środa, 25 stycznia 2017

Viva Las Vegas i powrót na stare nowojorskie śmieci



      5 godzin w autobusie z Los Angeles i jestem w światowej stolicy hazardu, czyli w Laaaaaaaas Vegas! Czułam jakąś pozytywną energię od samego początku. Spotkało mnie to szczęście, że mój pierwszy host znaleziony na couch surfingu mieszkał na Strip Street, czyli na głównej ulicy Las Vegas. Już we wprowadzeniu chcę zaznaczyć, że to sławne kolorowe, pełne światełek, kasyn i rozpusty Las Vegas to w sumie główna ulica o nazwie Strip. Poza tym jest też tak zwane „Old Town”, czyli stara część Las Vegas, wciąż nawiązująca stylem to lat przeszłości, czyli Fremont Street. Reszta miasta to część mieszkalna, gdzie już nie jest tak kolorowo i wesoło, jak na głównym bulwarze. Mówi się, że na Stripie jest bezpiecznie, ale już w obrębie kilku ulic na około trzeba uważać, bo tam są wszyscy dealerzy i inny element (tak, w Las Vegas co 10 minut ktoś proponuje dyskretnie zakup kokainy). Gdy minie się te ciemne zaułki, zaczyna się już bezpiecznie i mieszkają normalni, regularni ludzie. To paradoks, że okolice bliżej centralnej ulicy są mniej bezpieczne i jakość życia jest gorsza niż w bardziej oddalonych od centrum miejscach. 
 
Excalibour

widok na Planet Hollywood

kasyno New York New York

kasyno New York, New York za dnia, coś pięknego Vegas i Nowy Jork w jednym :)

      Powróćmy do mojej historii. Wysiadłam koło kasyna Excalibur, które wyglądało jak zamek z bajki. Tuż za nim było kasyno "New York, New York”, przed którym była wielka imitacja Statuy Wolności. Szłam dalej, a później było tylko jeszcze lepiej. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Mój host Tayfun z Turcji mieszkał w kompleksie Aria, które było w samym centrum. Łatwo znalazłam to miejsce. Las Vegas, mimo szerokich ulic, jak w Los Angeles, jest o wiele mniejsze i dystanse nie straszą. Mój host przywitał mnie kilkoma shotami wódki i powiedział, że jest alkoholikiem. Zrobiło się wesoło od razu, jak pewnie zawsze się robi, gdy ktoś zaczyna pić o 2 po południu. Tay miał bardzo dobre referencje na couch surfingu, więc wiedziałam, że jest w porządku. Mieszkał w wieżowcu z wielkim, przeszklonym oknem, z którego rozpościerał się widok  na Las Vegas. Na dachu budynku, w którym mieszkał, był basen i jacuzzi, a na najwyższym piętrze siłownia i sauna. Mogłam sobie z tego korzystać, bo było to dla mieszkańców tego penthouse'a. Po szybkim najebaniu się kilkoma shotami, poszliśmy zwiedzać. Mnie najbardziej interesowało kasyno Planet Hollywood, bo należało do tej samej korporacji, dla której pracowałam w Las Vegas, czyli do Caesars Entertainment. Mieliśmy w Londynie w kasynie Empire na ścianie wielkie zdjęcie tego kasyna i często myślałam, że tam chcę kiedyś pracować. Moje marzenia o pracy tam się nie spełniły, bo korporacja, mimo mojej wzorcowej pracy, nie chciała mi dać przeniesienia i być moim oficjalnym sponsorem przy pozwoleniu o pracę. Mimo to, byłam zadowolona, że tam jestem i to już 4 miesiące po rzuceniu pracy tam się znalazłam. Byłam pod wielkim wrażeniem Las Vegas, co mnie samą aż zaskoczyło.

