami. Jak osoba, która boi się wody, może skoczyć z wodospadu? Jednak może. Tu muszę utworzyć nową kategorię ludzi poznanych w podróży –„Zasłużeni”, którą otwiera mój kompan z Kanady. Ostatecznie udało mu się mnie przekonać, abym przełamała strach. Najpierw próbował metod psychologicznych i krzyczał do mnie w dołu „Ewa, przejechałaś 4 kraje chicken busem, pokonałaś tą niebezpieczną granicę itp. to i teraz nie wymiękniesz”. Tak się składało, że Alex jest po wychowaniu fizycznym i nawet nie tylko jest ratownikiem, ale prowadził przez ostatnie lata kursy dla ratowników, więc wskoczył znów po wody i popłynął na ten wodospad do miejsca, gdzie powinnam zakończyć mój skok, abym się nie bała, bo jak coś mnie uratuje. No i skoczyłam. Co za emocje, co za adrenalina. Gdy wypływałam z wody serce mi biło jeszcze mocniej, nogi bardziej się trzęsły, a hormony szczęścia zalewały moją głowę. Bez dwóch zdań, uczucie lepsze nawet od orgazmu. Pokonałam własny strach! Później skoczyłam jeszcze 2 wodospadów, poniżej 10 metrów, bo inne cztery, np. 16-metrowe, były już na serio zbyt zaawansowane, a ja i tak cieszyłam się, że to się udało. W parku El Imposible dzieją się rzeczy nie możliwe! Miejsca nigdy nie zapomnę. Nie przez piękne widoki, ale przez te skoki z wodospadów.
   Po 2 dniach wyjechaliśmy z Tacuby do miasta Santa Ana, oczywiście chicken busem. Salwador pod każdym względme różni się od pozostałych krajów regionu. To prawda, że ludzie tutaj są przemili i pomocni.

Rada driftera na dziś:

NIE MA RZECZY NIEMOŻLIWYCH!

niedziela, 16 marca 2014

Parę słów o mnie

   Same konkrety. Nazywam się Ewa Treszczotko. Mam 25 lat. Pochodzę w Podlasia, z miasteczka o nazwie Hajnówka. Gdy skończyłam liceum w mojej mieścinie, przeprowadziłam się do Łodzi. Mieszkałam tam 3 lata i zrobiłam licencjat ze stosunków międzynarodowych na Uniwersytecie Łódzkim. Zawsze interesowało mnie wszystko, szczegóły i ciekawostki, ludzie, polityka i natura. Zrozumiałam jednak, że niemożliwym jest być ekspertem z całego świata. Odkryłam, że Ameryka Łacińska i świat latino skrajnie mnie fascynują. Przeprowadziłam się na 2 lata do Warszawy i tam skończyłam kulturoznawstwo Ameryki Łacińskiej na UW. W celach zarobkowych poszłam inną drogą. Całkiem przypadkiem zaczęłam pracować w hotelarstwie jako animatorka. Byłam w tym dobra, więc drogą małych kroczków z praktykantki awansowałam na szefa animacji. Pracowałam dla kilku agencji z Hiszpanii i Portugalii, jakoś tak wyszło, że nigdy dla polskich. Pracowałam na Fuertaventurze na Kanarach, na Majorce, na Malcie, w centralnej część Portugalii w Praia da Vieira i w Benidormie na Costa Blanca. Mam w swojej biografii wiele szalonych przygód i podróży. Mogłabym książkę o tym napisać i może w przyszłości to zrobię. Jedyne słowo, które może szczerze określić mój stosunek do podróżowania to „Kocham to”. Mam 25 lat, pochodzę z rodziny, gdzie pieniądz nigdy się nie przelewał, więc, aby gdzieś się wybrać, zawsze musiałam trochę pogłówkować. W wieku 25 lat odwiedziłam 30 państw i czuję się po prostu szczęśliwa, że to mi się udało. Mam nadzieję, że w wieku 50 lat ta liczba się podwoi.
   Jeśli chodzi o osobowość, mam w sobie dużo wiary. Hasła życia to „Uda mi się” i „Damy radę”. Wierzę też w karmę, staram się nie zrobić niczego przykrego innym ludziom z egoistycznej obawy, że to do mnie wróci. Niektórzy rodzą się piękni, inni bardzo inteligentni, inni bogaci. Ja uważam, że ja urodziłam się szczęśliwa. 
takie tam, na zjeżdżalni (Park Narodowy El Imposible, Salwador)

na szczycie wulkanu Santa Ana w Salwadorze

piątek, 14 marca 2014

ESP: 6-9 de marzo, Monterrico, Guatemala

   No he pensado para ir a Monterrico. Solo queria ir alla para encontrar solucion como llegar a El Salvador. Coge mil chicken buses del lago Atitlan y cuando llegue me dijeron que no hay buses privados de Monterrico a El Salvador y tengo que volver a Antigua
   En Monterrico no hay nada especial menos la playa y costa pacifica. Me quede primero en un hostal que no me gusto –Johny’s Place y despues en otro que me gusto michisimo –El Delfin.. Problema principal en esta area (en camino en pueblitos puquenos cerca) es basura en cada lado. La gente local lo siento tiene consumbre quitar basura en cada lado. Eso destruye mucho el paisaje. Estuve en un paso a empezar llorar porque no podria emcontrar solucion como llegar a El Salvador, pais que es tan lindo, pero tiene fama tan malisima.
paraiso jajaja

