czwartek, 30 stycznia 2014

Panama City. Od miejskiego getta po drapacze chmur


Panama
   Moje podróżowanie naturalnie ewaluowało. W Kostaryce zatrzymywałam się po dwa dni w każdym miejscu. Państwo jest mniejsze, a atrakcji jest więcej. W Panamie jak na razie zapanował system trzydniowy. Odhaczyłam najpopularniejsze miejsca w mieście i mogę powiedzieć, że stolica Kostaryki, San Jose może się schować przy Panama City. Tu się żyje z przyspieszonym tętnem. Oczywiście spotkałam na swojej drodze kilka osób, które mnie zaskoczyły. Tu podróż pokierowała mną, a nie a podróżą i plan sam się ułożył.
   Po całonocnej przejażdżce wyziębionym od klimatyzacji autobusem (jak wszystkie długodystansowe autobusy w tym regionie) dotarłam nad ranem zmarnowana do stolicy. Towarzyszyła mi Niemka o bardzo „niemieckiej” osobowości (przeciwieństwo osobowości latino), którą poznałam w hostelu w Bocas del Toro. Ze względu na jej pesymistyczne i antyspołeczne podejście do świata raczej nie zostaniemy bliskimi koleżankami, ale zawsze lepiej w dwójkę niż solo, szczególnie nad ranem w mieście Panama. Dla naszego bezpieczeństwa przeczekałyśmy, aż się rozjaśni. Pewna kobieta z Nikaragui sprzedająca gazety na dworcu wyprała nam mózgi długą rozmową o tym, jak tu jest niebezpiecznie i podaniem wielu przykładów. Znów nie byłam przygotowana pod względem noclegu, więc pojechałam z Niemką do hostelu, gdzie moja tymczasowa kumpela zarezerwowała noc. Liczyłam, że mają jakieś wolne miejsca. Oczywiście bez rezerwacji łóżko się znalazło. Hostel nazywa się Luna Castle i w rankingu biblii wielu backpackerów (na pewno nie mnie), czyli przewodnika Lonely Planet w 2011 roku zajął pierwsze miejsce w rankingu hosteli w Panama City. Rzeczywiście hotel jest genialny i ma duszę. Cena jest jednak droższa (15 dolarów za noc w dzielonym pokoju), ale wliczone jest śniadanie i lokalizacja jest dogodna. Na śniadanie każdy może zrobić sobie naleśniki, napić się kawy lub zjeść kilka bananów. Banany są tu tak popularnym pożywieniem jak w Polsce jabłka.
   Czekając na check-in, czyli zameldowanie się w hostelu przyczepił się do mnie pewien chłopak z Kalifornii, graficiarz, projektant i wykonawca drogiej, nowoczesnej biżuterii i plantator marihuany w jednym (w Kalifornii uprawa marihuany jest legalna). Zanim zdążyłam dokonać meldunku, mój plan zwiedzania był gotów jeszcze zanim opłaciłam pobyt.
   Panama, jak mówią wszystkie przewodniki, artykuły o Panamie i każde źródło informacji turystycznej to miasto kontrastu. Nie będę się więc nad tym rozpisywać, aby nie dublować informacji, bo i tak Ameryki nie odkryję. W skrócie, Panama dzieli się na dwie części: stare zabudowania, brud, zabytki, ludzi ciężko pracujących fizycznie oraz nowoczesne wieżowce pełne białych kołnierzyków pracujących dla korporacji, gdzie widać siłę dolara .
stara część Panamy, Casco Viejo

stara część Panama City

   Pierwszego dnia wraz z moim nowych kolegą z Kalifornii, który nie pozostawił mi wyboru i uznał, że będzie moim bodyguardem przez cały pobyt w Panama City, wybrałam się do starej części. Było tam pięknie, w części typowo zabytkowej było bezpiecznie, policja prawie na każdym rogu. Jednak poza Casco Viejo, czyli takim starym miastem panował klimat zaułków warszawskiej Pragi (oczywiście w warunkach Ameryki Centralnej). Nie było jednak aż tak biednie, jak na prowincji. Ludzie, którzy z pozoru wyglądali groźnie, okazywali się super sympatyczni. Dużo mi tu pomaga znajomość hiszpańskiego, po kilu moich prymitywnych żartach sytuacja zawsze się rozluźnia. Muszę przyznać, że najlepsze jedzenie, jakie jadłam w Panamie można było kupić właśnie w tej części miasta, szczególnie polecam kuchnię z Republiki Dominikany, smażoną rybkę, jukę czy placki bananowe od Felipe. Jego budka zawsze stała przy wejściu do lokalnego burdelu, więc lepszym rozwiązaniem była opcja „take away” niż jedzenie na miejscu.
mój ziomek w San Francisco i budka z jedzeniem Dominikańczyka Felipe

   Następnego dnia udałam się do nowej części miasta. Spacerując wśród wieżowców, czułam, że to ja przyjechałam tu z trzeciego świata. Panama to ciągły plac budowy, powstają nowe drapacze chmur, choć później stoją puste. Bardzo podobało mi się, że w tej części miasta wprowadzona jest pełna segregacja odpadów, obok siebie stoi po 5 koszy na śmieci. Jestem na tym punkcie wyczulona, bo od małego segreguję śmieci na organiczne i nieorganiczne, plus osobno plastik i puszki. Nie podoba mi się, że w wielu miejscach ludzie to ignorują. Tutaj jest to normalne, że śmieci się segreguje.
nowa część Panama City

   Obowiązkowym punktem zwiedzania jest Kanał Panamski i punkt widokowy Miraflores, z którego obserwuje się przepływające statki. To miejsce dostaje u mnie specjalny status „najnudniejszego miejsca, które trzeba obowiązkowo odhaczyć na liście”. Wygląda to tak. Jedzie się na obrzeża miasta. Pojechałam tam taksówką za 12 dolarów, a wróciłam 2 miejskimi autobusami łącznie za 50 centów (człowiek uczy się na błędach). W temperaturze mniej więcej 35-40 stopni turyści patrzą na otwierający się lock, czyli wodną zaporę, wyrównujący się poziom wody i przepływający statek.

 Wszystko dzieje się wolno, bardzo wolno, bardzo, bardzo wolno. Podczas mojej wizyty przez kanał przepłynęły dwa ogromne statki, jeden z Chin i drugi z Portugalii. Magii całej sytuacji dodaje świadomość, że to jedyne tego typu miejsce na świecie. Panama City dzięki kanałowi jest bogatym miastem. Idzie za tym duży wpływ obecnego tu przez długie lata USA na miejscową kulturę. Hiszpański „książkowy” mam już opanowany, więc tu, tak jak w Kostaryce i wcześniej w Meksyku uczę się miejscowego slangu. Po powrocie do Polski planuję zrobić dosyć obszerny wpis o tym, bo w Polsce nikt mi tego nie wyjaśnił (poza zwrotami w Hiszpanii). Tu na takiego zioma mówi się fren (od angielskiego friend) w Panamie, a w Kostaryce mae. Tu się żyje wyjątkowo. Raz ludzie próbują cię oszukać, raz są skrajnie szczerzy. Żebrak lub uliczny element może pomóc, a z pozoru bogaty może cię okraść. Cała Panama City.
   Trzeci dzień poświęciłam na chill out w hostelu wraz z moim kalifornijskim ziomkiem, który zdążył zaprosić mnie już do siebie do San Francisco i ułożyć mi plan na życie. Na marginesie nie wiem czemu ludzie mają skłonności do planowania mi przyszłości, zdarza się to dosyć regularnie. Nie wykluczam opcji, że go odwiedzę, jeśli nie spłukam się doszczętnie ze wszystkich dolarów.
   Mój następny kierunek to pewna mała wyspa zamieszkała przez Indian Kuna, gdzie potwierdzoną na 100% informacją jest kompletny brak dostępu do Internetu i brak sprzętu jak pralka czy zlew, więc na kilka dni zniknę z sieci.
  
