niedziela, 3 stycznia 2016

Na emigracji zarobkowej: Londyn, Wielka Brytania +bonus: Walia

      Już trzy i pół miesiąca jestem w Wielkiej Brytanii. To dużo czy mało? – pytam sama siebie. W sumie trochę wydarzyło się przez ten czas, a moja sytuacja tutaj, choć nie jest jeszcze wymarzona, znacznie zmieniła się od momentu przyjazdu. Aby nie owijać w bawełnę, tak oto toczyły się moje losy.
 
 
Pierwszy miesiąc w Londynie (17 wrzesień -19 październik 2015, życie na White City)
      Przyleciałam do Ilony, mojej przyjaciółki od czasów szkolnych z Hajnówki, która ze względu na wyprowadzkę jej ex boyfrienda, miała do dyspozycji więcej mieszkalnej przestrzeni. W tym samym czasie przybyły do Londynu też jej 2 kumpele, Linda i Kamila. Miałyśmy się ogarnąć i znaleźć razem jakieś mieszkanie w 4, ale nie wyszło. Skończyło to się tak, że każda poszła we własną stronę. Ja rozpoczęłam bez pośpiechu poszukiwania pracy. Było to dziwne uczucie, gdyż dosyć długo nie pracowałam. Praktycznie zatrudniona na pełen etat nie byłam przez rok. Myślałam, że wyślę 5 czy 10 CV jednego dnia do świetnych miejsc i od razu dostanę pracę. Aplikowałam do Travel Channel, National Geographic itp. tylko najwyższa półka. Poza tym wysyłałam CV do hoteli, biur podróży. Chyba nie uświadamiałam sobie konkurencji wynikającej z faktu, że miasto zamieszkuje 8 milionów ludzi i takich Ew jak ja jest tu więcej. Poza tym, tak szczerze, chyba mi się nie spieszyło, bałam się powrotu do pracy i szarej rzeczywistości, gdzie czas wolny jest limitowany, odciągałam chyba to w czasie, szukając wymówek przed samą sobą. Próbowałam też z zumbą, nawet miałam próbną lekcję. Koleś mi powiedział, że mam fajne choreografie i styl, ale słaby cuenting, czyli rozliczanie kroków i przy dużej grupie ludzie mogą nie wiedzieć o co chodzi. Obniżyło to moją zumbową samoocenę, chyba niepotrzebnie jedna mała porażka zamiast wzmocnić i zmotywować po szlifowania niedociągnięć, wywołała u mnie efekt wycofania. Nie płaciłam za mieszkanie, więc presja finansowa nie była tak silna. Jednak życie w Londynie jest drogie, transport miejski, nawet jedzenie, kasa szybko topniała, nawet przy ekonomicznym standardzie życia. Zaczęłam sobie pozwalać na słodycze często, nie miałam stałej siłowni, więc sport też był okazyjny, a nie regularny.   
Ja i Ilona w metrze
 