Monterrico

   La historia es muy larga como encontre la solusion. Mi solusion era un companero de viaje. Encontre un amigo de Canada y despues de “negociaciones” jajajja el decidi ir conmigo a El Salvador. De verdad la frontera La Hachadera es lugar, donde nunca no queria estar sola. Primera frontera tan peligrosa. Se acabo por momento aventura en Guatemala y se empezo aventrura con El Salvador.

czwartek, 13 marca 2014

ESP: 3-6 de marzo, lago Atitlan, Guatemala

   Bueno, paso un poco desde ultima noticia. En lago Atitlan estuve una noche en Panajachel, donde es muy turistico. Me sentia bien segura alla y me confundi mucho. Un vez cuando volvi de paseo tuve mochilla cortada. Alguien pruebo robarme, pero gracias a Dios tuve mi dinero bien profundo, igual mobil y camara. Pero tengo buena clase, hay que tener quidado en cada lugar en Centroamerica. Me quede en habitacion privada por 40 quetzales en Villa La Lupita. Puedo recomebdar este lugar, esta limpio y tranquilo.
   Despues fui a San Juan La Laguna y volvi a mis viejos costumbres y me quede en casa de chica de couchsurfing. Evelyn de Austria es una perosna super alegre y hace gran trabajo para comunidad local. Clases de ingles para adultos, talleres para ninos, restaurante vegetariana, eso son solo ejemplos. Yo personalmente tuve posibiladad hacer una actividad divertida para los ninos del pueblo. Hize mini disco –bailes para ninos. Me disfrute y ninos disfrutaron. Conoci muy buena gente. Una pareja mexicano –italiana me encanto, super simpaticos!



   Me gusto lago Atitlan. Se puede ver mucho de cultura indigena.

Najpierw smutek, a potem radość. Monterrico i przekraczanie granicy. Gwatemala –Salwador

   Kilka dni temu napisałam wersję roboczą tego wpisu pod tytułem „Monterrico. Najbardziej odpychające miejsce na wybrzeżu Pacyfiku, jakie w życiu widziałam”. Na szczęście nie opublikowałam tego na moim blogu, bo moja opinia zmieniła się diametralnie. Czarne chmury, które zbierały się nad moją głową na szczęśnie zniknęły. Znad jeziora Atitlan udalam się, jak zwykle milionem chicken busów do Monterrico, mieściny względnie blisko granicy w Salwadorem, wciąż bez planu jak się tam dostanę. Liczyłam na bus turystyczny do Parku Narodowego El Imposible. Na miejscu w pierwszym hostelu dowiedziałam się, że nie ma takiego busa, nie wspominając nawet, że miejscowi nie wiedzieli, gdzie leży Park El Imposible i co to takiego. Pierwszy hostel nie był naprawdę przyjaznym miejscem. Johny’s Place w internecie był opisany w samych superlatywach. Plusem były 3 baseny, ale nawet 3 baseny nie zastąpią sielskiej hostelowej atmosfery, której brakowało. Po tym jak kelner w restauracji w Johny’s Place próbował bezczelnie mnie oszukać, wydając mi resztę, moje odczucia na temat tego hostelu były już jasno określone. Miałam kilka momentów, gdy chciało mi się nawet płakać, bo czułam się bezradnie, a tak bardzo chciałam zobaczyć Salwador. Dotarłam brudnymi chicken busami na najbardziej obskurną i zaśmieconą część wybrzeża Pacyfiku, jaką w życiu widziałam i mam teraz zrezygnować? W chwilach kryzysu nawet o tym myślałam.
zachód słońca w Monterrico

   Następnego dnia uznałam, że wciąż nie wiem, co robić. Pytałam wiele osób i czytałam komentarze w internecie i informacje były jeszcze bardziej dobijające. Hostel był słaby. Spacerując po Monterrico odkryłam hotel (w rzeczywistości hostel) El Delfin w tej samej cenie, czyli 40 quetzali (około 16 zł), też z basenem i tym razem z genialnymi ludźmi. Nie zdążyłam ściągnąć plecaka, a już zawiązałam pierwsze znajomości. Potrzebowałam relaksu. Poszłam do basenu i pograłam z przypadkowymi ludźmi w wodną siatkówkę. Był to cudowny relaks, czułam się, jak podczas pracy na animacji w Hiszpanii.
Życie codzienne w nadmorskim kurorcie Monterrico