Dzisiejszą radę driftera piszę prosto z serca i życzę wszystkim wzięcia jej na serio.

WIERZ W SIEBIE I MYŚL, ŻE UDA CI SIĘ. Gdy sam nie będziesz wierzyć, że możesz bezpiecznie przejść przez niebezpieczne, tanio przed drogie i z uśmiechem przez smutne, jak ktoś inny może w to wierzyć? Gdy moja mama bidowała, że to ryzyko w ciemno kupić bilet do Nowego Jorku nie mając wizy ani rodziny tam i będąc bezrobotnym (jak ja), gdzie szczur jest wielkości kota, powiedziałam (choć wtedy czułam wewnętrz wątpliwości) że tak się tworzą wielkie biografie i już wiedziałam, że dobrze robię. Pewnie noga mi się poślizgnie milion razy, ale to nic, damy radę.
Ja w punkcie widokowym Miraflores. W tle Kanał Panamski

wtorek, 28 stycznia 2014

ESP: 24-27 de enero, Isla de Bastimentos, Bocas del Toro, Panama

   Primera vez me quede 3 noches en un lugar. Ya sali de Panama. En la frontera tuve una aventura. Cuando page 3 dolares en la frotera no me daron la stampa. Oficer cojo dinero a su mismo (muy mal, espero que siente verquenza ahora). 10 kilometros despues de la frontera fue una control y por causa de mi colectivo con todos turistas volvio a la frontera. Chofer perdio tiempo y despues fue muy rapido y otra policia (policia nacional) le paro. Tenia que pagar la multa. Toda la gente sentia pena de el. Explicamos situacion con mi stampa y finalmente no tenia que pagar nada. Gracias a Dios todo termino con happy end.

   Estuve en Isla de Bastimentos. Comparando esta isla con Costa Rica diferencia entre economias es super grande. Estuve en hostal Bastimentos y me costo 7,50 dolar por la noche. Puedo recomendar hostal. La genta tambien muy buena onda. 


poniedziałek, 27 stycznia 2014

P jak Panama, P jak przygoda

   Nadszedł moment przełomowy! Jestem w miejscu, które nie jest opisane w polskiej wikipedii (w sumie jest tylko w 4 językach i bardzo pobieżnie). Trafiłam tu przez spontaniczne decyzje wywołane całym dniem pracy fizycznej przy układaniu z kamieni szlaku turystycznego w dżungli, następnie bez żadnego prysznica wypiciu miejscowego rumu kokosowego casique i czterech godzinach snu. Było mi już wszystko jedno, czy ja tę granicę pokonam czy mnie zawrócą. Co Bóg da. Pojechałam do Panamy. Wcześniej planowałam sfałszowanie biletu powrotnego z Panamy, który jest wymagany podobno na granicy, ale nie miałam na to czasu. Kilka przesiadek lokalnymi autobusami dla robotników, koszt jakieś 17 złotych i sprawa załatwiona. Miejsce docelowe jest zaniedbane, to sąsiad wyspy kurortu tuż obok, czyli Isla Colon. Cały region nazywa się Bocas del Toro i to wyspiarska część Panamy. To, co zastałam, zaskoczyło mnie. Spodziewałam się takiego poziomu życia w Nikaragui, ale zobaczyłam je na Isla Bastimentos, wyspie, którą zamieszkują dawni pracownicy plantacji bananów i och potomkowie, teraz bezrobotni lub prowadzący małe drobne biznesy. Podobno pierwszymi przybyszami były cztery rodziny, które się wymieszały, więc wszyscy są minimalnie spokrewnieni. Roześmiane dzieci boso biegające po ulicach, pełno śmieci, domki w wodzie trzymające się na balach, pomalowane na kolory rasta lub mój ulubiony miętowy/lazurowy niebieski, ludzie, którzy w małej wsi, gdzie nie ma drogi, urządzili pochód –demonstrację dla samych siebie wyrażającą chęć zmian w kraju. Panama to państwo, do którego poczułam chemię od początku. Ja tu więcej czuję niż rozumiem i nie chcę tego zmieniać, dlatego jest chemia. Zakochać się w Panamie to tak, jakby zakochać się w Shrecku do pierwszego wejrzenia.

granica

Od początku.
Pokonanie granicy
Jak już pisałam w jednym z wcześniejszych postów odmówiono mi sprzedaży biletu do Panamy w stolicy Kostaryki, bo nie miałam biletu powrotnego stamtąd. Kilka dni później w punkcie turystycznym w Puerto Viejo pan doradził mi półprywatnie pozmienianie danych i wydrukowanie wymyślonego biletu. Chciałam tak zrobić, ale wciąż to przekładałam i w końcu pojechałam na żywioł. Na granicy dałam 7 kartek po polsku i przy drugiej stronie pani oficer wymiękła i dała mi pieczątkę bez słowa. Na tych 7 stronach były wydrukowane moje bilety do Nowego Jorku i nie ważny już na Kostarykę, a także bilety autobusowe po USA. Wjeżdżając do Panamy wymagana jest opłata turystyczna na granicy, 3 dolary. Naturalnie zapłaciłam. Warto nadmienić, że granica kostarykańsko–panamska w Sixaloa to stary drewniany most, w którym w przerwy między deskami można włożyć nogę.

   Szczęśliwa wsiadłam do colectivo, czyli małego prywatnego busa. Wszystko załatwione, panowie pod sklepem miło pozdrawiają, mówią, że mam fajne czerwone tenisówki i jadę. 10 km za granicą jest patrol kontroli granicznej. Sprawdzają paszporty i tylko z moim jest problem. Oficer mówi, że nie mam tu wklejonej nalepki świadczącej, że dokonałam opłaty i wyjeżdżając zapłacę podwójnie i abym wzięła mój plecak, bo wracam z nimi na granicę. Kierowca busa, bardzo miły człowiek (może dlatego, że nie chciał oddawać mi za bilet 15 dolarów) zawrócił wraz ze wszystkimi pasażerami. Pomyślałam „Co się dzieje?”. Nie panikowałam, bo było przed południem, więc i tak miałam wystarczająco czasu, aby ewentualnie wrócić do Kostaryki. Powiedziałam oficerowi, że na pewno zapłaciłam te głupie 3 dolary, ale mogę przy wyjeździe zapłacić podwójnie, tylko, aby teraz nie robić afery i cały bus nie musiał zawracać z mojego powodu. Oficer mi wierzył, że zapłaciłam. Był zdenerwowany, bo urzędnicy na granicy biorą pieniądze do kieszeni i później rozliczają się z mniejszej ilości wydanych nalepek. Kierowca busa poszedł ze mną do pomieszczenia, gdzie dają nalepki, abym mu pokazała, który mi jej nie wydał i przekazać informację oficerowi z kontroli. Tak oto stałam się ofiarą i świadkiem nieuczciwości oficerów granicznych. Pracownik był zmieszany wklejając mi nalepkę i widać było, że wiedział, co jest grane. Cały bus z moją nalepką zawrócił. Kierowca stracił trochę czasu robiąc w sumie dodatkowe kilkanaście kilometrów, maksymalnie 20. Jechał szybko i akurat stała na drodze inna policja, znana u nas jako „drogówka”. Bus jechał o 40 km za szybko i kierowca miał zapłacić mandat. Wszystkim pasażerom było go szkoda, że on mi zrobił przysługę, zawrócił bus, zamiast zostawić mnie na drodze z oficerami i teraz jeszcze ma dostać mandat. Ja czułam wyrzuty sumienia. Udało się jednak wytłumaczyć sprawę, poprosić grzecznie i obeszło się bez mandatu. Ja w Panamie, bus w drodze, brak strat pieniężnych, czyli pełen happy end.
ja i kierowca busa