      Ściągnęłam sobie tindera (taką aplikację na telefon, co wyszukuje ludzi w bliskiej okolicy) i parę razy umówiłam w jakimiś lokalsami. Pierwszy okazał się nudnym krasnalem, drugi tylko kumplem do pogadania, a trzeci to była prawdziwa perełka w mojej biografii – piłkarz grający w jednym z klubów angielskiej Premium Ligue, który poza tym jest w reprezentacji swojego rodzimego kraju. Akcję z tym piłkarzem będę pewnie na starość wspominać z diabelskim uśmieszkiem na naciągniętej botoxem twarzy. Te 3 znajomości były krótkotrwałe. Później znalazł mnie przez instagram (w sumie ja znalazłam jego kuzyna, ale ten pierwszy napisał, a kuzyn nie, więc już nie wybrzydzałam, co w rodzinie to nie zginie) taki koleś od siłowni i fitnessu i zaczęłam się z nim spotykać, co ciągnęło się przez 2 miesiące, aż do czasu moich urodzin, o których zapomniał i wysłał mi życzenia z dziennym opóźnieniem. Wkurzyło mnie to, bo jego urodziny były 4 dni wcześniej i je razem świętowaliśmy. Tyle na tematy sercowe.
      Ogólnie pierwszy miesiąc w Londynie była to próba adaptacji w nowym środowisku. Wesoło mi się mieszkało z Iloną, ogólnie humor nam dopisywał. Kwestie pracy, finansów, wyglądu były średnio–słabe.
Drugi miesiąc w Londynie (20 październik -27 listopad 2015, wschodni Londyn, a potem Acton)
      Ilonie kończył się kontrakt na wynajęcie pokoju. Nic razem nie znalazłyśmy, ja w tym samym czasie szukałam też pracy. W końcu Ilona, ograniczona czasem  znalazła, a właściwie jej ex znalazł jej pokój. Ja w tym czasie przeprowadziłam się na parę dni do kolegi Rafała, czyli Ilony byłego do wschodniego Londynu. Warunki były super, ale było wszędzie daleko, ale doceniam pomoc. Cieżko było znaleźć pokój, a już byłam przyparta do muru. Nagle olśniło mnie i przypomniałam sobie o Dorocie, mojej koleżance z Hajnówki z dawnych lat. Wiedziałam, że była w Londynie już od paru lat i pomyślałam, że może wie, gdzie znaleźć tanie zakwaterowanie albo może ma znajomych, którzy coś wiedzą na ten temat. Kto pyta, nie błądzi. No i okazało się, że Dorota mieszka w budynku wielkiej biblioteki i może mnie przygarnąć tymczasowo za dorzucenie się do czynszu. Mieszkało tam więcej osób z Polski i było naprawdę wesoło. Szybko wytłumaczę o co chodzi z tą biblioteką. Można wynajmować budynki od miasta, które czasowo nie są użytkowanie i zagospodarować je do celów mieszkalnych, jednak zasady takiego wynajęcia są dosyć restrykcyjne i nie każdemu to pasuje, jak i też nie każdy może zostać guardianem takiego budynku. Ok, mam gdzie mieszkać, jest wesoło. Niedaleko jest świetna siłownia, więc pierwszego dnia zapisałyśmy się z Dorotką i energia zaczęła powracać do ciała. Współlokatorzy byli ciekawi, nauczyciel salsy, bioenergoterapeuta… w pewnym sensie ta biblioteka to był zbiór osobowości niebanalnych. W tym samym czasie poddałam się z szukaniem pracy marzeń i postanowiłam wciąć w międzyczasie to, co jest. Zostałam kelnerką w kasynie w Chinatown. Praca była zmianowa, często na noce, jako że kasyna są zazwyczaj otwarte 24/7. Nie było zbyt ciężko, a klientami byli głównie Azjaci, więc nabyłam zdolności rozumienia Chinglish, czyli angielskiego z silnym chińskim akcentem, na serio wymagało to koncentracji na początku. Z innymi współpracownikami miałam poprawne kontakty, tak jak i z przełożonymi, ale był między nami kompletny brak międzyludzkiej chemii. Po prostu nie zaiskrzyło między mną a ekipą i przez to byłam w pracy cicha i spokojna. Płacowo naprawdę dobrze, jak na początek, ale przygnębiał mnie fakt, że przynoszę ludziom kawę czy soczek i zbieram brudne szklanki, czułam się jak sługa. Poza tym byłam chronicznie niewyspana, w bibliotece wszyscy pracowali w ciągu dnia i budzili mnie wielokrotnie robiąc normalny codzienny hałas. Byłam przemęczona zarówno psychicznie  fizycznie.
na siłce :)
      W międzyczasie wybrałam się na parę dni do Cardiffu – stolicy Walii. Po prostu potrzebowałam jakiejś mini wyprawy dla komfortu psychicznego. No i nigdy nie byłam w Walii, ciekawiło mnie jak tam jest. To tylko 4 i pół godziny autobusem od Londynu. Było baaardzo zimno, ciągle padał deszcz i wiatr był tak silny, że wyginał parasolki w drugą stronę. Może akurat trafiłam na taki dzień. Próbowałam troszkę pozwiedzać w takich warunkach atmosferycznych, ale nie było to nieprzyjemne. Zobaczyłam zamek w centrum, który jest główną atrakcją miasta. Resztę czasu głównie spędziłam w dużym centrum handlowym, bo na zewnątrz było za chłodno. Przyznam się, że miałam na sobie cienkie buty, wiosenno-jesienną kurtkę i nie wzięłam szalika, więc to też spowodowało, że było mi tak zimno. W Londynie było cieplej.
ulicami Cardiffu
świąteczny ryneczek Cardiffie