   Korzystając z okazji rozgłaszałam wszem i wobec, że wybieram się do Salwadoru lokalnym transportem i miło by było znaleźć jakieś towarzystwo, aby chociaż przekroczyć wspólnie granicę. Okazało się, że następnego dnia wyrusza pewien Szwed. Nie przekonałam go jednak na wspólną wyprawę do Parku Narodowego El Imposible, umówiliśmy się tylko na wspólną wyprawę i po granicy mieliśmy się rozdzielić. Cieszyłam się, że coś w końcu ruszyło. Moja radośc nie potrwała jednak za długo, bo poszłam wieczorem na imprezę i rano byłam, nazwijmy to, zmęczona J i nie wstałam na umówioną godzinę, czyli 8 rano. Po raz kolejny straciłam nadzieję na wyprawę, tym razem przez własną nierozwagę. Gdy rozmawiałam z pewnym Kanadyjczkiem, który imprezował ze mną w nocy, wymknęło mi się niechcący, że to jego wina (zawsze trzeba znaleźć winnych). Pół żartem, pół serio powiedziałam, że teraz on musi ze mną jechać jako eskorta do El Imposible. Akurat złożyło się, jak zwykle, że mój przyjaciel Życiowy Fuks mnie wspomógł i ku memu zaskoczeniu Alex z Kanady zgodził się ze mną jechać. Powiedział, że i tak musi czekać na maskę do pływania zamówioną przez Ebay ze Stanów do Gwatemala City i właśnie czekał na jakąś opcję, co by tu robić. Dodatkowo bardzo mu zależało, aby podszkolić hiszpański, a we wszystkich hostelach, które odwiedził przes ostatni miesiąc, spotkał tylko anglojęzycznych turystów opowiadających o tym samym. Jak zwykle moje historie typu „4 państwa w chicken busie”, „Autostopem przez Europę”, „Porwany plecak i po co mi śpiwór” czy „Niedługo okaże się książka, gdzie napisałam dwa rozdziały” plus język hiszpański zaimponowały mu i uznał, że w porównaniu z innymi podróżującymi dziewczynami moje historie są wyjątkowe. Cieszyłam się J Pech chciał, że akurat była sobota, a po sobocie jest niedziela. Sobotnia noc to w każdym miejscu na ziemi czas hulanek i swawoli, więc oczywiście w niedzielę zaspaliśmy i wyruszyliśmy dopiero o 10. Ludzie w hostelu śmiali się nam w twarz, mówiąc że przemierzenie granicy i dotarcie do małej mieścimy w Parku Narodowym El Imposilbe, zaczynając podróż o 10 w niedzielę jest, jak sama nazwa parku wskazuje niemożliwe. Na chwilę zwątpiłam, szczególnie, że moją głowę przeszywał intensywny efekt lokalnego trunku Quetzalteka. Wahałam się, bo nie było ani jednej osoby, która by nie wyśmiała tego, że przeczytalam w internecie, że w 4 godziny można dotrzeć do miejsca, które chciałam odwiedzić. Jedynie mój towarzysz podróży Alex z Kanady był optymistycznie nastawiony, uważając, że będzie to niezłą przygoda. Alex 9 lat pod rząd jeździł na obozy survivalowe latem i do tego prowadził szkolenia dla przyszłych ratowników, więc jego podróżnicze CV było przekonywujące. Wyruszyliśmy więc najpierw łódką, później dwoma chicken busami do granicy, rowerową taksówką i 3 chicken busami przez Salwador. 
Najpierw popłynęliśmy łódką

   Zajęło to nam 10 godzin. Granica La Hachadura to pierwsza granica w całej Ameryce Środkowej, której nie chciałabym za żadne skarby przekraczać sama. Blisko granicy stały grupki kolesi, którzy patrzyli się na nas w sposób, którego nigdy wcześniej w życiu nie widziałam. Każdy z nich patrzył się prosto w oczy, nie spuszczając wzroku ani na chwilę. Oczywiście nie odbiło mi do tego stopnia, aby uwiecznić te spojrzenia na zdjęciu. Spojrzeniu towarzyszyła niezmienna bardzo poważna mimika. Nawet mój podróżniczy kumpel czuł się trochę zdenerwowany. To przejście graniczne przemierzone na piechotę będzie doświadczeniem, którego nie zapomnę. Przez całą podróż do Tacuby w El Imposible nie spotkaliśmy ani jednego turysty. W Salwadorze ostatnim chicken busem jechaliśmy ciemną nocą. Gdybym była sama, modliłabym się ze strachu, ale gdy jest się w dwójkę, czarne myśli nie przewijają się aż tak bardzo przez głowę. Salwador to najlepsza i najbardziej odmienna podróżnicza przygoda od kilku lat. Dlaczego? O tym w następnym poście.
Welcame in El Salvador baby :)

   Polecam blog mojego kumpla Alexa. Jest bardziej konkretny i zawiera raczej rady podróżnicze i recenzje odwiedzonych miejsc: 
http://www.walkwithalex.com/

Rada driftera na dziś:

Gdy ktoś Ci coś proponuje podczas podróży, genialnym rozwiązaniem jest powiedzieć po prostu „DLACZEGOBY NIE”. Życie jest jedno.