   W drodze zauważyłam, jak wielka różnica jest między prowincją w Kostaryce i w Panamie. Domki w slumsach na obrzeżach Mexico City wyglądały lepiej niż te tutaj. Szopy na palach wbitych w ziemię. Jednak magia wciąż była. To było tak skrajnie prawdziwe. Bieda była, ale żadnego smutku. Bieda to nie jest nieszczęście.

Isla de Bastimentos
   W busie poznałam Ingrid z Meksyku i Neala z Kanady, którzy jechali na Isla de Bastimentos. Byli sympatyczni, więc zabrałam się z nimi. Akurat nie byłam dobrze przygotowana pod względem informacji, więc właśnie towarzystwo lepiej poinformowanych było mi potrzebne. Najpierw wodna taksówka za niecałe 3 dolary na Isla Colon, główną wyspę archipelagu Bocas del Toro i później kolejna na Isla de Bastimentos. Na wyspie nie ma hoteli, tylko kilka małych hosteli. Mieszkańcy są czarnoskórzy i raczej zamiast hiszpańskiego używają języka Guari-Guari, czyli jamajskiego dialektu. Jak się okazało hotel, który zarezerwowali Ingrid i Neal był pełen (całe 3 czy 4 pokoje), więc poszłam znaleźć coś sama. Trafiłam do hostelu Bastimentos. Nie było w nim recepcji. Gdy się pojawiłam ktoś krzyknął, aby zawołać właściciela, bo jest nowy gość. Wkrótce pojawił się wysoki czarnoskóry mężczyzna z lekkim zezem i złamanym małym palcem zawieszonym na temblaku. Patrzył na mnie bez słowa, więc sama zaczęłam, że chcę się zatrzymać w pokoju współdzielonym z innymi ludźmi. Zaprowadził mnie do pokoju nie pytając nawet o moje imię. Nie dał żadnych kluczy, bo i tak nie było zamka w drzwiach. Zapytałam go czy może powinnam zapłacić, ale on powiedział, że to przy wyjeździe (w Internecie cena za noc to 7 i pół dolara, czyli jakieś 22-23 złote). Ja go zapytałam tylko o hasło do wifi, a on mnie czy nie jestem z Rosji ze względu na akcent. Pokój jest 6-osobowy, dzieję go w Holenderką, Niemką, jakąś Azjatką i 2 mężczyznami, chyba Amerykanami. Dwa psy szwendają się po hostelu. Nie ma tu żadnych foteli, tylko hamaki, widok z hostelu na Morze Karaibskie jest całkiem niezły. Warunki sanitarne jak zwykle to pewien rodzaj survivalu, więc nie ma co tu wylewać żali, to Ameryka Centralna, a nie Europa i akceptuję to w pełni.
hostel Bastimentos

   Na Isla Bastimentos wybrałam się na Wizard Beach, choć miejscem docelowym była Red Frog Beach. Niestety zgubiliśmy drogę przez dżunglę i postanowiliśmy zawrócić, gdy przestało to błądzenie nas bawić, a także jakiekolwiek ślady ścieżki lub śladów zniknęły. Buty grzęzły mi w błocie. Te zarośla przemierzało się ciężej niż te w Kostaryce. Podobało mi się to doświadczenie. Plaża jak to plaża nad Morzem Karaibskim, jak w raju.

   Choć na Isla Bastimentos nie ma ani jednego samochodu (i dróg), jak wszędzie są… Polacy! Właściciel hostelu zapytał się, czy znam imię „Grazina”. Grażyna! Oczywiście, że znam. Okazało się, że od kilku lat na wyspie mieszka pewna Polka o tym imieniu. Z każdym dniem nabieram przekonania, że gdy pewnego dnia ludzie odkryją cywilizację na Marsie, będzie tam mieszkał jakiś Polak. Oczywiście poprosiłam, aby mnie zapoznano z Grażyną.  Moja nowa znajoma ma 62 lata i pochodzi z Bolesławca. 30 lat swojego życia mieszkała w Niemczech i po tym czasie dojrzała do decyzji, że czas coś zmienić w życiu i wyrwać się z systemu. Grażyna zaczęła szukać wolontariatów, najpierw Portugalia, później Kostaryka i zbiegiem przypadków trafiła do Panamy. Jest weganką i masażystką. Poczęstowała mnie filiżanką organicznej czekolady i zabrała ze sobą na urodziny swojej znajomej Amerykanki. Na urodzinach było chyba połowa mieszkańców wyspy. Po paru drinkach poszłam na parkiet. Pierwszy raz w życiu tańczyłam karaibski taniec calypso. Dancehallu i salsy też nie brakowało. Bawiłam się świetnie.
Grażyna i jej sąsiadka Milan

Grażyna i jej przyjaciel Armando, hamak, organiczne jedzenie, dżungla. Racja, lepiej niż Niemcy


   Prywatnie. Moja psiapsióła od czasów, gdy dzwony były modne ma dziś 26 urodziny. Zrobiłam jej i jej chłopakowi zdjęcie na plaży, chyba dobrze się bawią J 100 lat Ilona!


Rada z życia driftera niczym morał pod koniec bajki:

DOWIEDZ SIĘ, JAK TANIO SIĘ PRZEMIESZCZAĆ. Nie wszędzie da się dojść na piechotę. Zazwyczaj są 2 opcje transportu: tańsza i droższa. Cena może być nawet 2 lub 3-krotnie niższa. Na długich dystansach polecam zalajkowanie na facebooku jak największej liczny stron z promocjami. Gdyby nie jedna z nich nie znalazłabym biletu Warszawa-Amsterdam-Waszyngton-Nowy Jork-Londyn-Warszawa za 153 euro (620 złotych). Czasem zdarzając się takie kosmiczne promocje jak ta. Trzeba być cierpliwym i wytrwale szukać.