   Mój host, jako że miał dobrą pracę i był przy kasie, zabrał mnie do jednej z restauracji słynnego z Hell’s Kitchen i innych kulinarnych TV show’s Gordona Ramsay’a. W Las Vegas są 3 restauracje Gordona, 2 z nich serwują steki i jedna specjalizuje się w burgerach. My poszliśmy do tej od burgerów. Nie było wcale tak drogo. Burgery od $14 do $21. Wiadomo, w stanach cena jest podawana bez podatku i zawsze trzeba zostawić napiwek, więc ceny, które widzimy w menu, zawsze rosną przy płaceniu. Wzięliśmy na przystawkę papryczki w panierce i w sosie serowym. To był taki trick restauracji, serwują 6 przystawek i jedna z nich jest naprawdę śmiertelnie ostra i nigdy się nie wie, kto trafi na tę ostrą. Zamówiliśmy też frytki ze słodkich ziemniaków z odrobiną serowej posypki, piwa, oczywiście burgery i jakieś desery a la oreo na patyku. Powiem tak, było bardzo smacznie, nie ma się naprawdę do czego przyczepić. Serwis był szybki i nie za bardzo nachalny. Nie było to jakieś rajskie doświadczenie, ale też nie ma na co narzekać.  






   Wieczorem poszliśmy zwiedzać okolicę. Zobaczyłam te wszystkie słynne kasyna. Każde z nich ma jakiś temat przewodni, to jak świat w pigułce. Przed kasynem „Paris, Paris” jest wielka imitacja wieży Eiffla, obok jest kasyno „Venice”, gdzie wydaje się jakby ciągle by dzień, bo sufit jest podświetlany i imituje niebo, można tak też popływać gondolą. Jedno z kasyn wygląda jak piramida i jest tam posąg Sfinxa. Dużo by wymieniać, robi to piorunujące wrażenie, jak się to widzi pierwszy raz. Wisienką na torcie był pokaz fontann przed Bellagio, które uchodzi za najbardziej luksusowe miejsce w Vegas. Tu kasyna i hotele działają razem, więc nawet nie wiem czy powinnam napisać hotel Bellagio czy kasyno Bellagio, bo to wszystko tu działa razem. Możecie to zobaczyć filmik z pokazu fontann. Tak piękny jak pokaz fontann przez Bellagio jest tylko pokaz fontann przed Burj Khalifa w Dubaju, który oglądałam w marcu. 



      Następnego dnia zaczęłam już korzystać z dobrodziejstw budynku mojego hosta, czyli siłowni i sauny. Czułam się po prostu jak na luksusowych wczasach, poszczęściło mi się. W ciągu dnia, gdy mój host pracował, spacerowałam po Stripie. Zajrzałam do Caesars Palace, Harrah i innych niesamowitych miejsc. Te dni mnie cieszyły. Ja, z moim zawodowym doświadczeniem w hotelowej animacji i w kasynie, wiedziałam, że to miasto to światowa stolica rozrywki i to nie ulegało najmniejszej wątpliwości.  



w kasynie Venice
 
widok z siłowni

pod wieżą Eiffla w Vegas

      Miejscem, którego nie wypada pominąć podczas pobytu w Vegas jest kultowy neon „Welcome to faboulus Las Vegas” , który uznaje się za początek Strip Street. Za koniec uznaje się Stratosphere, kasyno z wysoką wieżą, na kórej najwyższym Pietrze jest kawiarnia (czy restauracja), która obraca się o 360 stopni. Zaczęłam od znaku „Welcome to fabulous Las Vegas” i zrobiłam pamiątkowe zdjęcie. Był grudzień, więc nawet na południu USA było chłodno, a temperatura spadała nocą do zera stopni C. Później pojechałam na drugi koniec do kasyna Stratosphere. Nie wjechałam jednak na górę, bo nie chciało mi się wydawać $25 dolarów za bilet, aby widną wjechać na górę. 
znka Las Vegas, początek Stripu

wieża Stratosphere - koniec Stripu
       Przed rozkwitem nowoczesnego Stripu, hazardowym centrum Las Vegas było Fremont Street Experience, kwadrat złożony z kilku ulic pełnych kasyn i innych rozrywek. Jest to tak zwane stare Vegas, gdzie ludzie są trochę starsi i mniej zamożni. Lokalna ludność też tam zagląda. Pojechałam tam. Rzeczywiście, tam wciąż króluje Elvis i jest atmosfera trochę retro. Jest to miłe doświadczenie, takie klasyczne Vegas, można poczuć się jak za życia Elvisa Presleya. Jest tam muzyka na żywo i ludzie bawią się bardziej na luzie. Obok tych kasyn jest druga część starego Vegas, gdzie jest podobno bardzo artystycznie. Nie poszłam tam jednak, bo był mi za zimno. 
 