zamek, główna atrakcja Cardiffu
walijskie ciasteczka
 
      Ludzie byli w Walii baaardzo mili. O ile brytyjska kultura ogólnie jest overpolite, czyli na siłę miła, co by się nie działo bądź człowieku miły dla każdego i mów "dziękuję" i "proszę" co 30 sekund, to w Walii było to jeszcze bardziej naciągnięte niż w Londynie. Słyszałam od jednej dziewczyny z Edymburga ze Szkocji, że tam dopiero ludzie są mili i z jej perspektywy w Londynie ludzie są rude, czyli grubiańscy. Haha osobiście o wiele bardziej wolę amerykańskie zachowanie, gdzie wszyscy z siebie żartują i mówią prosto, to co myślą. Nikt się nie przejmuje, czy ktoś poczuje się urażony. Mnie to bawi, we mnie jest więcej amerykańskiego zachowania niż brytyjskiego, więc kilka razy zwrócono mi na to uwagę. Oto przykład, aby było jasne o co mi chodzi:
      Stoję przy ulicznej mapce, aby sprawdzić drogę do mojego celu, bo pierwszy raz tam idę. Podchodzi do mnie Brytyjczyk około 40-50 lat i pyta czy może mi pomóc. Ja grzecznie odmawiam, bo już prawie znalazłam drogę. Po paru sekundach koleś znów miło powtarza, ale gdzie idziesz, na jaką ulicę. Ja odmawiam kulturalnie, że nie potrzebuję pomocy. Ponownie zdekoncentrowana, szukam miejsca na nowo. Gdy ten Brytyjczyk po raz trzeci proponuje mi pomoc, mówię „Gdybyś mnie nie zagadywał to już bym w tym czasie 2 razy mogła znaleźć drogę. Czy nie rozumiesz, że powiedziałam za pierwszym razem, że nie chcę twojej pomocy?”. I tu zaczyna się afera. Koleś zaczyna podniesionym głosem, już go trzęsie „Jesteś niemiła, musisz mnie szanować, jestem człowiekiem, a Ty do mnie mówisz jak do jakiegoś śmiecia”. Bla bla bla oto brytyjskie zachowanie, wszyscy tak mili, że aż rzygać się chce. Jeśli w Szkocji jest „jeszcze milej” to przed wyprawą tam, wypiję jakiś instant z melisy i jointa na uspokojenie wypalę.

      Powracając do moich losów, to wzięłam sprawy w swoje ręce. Postanowiłam zmienić pracę i mieszkanie. Nie obchodziła mnie kusząca wypłata za niesatysfakcjonujące kelnerowanie.
Trzeci miesiąc w Londynie i czwarty w toku (od 28 listopada 2015 do 3 stycznia 2016, czyli teraz, Balham)
      Odeszłam z kasyna w Chinatown i znalazłam pracę w innym kasynie, większym, ze świetnymi ludźmi, na ciekawszej pozycji, ale za psie grosze przez pierwsze trzy miesiące okresu próbnego. Współpracownicy są dużym plusem tu, jest sympatycznie i z energią. Jestem slot hostem, czyli osobą odpowiedzialną za maszyny elektroniczne i obsługę klientów, którzy z tych maszyn korzystają. Praca ta to jest mix wszystkich możliwych prac w kasynie prawdopodobnie. Z kontaktem z klientami idzie mi jak z płatka, doświadczenie animatorki robi tu swoje, ale pod względem technicznym, elektroniki i informatyki tu jeszcze długa droga do pokonania i wolno to łapię. Kasyno, w którym pracuję jest częścią amerykańskiej korporacji, gdzie istnieją rożne możliwości awansu. Zastanawiam się też czy nie zrobić kursu krupiera. Z resztą czas pokaże, jak zwykle życie ma własny scenariusz. 
   Również znalazłam sobie pokój i zamieszkałam osobno, gdzie mam prywatność. Mieszkam teraz w południowo-zachodniej części Londynu, na Balham. Jest to miejsce tymczasowe, maksymalnie do końca marca, to długa historia i nie aż tak ciekawa, więc to pominę. Wykupiłam sobie członkostwo w popularnej sieciówce siłowni Pure Gym, więc utrzymuję stałą aktywność fizyczną. Z dietą to różnie, czasem przez parę dni trzymam się zasad zdrowego jedzenia, ale mam oczywiście napady w stylu, jak to Ilona nazywa „starej, dobrej Ewki”, gdzie litr lodów z muffinami na kolację mogę zjeść, więc tyłek rośnie od ćwiczeń, ale brzuszek pozostaje niespalony. No cóż, w 2016 się pewnie uda mi ogarnąć. Tyle u mnie. Londyn jest w porządku, ale w moich myślach często pojawia się tęsknota za USA. Po prostu tam czułam siebie, więc zobaczymy co to wyjdzie. Może być tak, że cały kolejny rok będę tu w Londynie, ale może być tez kompletnie inaczej.
Leicster Square, Londyn
      Poza tym w marcu lecę do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a konkretnie do Dubaju. Nie mogę się doczekać. Mieszka tam moja kumpela, Party, która pracuje jako stewardessa w Emirat Airlines. Zatrzymam się u niej. Mam nadzieję, że przed marcem uda mi się jeszcze gdzieś wybrać w Europie na jakiś mały tripik.
      Życzę wszystkim Wam w 2016 roku mocy i energii na najwyższym poziomie, oczywiście zdrowia i…. DAMY RADĘ! Czuję, ale tak szczerze czuję, że aż mnie mrowi po kościach, że ten rok będzie więcej niż zajebisty, że to będzie rok na poziomie fenomenalnym. I będzie.
Ewa aka Eve Drifter ;)