sobota, 25 stycznia 2014

Wrzask goryla o poranku, maczeta w akcji i piwo(a) pod sklepem

   “Donde , Usted va?!”, czyli “Gdzie jedziesz?”. To pytanie zadawane przez kierowców lokalnych autobusów i zdziwienie miejscowych, gdy pytałam o drogę, wróżyło nadciągającą przygodę. Tak też się stało.
      Po 2 nocach spędzonych w hostelowym hamaku nad Morzem Karaibskim w niezwykle rastafariańskim, ale niestety pełnym gringos (Amerykanów) i Europejczyków Puerto Viejo pojechałam w miejsce, gdzie telefon nie łapał zasięgu i nie było wifi. Za to mrówki na stole, karaluch wyskakujący z kosmetyczki czy małpa na drzewie przy domu nadrabiały te komunikacyjne niedogodności.  Dom, który odwiedziłam nie przynależy do żadnej wioski, a jego adres to „200 metrów na północ od szpitala Cruz Roja za mostem Pandory”. Pandora to wieś w dżungli jakieś 10 km od wybrzeża karaibskiego. Przez wieś przepływa rzeka o nazwie Gwiezdna Rzeka lub Rzeka Gwiazd, czyli Rio de Estrellas. Aby pokonać rzekę trzeba przejść stary, chwiejący się most. Przemierzenie mostu to był pierwszy moment wyprawy, gdy serce waliło mi jak młot, bo most się chwiał, a żelazna siatka uginająca się pod moimi nogami raczej nie spełniała europejskich wymogów bezpieczeństwa. Za mostem według instrukcji szłam jakąś żwirówką przez dżunglę. W końcu jakiś miejscowy zatrzymał się i  bardzo rozklekotanym autem podwiózł mnie po samego celu, bo jak to na wsi, wszyscy się znają i kierowca znał mojego kolejnego gospodarza. W domu wśród dżungli mieszkał znaleziony na stronie couchsurfing.org (czyli znów spanie za darmo –tylko tak dla przypomnienia), ekstremalnie szalony Gerardo o ksywie Boa wraz ze swoją rodziną, 5 psami, wężem boa i tarantulą. Boa to jedna z tych osób, których się nie zapomina i opowiada się o nich przy piwie znajomym.
   Pierwszego dnia Boa zabrał mnie motorem pod lokalny mini market, gdzie cała miejscowa śmietanka towarzyska spędzała całe dnie. Trzeba dodać, że mój gospodarz poza dyplomem Uniwersytetu Kostarykańskiego z biologii wypijał dziennie kilka piw (pijał tylko te w litrowych butelkach), a pracując i jeżdżąc motorem nie wyjmował jointa z ust. Usiadłam więc tak jak on na skrzynce od piwa poznając masę ludzi, którzy przynosili mi lokalne owoce, których nie znam lub opowiadali o czym się da. Zabrałam się też z jednym ze znajomych mojego gospodarza na przejażdżkę quadem, bo quady tak to normalny środek lokomocji jak samochód czy motor.
Gerardo "Boa" i jego pura vida

pod sklepem
salon fryzjerstwa męskiego w Pandorze

   Później do domu Boa dotarł inny couch surfer John z Kalifornii, więc była nas trójka. Następnego dnia poszliśmy pracować do dżungli. Boa realizuje swój własny projekt Pandora Enchanded Hills. Długo w nim to siedziało i w końcu chłopak zdobył się na krok i zaczął realizować marzenie z początkiem 2014 roku. Obszar projektu ma 10 hektarów ziemi, to wzgórza poprzecinane dżunglą i strumykami. Pierwszymi celami Boa jest zrobienie szlaku przez dżunglę i wzgórza, zasadzenie nowych drzew i uzdrowienie tych chorych. Z maczetą w ręku, grabiami i szpadlem zrobiliśmy kawał roboty. Najpierw zasadziliśmy 5 drzew limonki, później wykarczowaliśmy maczetą te rośliny, które powodują wysypkę, gdy się je dotknie. Przenieśliśmy się w ciemną dżunglę i tam ze starych desek układaliśmy kładki, aby na szlaku nikt się nie poślizgnął.  Potem przyszedł czas na układanie kamieni i w równej linii na strumyku, aby można było go pokonać. Ostatnim łatwym zadaniem dla wolontariuszy było układanie dróżki z kamieni. Jak widać wszystko był natural, żadnych cementów i folii. Nie była ta łatwa praca, ale się cieszyłam, bo właśnie tego chciałam spróbować, już nie mówiąc, że pierwszy raz w życiu posługiwałam się maczetą.

John, ja , maczeta i pies Pulga, Boa robi zdjęcie

   Przy domu Boa czasem w koronach drzew przechadzają się małpy. Miałam okazję zobaczyć goryla, samca „Alfa” w naturalnych warunkach, a nie w rezerwacie czy w zoo.
   Gerardo Boa wychowany w tym skrawku dżungli wierzy z moc przepływającej tam rzeki Rio de Estrellas (tłum. Gwiezdnej rzeki / rzeki Gwiazd), która podobno spełnia życzenia, gdy wrzucony w nią kamień popłynie w prądem. Dwa z trzech moich kamieni prąd rzeki zabrał ze sobą, więc teraz tylko czekam aż życzenia się wypełnią. Ten trzeci kamień, którego prąd nie poniósł, symbolizował życzenie, aby robić w życiu to, co sprawia mi przyjemność. Tym więc muszę zająć się sama bez pomocy rzeki.
Rio de Estrellas

   Na wzgórzach Pandory zrozumiałam też kilka spraw, których nie mówi się turystom, na których chce się zarobić. Jedną z tych spraw poruszę. Zapewne wiele z Was słyszało o schronisku dla leniwców na Kostaryce. Martyna Wojciechowska poświęciła jeden ze swoich odcinków Kobiety na krańcu świata założycielce tego miejsca. Każdego dnia w schronisku dla leniwców pomagają wolontariusze z całego świata. Za to, ze mogą przez jeden dzień opiekować się chorym, osieroconym lub znalezionym (wszystko to kłamstwo) leniwcem wolontariusz musi zapłacić 48 dolarów od osoby (maks. chyba 8 wolontariuszy). Idea całego pomysłu (biznesu) dobre wykurowanie leniwca, który później zostaje wypuszczony na wolność. Otóż ani jeden leniwiec nie opuścił schroniska, bo gdyby nie było leniwców, nie byłoby schroniska znanego na cały świat. Miejscowy nazywają to miejsce „Więzieniem dla leniwców”. Taka to rzeczywistość. Co więcej, leniwce są prezentowane w schronisku lub generalnie przedstawiane turystom jako miłe zwierzątka. Te jeszcze młode można nawet wziąć na ręce jak dziecko i przytulić. Sama marzyłam o zdjęciu z małym wtulonym we mnie leniwcem. Otóż Boa, człowiek-historia pracował też jako przewodnik w tym schronisku. Opowiedział mi, że leniwce w naturalnych warunkach mają masę insektów w futrze, wszy itp. Gdy leniwiec trafia do schroniska/więzienia jest odwszawiany i poddawany kwarantannie. Świeży i pachnący trafia do wolontariuszy i jako element pokazowy dla wycieczek. Boa mimo ogromu używek w czasie wolnym, wie o zwierzętach i roślinach naprawdę sporo. Mówił, że da się rozpoznać, kiedy leniwiec jest zadowolony i szczęśliwy, a kiedy smutny. Oprowadzając wycieczki widział nieszczęśliwe zwierzęta, ale nigdy nie powiedział o tym turystom, bo z tego się tu żyje. Już nie chcę zdjęcia z leniwcem, choć tak o tym marzyłam. Po krążeniu leśnymi drogami motorem z Boa udało mi się zobaczyć leniwca na wolności. Oglądałam go przez lornetkę. Udało mi się zrobić też zdjęcie. Niestety zoom w aparacie (bo jeszcze nie jestem tak professional, aby mieć dobry aparat, może przy następnej podróży na taki nazbieram) nie pozwolił mi na lepsze zbliżenie.
leniwiec w zbliżeniu

na takim gatunku drzewa trzeba wypatrywać leniwców, widok z ziemi

   Ten las deszczowy i poznani ludzie zmienili coś we mnie na stałe. Nauczyłam się tu sporo i upewniłam, że cała ta podróż była więcej niż dobrą decyzją. Mam nadzieję, że ekologiczny projekt Pandora Enchanted Hills się powiedzie. Gdyby ktoś czytał ten blog i poczuł, że chce tego spróbować, Boa szuka wolontariuszy do pomocy. W zamian za pomoc daje nocleg, śniadanie i przygodę za przygodą. Abstynentom raczej odradzam.
polski udział w projekcie Pandora Enchanted Hills