      Po 4 czy tam 5 dniach u Tay’a w lanserskim kompleksie Aria, miałam odwiedziny. Po 9-godzinnej podróży samolotem do Vegas przybył Kevin, pilot którego poznałam na Puerto Rico. O historii z Kevinem pisałam w 2 postach z końca 2016 roku. Praca pilota ma wiele zalet, między innymi ma się zniżki w hotelach na całym świecie, tak to więc przeniosłam się do Hiltona. Sprawy jednak nie wyglądały kolorowo. Od paru tygodni zastanawiałam się, czy kontynuować znajomość z Kevinem czy już pora to zakończyć. Po prostu nie czułam żadnej chemii do niego, nie rozśmieszał mnie nigdy. On po prostu jest odpowiedzialny, cierpliwy, poukładany. Mnie to już z równowagi wyprowadzało, mimo że jest według mnie dobrym człowiekiem, wydawało mi się, że mogłabym czuć się komfortowo, ale być niespełniona. Poszliśmy zjeść do Harrah na otwarty bufet. 3 godziny się objadaliśmy aż myślałam, że pęknę. No ale było smacznie. Jemu na pewno na mnie zależało, bo gdyby mu na mnie nie zależało to nie leciałby te 9 godzin do Vegas. Chciał mnie już odwiedzić w Los Angeles, ale mu powiedziałam, aby nie przyjeżdżał. Ja już czułam, że zbliża się moment nieprzyjemnej rozmowy. Nic między nami nie było i on o 6:30 rano mnie zmusił do rozmowy i była to ciężka rozmowa zakończona o 9:30. Dużo nowych faktów i informacji się przewinęło, już nie będę się wgłębiać z szczegóły. On poleciał następnego dnia a ja pojechałam do mojego następnego hosta w Vegas. Rozstałam się z Kevinem w pozytywnych relacjach zasugerowałam mu powrót do Ex i ratowanie tego, co miał. Jak się okazało kilka tygodni później, posłuchał mojej rady, ale mimo wszystko dzwoni do mnie co parę dni i gadamy za każdym razem ponad godzinę. Chyba przekroczyliśmy jakąś granicę i przeskoczyliśmy z romansu, który według mnie był mało ekscytujący, ale wygodny i doprowadził do tego, że się roztyłam od tego jedzenia z nim i pozbawionego namiętności pożycia na stopę przyjacielską. On jest dobrym człowiekiem, ale co ja zrobię, że brak tu pasji. 





      Po odlocie Kevina, mój kolejny host mieszkał blisko lotniska w takiej typowej mieszkalnej dzielnicy o trochę złej sławie. Kontrast był niesamowity. Mój host o tajemniczym imieniu lub ksywce Maverick był postacią nietuzinkową i ekscentryczną. Zbieg okoliczności chciał, że w tym samym czasie, zatrzymała się u niego, też przez couch surfing inna Polka o imieniu Ania, która pracowała jako niania w San Francisco.

   Nasz host w zamian za to, że nas gości, zażyczył sobie, abyśmy mu zrobiły jakąś polską potrawę. Jak wiadomo, polskie potrawy robi się długo i gdy nie ma polskich produktów, przypraw itp. nie jest to łatwe. Pojechałyśmy więc z Anią do polskiego sklepu w Las Vegas. O dziwo znalazłyśmy jeden polski sklep na drugim końcu miasta. Sklep wyglądał jak z czasów komuny. Kupiłyśmy pierogi mrożone i barszczyk instant. Jak naszemu hostowi smakowało, aż przysłowiowe uszy mu się trzęsły. Po drodze zaszłyśmy do Gold & Silver Pawn Shop, gdzie podobno jest jakieś reality show. Ja nie oglądałam tego nigdy, ale Ania się jarała i jak wstawiłam zdjęcie stamtąd na facebooka to ludzie też się jarali, więc oceniam, że miejsce jest znane.  
sklep z tego tv show on zewnątrz

polski sklep, fotka pamiątkowa

Ja i Ania, pozdrawiam

Ja, Ania i nasz host Maverick

pamiątkowa fotka
 
Helloł, zrobiłam Wam śniadanie :)