Cenna rada z życia driftera na dziś:

MĄDRZE ZNAJDŹ LUB WYBIERZ NOCLEG. Kto z kim przystaje, takim się staje. W podróży też. Gdy Twoimi sąsiadami będzie emerytowane angielskie małżeństwo prawdopodobieństwo mocnych wrażeń maleje (choć nigdy do końca nie wiadomo). Lepiej dłużej poszukać, poczytać na forach i czasem zaryzykować. Cena prawie nigdy nie jest wyznacznikiem jakości (tylko w wypadku hoteli 4 i 5-gwiazdkowych, bo 3 gwiazdki to już temat rzeka). Im taniej, tym ciekawiej, a „za darmo” to najmocniejsze wrażenia. 

jajeczka żab

takie tam z żabą już wyrośniętą

piątek, 24 stycznia 2014

ESP: 22-24 de enero, Pandora, Costa Rica

   Tuve un placer y suerte visatar un lugar magico en provincia Limón que conoce (todavia) pocos turistas. Ultimos dias pase en una casa cerca del campo Pandora, pero casa no es parte de ningun pueblo. Entre la selva vive un chico loco por naturaleza (y generalmente loco, pero bien loco) con su familia, 5 perros, una serpiente, araña y monton de otros animales. Mae se llama Gerardo, pero todo el mundo le llama Boa. Es guia de turismo hace 10 años. Le encontre en couch surfing y me hospedo unos dias. Hace poco tiempo Boa empezo realizar su gran projecto ecologico Pandora Enchanted Hills en 10 hectarres de tierra, pura selva y montanas, al lado de su casa y un poquito le ayude. Si alguien quiere saber mas sobre proyecto o ayudar puedo dar contacto a Boa.
   Gracias a Gerardo he probado y vi muchas cosas totalmente nuevas para mi. Vi un mono y un perezoco :) Hize un viaje en el quad, conoci muchisima gente, trabaje con machete, ayude plantear arboles de limon, vi lagartijas y ranas de colores lindos. Tantas cosas nuevas! Su familia me hospedo super bien. Se puede hablar solo cosas positivas sobre cada uno.

   Son experiencias en la vida que no se olvida y hay gente que tiene mucho optimismo y fuerza vital y te dan la buena vibra. A Boa mas de todo deseo que se cumplen sus ideas de proyecto Pandora Enchanted Hills, viene solo buena gente ayudarlo, un poquito menos birra ;) y que nunca no pierde su energia. 

   Mil gracias Boa! 


ESP: 20-22 de enero, Puerto Viejo, Costa Rica

   Despues de visitas en las casas de tres hosts de couch surfing decidi que hay que probar un hostel. Daniela de San Jose me recomendo visita en Rocking J’s en Puerto Viejo. He pasado alla dos noches durmiendo en hamaca en lugar sin las ventanas y sin la puerta. Cuando lluvio por la noche escuche la lluvia. El hostal, igual como Puerto Viejo tiene su alma, es grandisimo y le caracteriza design unico. Unica cosa que no me encanto es tipo de tirustach que vienes a Puerto Viejo. Me sentia alla como en vacaciones en Europa. Experiencia mas linda de esta parte de viaje fue ronda en la rococleta entre Puerto Viejo y Manzalilla pasando la selsa. Senti puro felicidad y contacto con naturaleza. Gracias a Dios por esta experiencia. Barmanes en Rocking J’s son muy amables, especialmente en mae de Miami, que dormia tambien en hamaca, muy buena onda. Tambien conoci tres personal de Uruguay. Primera vez conoci alquien de alla. Maxi y sus 2 amigas, la genta muy relajada que esta pasando tranquilo sus vacaciones.

   Nota final:
Ventaja: ciudad rasta –pura vida, todo el mundo se saluda
Desventaja:  turismo masivo a la American /est European backpackers


Generalmente pase tiempo bien y estoy contenta que visite Rocking J’s J



wtorek, 21 stycznia 2014

Jest hamak, jest dżungla, jest plaża, jest rasta


   Po prowincji Haredia i wizycie w domu Danieli nadszedł czas na stolicę Kostaryki, San Jose. Zatrzymałam się tam dwie noce w mieszkaniu Luisa, nauczyciela angielskiego, oczywiście za darmo, bo to couch surfing. Luis nie miał tyle czasu, co moi poprzedni gospodarze, ale chociaż wydrukował mi mapę miasta z zaznaczonymi najważniejszymi miejscami. W tym samym czasie nocowała też u niego pewna Niemka, różnież surfująca po kanapach. Cała jej osobowość była „niemiecka”. Carolin uczyła się 8 lat języka polskiego, więc bardzo możliwe, że przeczyta mój blog J
Luis, Carolin i ja

   Na zwiedzenie stolicy jeden dzień zdecydowanie wystarczył. Wcale nie odczuwałam takiego niebezpieczeństwa, na jakie byłam przygotowana.  Kościółki, parki, muzea, odhaczanie miejsc. Przeżyłam tam również mały kryzys podróżniczy. Chciałam kupić bilet w San Jose do Panama City, ale nie chciano mi go sprzedać w kasie. Do Panamy nie da się wjechać, nie mając kupionego biletu powrotnego do swojego kraju. Ja mam powrotny z USA, więc nie jest to żaden argument. Początkowo nie uwierzyłam panu w kasie i poszłam porozmawiać z kierowcami autobusów międzynarodowych, którzy akurat jedli obiad. Niestety kierowcy potwierdzili informacje. Prawo w ostatnich latach się zaostrzyło i nie jest łatwo się dostać na teren Panamy. Na chwilę obecną znalazłam już jedno rozwiązanie, które „półprywatnie” odpowiedział mi pan w punkcie turystycznym na wybrzeżu karaibskim. Rozwiązanie jest jednak dosyć ryzykowne i szalone, więc napisze o nim dopiero, gdy się uda wprowadzić je w życie.
Pani sprzedająca kupony na loterię na swoje graffiti na bramie w tle

Plaza de la Cultura i Teatr Narodowy, czyli centrum San Jose
karmidełko dla motyli w Muzeum Narodowym

   Właśnie. Z San Jose 20 stycznia wyruszyłam na wybrzeże karaibskie. Pokonanie 200 km autobusem zajęło 5 godzin, czyli tempo wynosiło 40 h/godz. Wyjeżdżając poza miasto zrozumiałam, dlaczego przyroda jest największym bogactwem Kostaryki. Wszystko jest przerysowanie w porównaniu z Europą. Liście wielu rośnin są cztery razy większe od ludzkiej głowy albo paprocie wielkości liści palm.
   Dotarłam do Puerto Viejo, totalnie rastafariańskiego kurortu nad Morzem Karaibskim. Krajobraz jest ciężko ująć w słowa. Tu dżungla łączy się z morzem. Każdy wita się z każdym uśmiechem i dobrym słowem. Tu zrozumiałam, czemu według rankingów Kostaryka jest najszczęśliwszym krajem na świecie. Wypożyczyłam rower za 5 dolarów i spędziłam dzień jeżdżąc po dżungli między Manzanillo -Puerto Viejo (ok 13 km dystansu). W hostelu mnie ostrzegano, że to niebezpieczne, bo kręcą się czasem różne typki i zdarzają się kradzieże, a ja jadę sama. Nie ukrywam, że trochę się przejęłam, ale nie na tyle, aby się nie wybrać na taką przejażdżkę. Cenne rzeczy ograniczyłam to odrobiny pieniędzy i aparatu. Obie rzeczy starą, sprawdzoną metodą schowałam do stanika. Od wielu osób słyszałam, że jeśli kradną, to zazwyczaj torbę lub plecak. Oczywiście nic mi się nie stało, a wszystkie „podejrzane” typki nie pozdrawiały machając ręką i witając się kulturalnie. Ja się uśmiechałam i witałam się serdecznie.  Pewien Kolumbijczyk, najbardziej podejrzany ze wszystkich spotkanych, sam przestrzegał mnie przed drogą po tym, jak opowiedziałam mu swą historię. Nie ma to jak zapytać się kogoś, kto wygląda i zachowuje się, jak miejscowa gangsterka, czy jest tu niebezpiecznie. Hahaha To tak, jakby zapytać się złodzieja "Przepraszam, czy tu kradną?". Wspaniała metoda i od razu poczucie bezpieczeństwa wzrasta. Oczywiście ów młodzieniec zapytał mnie czy nie chcę kupić jakiś narkotyków, reklamując haszysz z Maroko i polecając la nieve blanca, czyli amfetaminę. Przez dredloki na mojej głowie takie propozycje padają regularnie. Dostałam również kilka zaproszeń do baru wieczorem. Pełna kultura, zero wulgarności, nawet ze strony "elementu". Jak już wcześniej pisałam. Gdy podchodzisz do człowieka ufnie, często na tym zyskujesz.
mój rower, ja i plaża w Manzanillo

   Mogłabym pisać o wielu sprawach, ale postawię na jedną. Na opis hostelu, w którym się zatrzymałam. Hotel nazywa się Rocking J’s i oferuje nocleg w hamaku w pomieszczeniu bez okien i drzwi.  Koszt noclegu w hamaku, dostępu do toalety, prysznica, wifi i szafki –bunkru na zamknięcie swoich rzeczy to 7 dolarów (21 zł) za noc.
   W tym hostelu zrozumiałam, ile cierpliwości wymaga życie survivalowe. Całą noc padało, a ja spałam w sali pełnej hamaków, nie odgrodzonej żadnym oknem czy drzwiami od przyrody. Tylko polarowy kocyk z Ikei, hamak i ja. Co dziwne, było całkiem wygodnie i na pewien masochistyczny sposób przyjemnie. Ten hotel to miejsce dla niewymagających, ale z pasją. Prysznic, na przykład, to rura na suficie, z której leje się tylko zimna woda. Jedynym minusem miejsca są młodzi turyści z Niemiec, Holandii i USA, którzy też tu przebywają. Wielu z nich nie szuka nic więcej poza piwem i plażą. Co ciekawe, po raz pierwszy na Kostaryce spotkałam tu osoby palące papierosy (tu prawie nikt nie pali fajek!) i byli to Europejczycy.
  
moja kwatera. Rocking J's Hostel

brama do hostelu, hasło życia "Pura Vida"
  Kochani, podróż trwa, wciąż waham się, gdzie teraz się udać. Czy pokręcić się jeszcze po wybrzeżu karaibskim Kostaryki czy tajnym systemem przedostać się do odrobinę tańszej Panamy. Jedzenie na Kostaryce jest drogie! Taniej żywiłam się w Hiszpanii. No cóż, chociaż darmowe banany w hostelu trochę ratują sprawę.

Zamiast kropki na koniec cenna rada driftera:
DOM JUŻ BYŁ, TERAZ ŚWIAT CZEKA NA CIEBIE. Ważnym elementem bycia „w podróży” jest samo podejście do sprawy. Depresyjna tęsknota za domem może skutecznie odciągnąć Cię od przeżywania momentu, w którym jesteś. Tęskniło to się na koloniach, a teraz się eksploruje świat. Dom człowieka kształtuje, ale to nie znaczy, że trzeba być w nim 24 godziny na dobę do końca swych dni. Każdy dzień w podróży w nieznane, to taki uniwersytet życia, stopień doktorancki.

 
Home is behind, the world ahead.


ESP: 18-20 de enero, San Jose, Costa Rica


   Conociendo Costa Rica no se puede olvidar sobre la capital. San Jose no es tan peligroso com pense antes de venir aka. Hay que decir que en un dia se puede ver todas lugares mas importantes en la ciudad, parcos, iglesias etc.

   En San Jose me hospedo Luis, de profession el professor de inlges. Primera noche Luis hospedo tambien una muchacha de Alemania –Carolin, que vino a su casa directo de aeropuero pasar sus vacaciones. Todos tres salimos a un bar en el centro. Pasamos tiempo bien. Proximo dia – domingo pase paseando entre lugares mas importantes en la ciudad. Visite tambien Museo Nacional de Costa Rica. Luis trabaja cada un dia (incluyendo domingos) de la semana y esta muy ocupado, pues no puede acompanar mucho a sus surfers. Pero Luis encontro una solucion. Me imprimo una mapa con lugares que tengo que visitar para facilitar mi visita en San Jose. Gracias a su mapa no perdi ni un vez en.

   Gracias Luis! Te deseo buen viaje a Europa! J  
Luis y yo
Carolin y yo

ESP: 18-20 de enero, San Jose, Costa Rica

   Conociendo Costa Rica no se puede olvidar sobre la capital. San Jose no es tan peligroso como pense antes de venir aka. Hay que decir que en un dia se puede ver todas lugares mas importantes en la ciudad, parcos, iglesias etc.
   En San Jose me hospedo Luis, de profession el professor de inlges. Primera noche Luis hospedo tambien una muchacha de Alemania –Carlin, que vino a su casa directo de aeropuero para vacaciones. Todos tres salimos a un bar en el centro. Pasamos tiempo bien. Proximo dia – domingo pase paseando entre lugares mas importantes en la ciudad, un poco con Carlin de Amelania y despues sola. Visite tambien Museo Nacional de Costa Rica (museo no es muy grande, pero es una buena experiencia visitarlo). 
   Luis trabaja cada dia (incluyendo domingos) de la semana y esta muy ocupado y no puede acompanar mucho a sus surfers. Pero Luis encontro una buena solucion, me imprimo una mapa con lugares que tengo que visitar para facilitar mi visita en San Jose. Gracias a su mapa no perdi ni un vez.