      Następnego dnia od wieczór napisał do mnie na instagramie jakiś koleś i chciał się koniecznie spotkać. Szpanował kasą i to bardzo. Ale myślę sobie, on na prawdę jest taki bogaty albo sobie jaja robi. Na wypadek wzięłam Anię ze sobą na spotkanie z nim, bo wydawał mi się wariatem. No i przyszedł. W ręce miał plik 7 tysięcy dolarów. Jak to na szpanera przystało, nie korzystał z portfela. Najpierw zabrał nas nas do jakiegoś drogiego baru a później do kasyna. No i uczył nas grać. Mnie to słabo interesowało, ale dobrze się bawiłam. Przegrywałyśmy i wygrywałyśmy, więc suma sumarum nie stracił wiele na tym wyjściu, a może nawet dobrze wyszedł, bo Ania miała szczęśie w grach. Ania przeliczyła później kasę i wyszło prawie na zero. Na koniec musiał pokazać swoje auto, jako że jeździł Mustangiem. On chciał auta do Polski sprowadzać, czy tam z Polski i chciał załatwić mi wizę biznesową, ale ja mu do końca nie wierzyłam. Wiem, że marki aut mają różne ceny w USA i w Europie, jak na przykład amerykańskie auta są drogie w Europie, a w USA BMW kosztuje więcej. Wiadomo, że koleś był napalony, więc sprawa biznesowa nie wyglądała poważnie. A jak się skapnęłam później, że zgubiłam paszport to i tak wiedziałam, że mi się nie przyda. Pocałowałam go na koniec tego wieczoru i już jak skapnęłam się, że nie ma chemii, to nie miałam ochoty tego kontynooać tym bardziej. Pierwszy pocałunek zawsze wyjaśnia wszystko, albo jest chemia, albo jej nie ma i nie warto tracić czasu.

   Właśnie. Skapnęłam się, że nie mam paszportu, jak się pakowałam na lot do Nowego Jorku. 8 dni później mój paszport znalazł się, ale raz zgłoszony (bo zgłosiłam to na policję, bo polskiego konsulatu i do ambasady USA) już został anulowany. A właściwie to wiza została anulowana, a paszport nie. Polskie prawo działa wolniej i nie anulowali i w porę wycofałam chęć anulacji, ale ambasada USA skasowała od razu. Dół jest, będą koszta i powrót do Polski. Chciałam jechać do Kanady, ale nie mam pojęcia co to będzie na granicy i czy w ogóle warto. Tę historię z paszportem opisuję „po łebkach” bo nie chce mi się o tym myśleć nawet, myślenie tu już nie pomoże.


      Wróciłam do Nowego Jorku przez Chicago o 3 nad ranem 24 grudnia. Wróciłam na święta do Harlem Palace, do mieszkania Nickiego, do mojej jedynej w swoim rodzaju amerykańskiej rodziny. Na święta zrobiłam pierogi, to był taki mój gest. Święta, święta i po świętach Sylwester. Nie chciało się czekać do 31 grudnia, więc 29 grudnia wyszłam na taką porządną imprezkę, że zdychałam do 31-ego i w sumie uznałam, że już odświętowałam. W prawdziwa noc sylwestrową poszłam z Martyną i Iriną, moją inną współlokatorką na Brooklyn Bridge, a później poszłyśmy do knajpy na Manhattan Midtown, gzie pracowała moja inna kumpela Natalia. Całkiem trzeźwa o 3:30 byłam już w łóżku. 
moje pierogi w wersji smażonej

nasz choinka z naszymi imionami, atmosfera jest najważniejsza :)

moje pierogi z wersji gotowanej


      Dni mijały wolno i mijają tak do dziś. Jest trochę przygnębienia, bo nie ma pieniędzy ani pracy i co gorsza nie ma wizy i nikt mi nie potrafi odpowiedzieć, czy mogę dalej podróżować na tym paszporcie. W Polsce zima i siedzieć bez internetu, pracy, samej u mnie na wsi też mi się nie uśmiecha. Polski konsulat i amerykańska ambasada udzieliły mi przeciwstawnych odpowiedzi w tej sprawie.
na siłce