   Gracias

Luis! Te desoe buen viaje a Europa! J  
Carlin y yo

sobota, 18 stycznia 2014

ESP: 16-18 de enero: Santo Domingo, Haredia, Costa Rica

    No se de cual cosa empezar, porque gracias a Daniela conoci mas que 10 personas! Bueno, para ordenar:
Daniela – una chica bien ordenara, con sus suenos que quiere y que va a cumplir, con eso estoy segurisima. Es igual que yo aficionada por viajando. Otra cosa comun es que le gusta bailar en las fiestas a la misma musica ;)
Toda familia –cada persona super amable, naturalmente alegre y super bien educada.
Amigos –igual primer dia y secundo pase super lindo, no se si yo tengo suerte, si es cosa de cultura, si cosa personal de amigos de Daniela, que todo el tiempo te quidan bien. Una experiencia moravillosa.
   Sobre provincia Haredia:
En ciudad Haredia vi 2 iglesias en centro, un momumento y monton tiendas. Nada super especial. En San Isidoro la iglesia es muy bonita. Zona donde vive Daniela es muy tranquila y se puede relajar. Vista de montanas me gusto tambien.

   Cuando sali de casa de Daniela con mochila en mi espada y estuve pasano en rio pequenito cerca de su casa tuve un presentimento inesperado que no estoy pasando este rio ultima vez en mi vida. jajaja vamos a ver si eso fue solo un presentimiento raro si un signo de naturaleza J
"Artista" :)

y algo de recuerdo de musica de la fiesta de primera noche ;)

ESP: 14-16 de enero: Alajuela, Costa Rica

   Felipe fue primera persona cual me dio hospedaje en America Central. Muchacho tiene gran experiencia en couch surfing. Viajo por Europa un año usando casi solo couch surfing. Me encanto su historia, vuando despues de 7 meses en viaje volvio a Panama y sentia depresion, que aventura se termina y estando tan cerca de su pais –Costa Rica, chico volvió a Europa. Compañero de Felipe, Mike me encanto tambien. Cuando Felipe estaba trabajando yo conversaba mucho con Mike y gracias a el se mucho mas sobre region y conoci primeras palabras locales. Con Felipe y Mike encontre contacto verdadero en un momento. Felipe aun me regalo SIM card con numero costariqueno! Gracias!

   En Alajuela entendi que hay que tener mucho quidado en toda America Central (andando con chicos me sentia seguro, pero andando sola ya no tanto). Cuando dormi en casa de Felipe me senti como en mi casa jajaja recuerdo, un vez me desperte en la noche y me sentia que estoy en mi casa. Chicos son super relajados y simpaticos. Eso fue principio de viaje genial!

Fuerte abrazo y pura vida <3
Felipe y yo

ESP: Blog en español START!


   Estimados, queridos, bien locos Amigas y Amigos hispanoablantes! Decidi que en mi blog no puedo olvidar sobre toda la gente latina que me ayudó tanto y que son mis muy buenos amigos! Mil gracias a todos Ustedes, fue un placer conocerles y pasar tiempo juntos! Aqui me voy a dar una nota sobre todas personas que conoci en viaje. Es mi forma de agradecimiento J
   Tambien pueden en esta pagina entenarse donde actualmente estoy y ver las fotos como yo – una persona de pais tan lajano, vee lugares donde Ustedes viven, mi punto de vista.
   Abajo de titulo de blog es una categoria “en español” y hay que dar  “Click” alla y salen posts en español.




 Eva J


Mój system na życie "opowiedz mi swą historię" działa!


   Co za dziwne uczucie –podróżowanie bez konkretnego planu. Jedna osoba mnie przyjmuje, ja pytam czy mogę korzystać z Internetu i szukam kolejnego miejsca. Podróż tworzy się na bieżąco. W ciągu zaledwie 4 dni w Kostaryce, byłam w 3 z 7 prowincji kraju. Od Felipe –pierwszego gospodarza, dostałam kartę SIM z kostarykańskim numerem telefonu (to samo mnie spotkało 2 lata temu w Meksyku ze strony pierwszej osoby, która mnie gościła –ludzie swoją dobrocią potrafią zaskoczyć). Drugą osobą, która mnie przyjęła, była Daniela mieszkająca w Santo Domingo w prowincji Heredia. Daniela ma 24 lata i jest grafikiem komputerowym. Mieszka w pięknym domu w bardzo małej miejscowości otoczona kostarykańskim lasem wraz z rodzicami i trzema braćmi. Co tu dużo mówić, nie muszą zaciskać pasa. To było surfowanie na serio „na bogato”, a poza tym było ZA DARMO, bo to couch surfing.
Daniela i jej mama Carla z owocem manzana de aqua (dosłownie wodnym jabłkiem, smak wyjaśnia nazwę)

   Działo się! Na swoje podróżnicze konto mogę dopisać pierwszą raggaetonową imprezę, spicie się tequilą z Franco (rocznik 94! haha bez komentarza) lokalnymi shotami chiliguaros, rozmowy ze studentami Uniwersytetu Narodowego o zbliżających się wyborach prezydenckich, wycieczkę terenówką w góry z nocy i opracowanie metody na wyłudzanie słodyczy. 
Franco (brat Danieli), Sebastian i "Artysta", czyli studenci Kostarykańskiego Uniwersytetu Narodowego 

   Dziś wrzucę zbiór ciekawostek i historyjek, bo to właśnie one zmieniają moje życie w jedną wielką przygodę.

Buziaki
   Jak wiadomo w Polsce jest zwyczaj dawania trzech buziaków, podczas poznania lub witając się z ciocią czy składając życzenia. W Hiszpanii na powitanie daje się 2 buziaki. Myślałam, że na Kostaryce jest tak samo jak w Hiszpanii i to uniwersalny zwyczaj w krajach hispanojęzycznych –nie wiem, czemu taka bzdura pojawiła się w mojej głowie. Podczas zapoznawania się z kimś, nie rozumiałam trochę dziwnej reakcji drugiej osoby. Do czasu… do czasu, gdy ojciec mojego gospodarza Felipe powiedział mi, że tu daje się tylko jednego buziaka. Na Kostaryce więc liczba buziaków powitalnych jest zminimalizowana. Nadrabiają za to w kościele. Z Danielą pierwszy raz spotkałam się na dworcu w stolicy kraju, okolica nie wydawała się najbezpieczniejsza, a do tego zaczynało się ściemniać. Naprzeciwko był kościół, więc poszłam tam spokojnie poczekać. Akurat odbywała się msza. Przy podawaniu ręki na znak pokoju ludzie dają sobie też buziaka. Sąsiad z kościelnej ławy był zaskoczony widząc moją minę, gdy chciał mnie pocałować. Rozejrzałam się naokoło i wszyscy dawali sobie pokojowego całusa. Co kraj, to obyczaj.