na siłce z Martyn a

Natalia i Ja

Sylwester 29 grudnia
 
kiblowe selfie 1 stycznia, gdy już chciało mi sie spać

Most Brookliński


      Jak mi mijają dni? Chodzę sobie czasem na siłkę na jakiś kombinowanych karnetach, sama, z Martyną albo z Natalią. Z nadmiaru czasu i z doła zajadam jednak smutki, więc mimo stałej siłki, od czasów Kevina jestem na trybie tycia. Wiem dobrze, że jestem w toksyczny związku z tym miastem. Mim tego, że mieszkam tu na kanapie w brudnym mieszkaniu (ale za darmo), na mojej dzielnicy ludzie są zaczepni (ale jest bardzo latynosko), nie mogę podjąć normalnej pracy, bo nie mam pozwolenia na pracę, coś mnie trzyma w tym betonowym gąszczu. Ja i Nowy Jork to toksyczny związek. Jestem pewna, że w tym mieście są miliony takich Ew jak ja, które mają podobny dylemat, to potęga tego miasta. Ludzie. Ludzie zagubieni, którzy walczą do końca, mają nietuzinkowe pomysły, są samotni. Tu słaba jednostka nie przetrwa i to jest Nowy Jork.




      Ach, zapomniałam dodać, że 13 stycznia odwiedziła mnie Kasia aka Party z Poznania, zamieszkała obecnie w Dubaju. Jak zwykle było to spotkanie na szczycie i poprawiło mi humor.
Z Party w hookah barze




      Piszę ten post 25 stycznia i stoję na rozstaju życiowych dróg. Nie wiem, gdzie iść, więc rozglądam się i obracam wokół własnej osi, przez co w sumie stoję w miejscu. Tym tajemniczym akcentem kończę ten post. 
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

wtorek, 24 stycznia 2017

Californication! Czyli Eve w Los Angeles i San Diego


   Los Angeles, San Diego, Las Vegas i Nowy Jork – to miejsca, które odwiedziłam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Cały kalejdoskop zdarzeń i wachlarz doświadczeń. Niektóre z nich miło wspominam, niektóre opisuję z niepewnością, bo wiem, że są poza prawem, a jeszcze inne opisuję w konieczności trzymania się faktów, choć najchętniej wymazała bym je z pamięci. Odwiedziłam wreszcie zachodnie wybrzeże Stanów i mam porównanie, jaka jest różnica między tymi miejscami. W tym wpisie zawarte są moje przygody i obserwacje z Los Angeles i San Diego.
   Do Los Angeles leciałam przez Atlantę. Widoki zapierały dech w piersiach. Wielki Kanion, pustynie Nevady, wielkie połacie niezamieszkałego, nieuprzemysłowionego terenu robią wrażenie oglądane z widoku ptaka nawet na mnie. Przywitała mnie ładna pogoda i poraziła przestrzeń. Na serio Los Angeles i New York to dwa światy. Los Angeles na ogromne, szerokie ulice, dużo przestrzeni, bardzo mało osób chodzi, a wszyscy poruszają się samochodami. Z kolei w Nowym Jorku korzystanie z metra to nie oznaka biedy, tylko zdrowego rozsądku. Po Manhattanie metrem jeżdżą wszyscy, bez względu na sytuację materialną, po prostu nikt nie chce stać w korkach. Pogoda, którą zastałam 30 listopada w Los Angeles to był polski kwiecień – maj, rześka, świeża wiosna. Jak to teraz piszę z Nowego Jorku, gdzie jest deszczowo, aż mnie łapie sentyment. To było takie przyjemne uczucie, gdy stałam na przystanku i czekałam na autobus, na którym wyświetlał się napis”Kierunekà Beverly Hills”. Myślałam, że to się dzieje naprawdę. Miasto, które się ogląda w filmach, jakaś daleka, nierealna telewizyjna kreacja to jest rzeczywistość, którą mogę dotknąć. To coś normalnego, gdzie ja fizycznie jestem. …A jak wiecie, takie wspaniałe to się wszystko na tym świecie wydaje z daleka, znani ludzie, sławne miejsca to piękna iluzja. 
niecodzienne widoki z samolotu

Czy to już Wielki Kanion?