Nikaraguański macho, kostarykański dżentelmen
   Największą grupą imigrantów na Kostaryce tworzą przybysze z sąsiedniej, o wiele biedniejszej Nikaragui. Przypadkowo poznałam pewną Nikaraguankę. Równie przypadkowo zaczęłyśmy rozmawiać o facetach. Kostarykanie są bardzo szarmanccy, przebijają nawet Polaków, ich zachowanie to klasa sama w sobie. Odwrotnie jest w Nikaraguańczykami / Nikaraguanami (wybaczcie, język polski zawsze może zaskoczyć, nie wiem,jak jest poprawnie) , którzy są tymi złymi „machistas” –taki jest stereotyp. Wiadomo, stereotypy mają trochę prawdy w sobie, ale nie można w nie ślepo wierzyć. Śmiesznym przykładem jest podejście do używania parasola. W Nikaragui parasolka do damski gadżet. Gdy zaczyna padać deszcz (a tam naprawdę jest to tropikalne urwanie chmury) Nikaraguańczyk będzie moknął, ale parasolki nie użyje, bo to niemęskie. Informacje pochodzą od mojej nowej kumpeli Nikaraguanki.
Ja w kreacji "Nie opłaca się mnie okraść" i moja kumpela z Nikaragui

Słucham reggaetonu, znaczy tyle co w Polsce "słucham disco polo"
  Muzyka reggaeton -mój ulubiony wątek. W Polsce przesiąkałam reggaetonem każdego dnia, słuchając piosenek i oglądając teledyski na youtube. Tu muzyka reggaeton uważana jest za ulubiony styl ludzi z nizin społecznych lub tak zwanych "polos", czyli ludzi, którym wystaje symboliczna słoma z butów. Ludzie zarzekają się, że nie słuchają reggaetonu, a gdy zacznie się impreza wszyscy pamiętają teksty i szaleją na parkiecie. Mam za sobą już pierwsze reggaetonowe party. Moi nowi znajomi przed wyjściem mówili, że po 4 piwach może zatańczą salsę, ale na reggaeton nie ma granicy alkoholowej. Po paru głębszych okazało się, że wszyscy się świetnie bawią ...przy reggaetonie. Znajoma Danieli, która mnie gościła, dziś bierze ślub. Muzyką na weselu będzie tylko stary reggaeton :) 
   Tutaj załączam jedną piosenkę, którego akurat miejscowi nie wstydzą się słuchać. Taki stary dobry kawałek na pograniczu reggaetonu i hip hopu:


Uliczni "sprzedawcy". Nie taki diabeł straszny
   Przy kościołach, w parkach i w centrach miast można spotkać młodych mężczyzn, którzy próbują sprzedać przechodniom jakiś słodycz lub mały przedmiot, mówiąc, że są wolontariuszami i zbierają na szczytny cel lub na studia. Kilkukrotnie zostałam przez takich "wolontariuszy" zagadnięta.
   W Alajueli zaczepił mnie ktoś o twarzy narkonama i stylu skejta czy fana reggaetonu. Chciał mi sprzedać szczoteczkę do zębów mówiąc, że zbiera pieniądze na organizację ratującą ludzi jak on z narkotykowego nałogu. Gdy mu podziękowałam, bo mam już szczoteczkę do zębów chłopak zmienił ton. "Czyli nie chcesz pomóc?" -brzmiało to jak groźba i nie było zbyt miłe. Pomyślałam, gdzie jak gdzie, ale w Ameryce Centralnej nie potrzebuję problemów, więc zdecydowałam się na zastosowanie mojej sprawdzonej techniki "opowiem ci swą historię". Słowotok ruszył: jaki jest mój plan, że muszę oszczędzać, bo moja podróż dopiero się zaczyna, jaką pogodę mamy teraz w Polsce, że 5 minut temu zrobiłam zdjęcie pani sprzedającej sok z pomarańczy.... Mój nowy ziomek dał mi na drogę lizaka (bo oprócz szczoteczek do zębów sprzedawał też lizaki) i przybił symbolicznego żółwika. W Haredii, innym większym mieście spotkała mnie taka sama historia, tyle, że tym razem "wolontariusz", a raczej jego oczy zagubione w czasoprzestrzeni wyjaśniały wszystko. Znów opowiedziałam swoją historię. Myślałam, że tym razem nie zadziała, bo chłopak przyglądał się mojego aparatowi fotograficznemu z dziwnym zainteresowaniem a la "twój aparat może mi się przykleić do łapy". Po raz kolejny dostałam za darmo słodycz. Tak to jest, nawet podejrzany element w Ameryce Centralnej pomoże, gdy ktoś powie, że jest z kraju, gdzie 4 stopnie zimą oznacza super pogodę i nie zarabia się jak we Francji czy w Niemczech.
"wolontariusz" Diogo Jesus z Alajueli, różaniec musi być

Nocą w góry jeepem na prywatny teren, czyli nie śpimy, zwiedzamy!
   Nie, ja wycieczki z przewodnikiem nie kupię (ok, w ostateczności). Daniella, która mnie gościła w swoim domu nie mogła spędzać ze mną każdej minuty. Jej najlepsza przyjaciółka brała następnego dnia ślub, a ona jest druhną. Pozostawiła mnie w rękach swoich trzech kolegów, którzy zabrali mnie na nocną wyprawę jeepem w góry. Na pytanie, czy to normalne, jechać w góry nocą, kierowca stwierdził, ze dla niego tak, ale generalnie hmm.. zależy :) Gdy zobaczyłam, że wjazd na pewną polanę w dżungli jest zagrodzony i gdy jeden z kolegów bardzo sprawnie otworzył bramę będąc lekko zestresowany, wiedziałam, że to z tymi chłopakami nie zginę. Widok na San Jose i pobliskie miasta z góry był niesamowity. Było zimno, poniżej 15 stopni (tak! Kostaryka to nie tylko tropikalne upały). Rozbiliśmy mały alko-piknik. Następnie pojechaliśmy grać w piłkarzyki w małym barze w okolicznej wiosce pomiędzy tropikalnymi drzewami. Tylu pytań o Polskę w tak krótkim czasie jeszcze nikt mnie nie zadał. Moi koledzy chcieli wiedzieć jak najwięcej, a jeden z nich wiedział już na prawdę sporo. Szczęka mi opadła, gdy pół Kostarykanin, pół Kolumbijczyk, który nigdy nie był w Europie, powiedział mi, że temperatury z Polsce rosną w drugiej połowie czerwca i zaczynają spadać w drugiej połowie sierpnia, wtedy w Polsce uznajemy, że to lato. Dodam, że jest informatykiem, a nie geografem.
nocny chill piknik w górach na polanie pośród dżungli, mimo zimna i wiatru świetne wspomnienia  
   Przygoda jest moim przewodnikiem.  Z wielką wiarą w powodzenie mojej podróży i w to, że coś czuwa nade mną, pierwsze dni w Kostaryce mijają magicznie.

Prywatnie:
Dziś mój brat ma 23 urodziny. Twoje zdrowie Adaś J
lokalne shoty chiliguares o pikantnym smaku tabasco i owocowej słodyczy (słabe jak na polskie standardy)
dwa najpopularniejsze gatunki piwa na Kostaryce


Na koniec cenna rada z życia driftera:

UCZ SIĘ JĘZYKÓW OBCYCH. Tu nie trzeba chyba szukać argumentów „za”. Nieznajomość języka bardzo ogranicza (w pracy, w życiu prywatnym, w poznawaniu świata), a ich znajomość otwiera tysiące drzwi. W podróży (i nie tylko) to jedna z najbardziej przydatnych umiejętności. Ludzie zaczynają od razu inaczej Cię traktować, gdy zaskoczysz ich jakimś lokalnym powiedzonkiem. 
życie w czystej esencji bez toksycznych dodatków, czyli moja PURA VIDA