w takim stanie wylądowałam w Los Angeles

przeziębiona, stara, ale młoda, uśmiechnięta Ja

      Przyjechałam przeziębiona. Pierwszą noc spędziłam w dzielnicy Koreatown w centralnej części LA. Moim hostem z couch surfingu był Brian – Amerykanin o Koreańskich korzeniach profesjonalnie zajmujący się brazylijską sztuką walki jiu-jitsu. Nawet z tego, co mi wiadomo Brian startował w mistrzostwach świata i w różnych turniejach zajmował wysokie miejsca.  Wspólne selfie przytrzymam w mojej galerii, może za parę lat będę miała dowód, że go znam, jeśli ludzie nie będą mi wierzyć. Brian odżywia się i trenuje bardzo rygorystycznie, ale lubi to, więc nie cierpi wcale jedząc ryż, gotowanego kurczaka i warzywa na parze przez większość dni. Bardzo mi zaimponował ten chłopak, choć nie załapaliśmy takiego super kontaktu, bo wciąż czułam lekki dystans. Wiek jednak z pierwszych studiów, że Azjaci to „long distance culture”. Złapała mnie grypa, więc nie zwiedzałam za dużo. Wiedziałam już, że w LA jest dużo Azjatów i tak jak w Toronto nie ma jednego Chinatown, gdzie są skupione wszystkie azjatyckie nacje, ale jest to podzielone. 

ulica, przy której mieszkał mój host

Ja i mój host Brian
      Pierwszym miejscem, które postanowiłam odwiedzić był Hollywood Boulevard, czyli słynny chodnik z gwiazdami sławnych ludzi zwany Aleją Gwiazd, czy Aleją Sław, jeden pies. Byłam taka podekscytowana, wysiadłam z metra i byłam tam. Szłam sobie tym zwykłym chodnikiem, pełnym naganiaczy, ludzi którzy są poprzebierani, sprzedają dragi, chcą ci coś wcisnąć lub gdzieś cię zaprosić. Było jak wszędzie, normalnie. Dosyć luźno, bo przyjechałam w nieturystycznym sezonie. Ten odcinek z gwiazdami jest na serio długi, a gwiazdy są po obu stronach ulicy. Kilka razy później wracałam w te okolice, często był tam jakieś filmowe eventy.  



czas na fast food

      Nie jestem wielką fanką kultur azjatyckich, bo jestem bardzo pro-latynoska i pro-karaibska, więc następnego dnia przeniosłam się do innego hosta z couch surfingu, co wschodniego LA  i przeżyłam szok. Nie mogłam uwierzyć, że jestem w USA, bo wszystko wyglądało jak w małym meksykańskim miasteczku. To był kulturowy Meksyk. Moim hostem był Andy -Amerykanin o meksykańskich korzeniach. Andy wyjeżdżał wraz z rodziną na tydzień na rejs po Bahamas i pozwolił mi zostać przez ten czas u niego w lofcie. W sumie aż 13 dni tam byłam. Podobało mi się tam, a szczególnie zachwycało mnie jedzenie. Mówi się, że we wschodnim LA można zjeść lepsze meksykańskie jedzenia niż w samym Meksyku. No może to już przesada, ale naprawdę raj dla żołądka. Poza tym muszę zauważyć, jedzenie w Los Angeles jest tańsze niż w Nowym Jorku.
   Minusem mieszkania w East Los Angeles, to oficjalna nazwa ten dzielnicy, nie tylko określenie geograficznej lokalizacji, było to, że było wszędzie daleko. Aby dotrzeć do Downtown, albo gdziekolwiek musiałam brać autobus. Wjeżdżając do części Downtown zawsze mijałam ogromne, ciągnące się przez 10 ulic albo dłużej obozowisko bezdomnych. Byłam zszokowana, bo po raz pierwszy w życiu widziałam bezdomność na taką skalę. To przez pogodę, tam jest względnie ciepło cały rok. W Nowym Jorku bezdomni mają ciężko zimą, bo może z dnia na dzień zrobić się mega mróz. Moja kumpela Martyna widziała w tamtym roku na własne oczy, jak człowiek bezdomny zamarzł na ulicy i policja diagnozowała zgon. Miejska dżungla, takie są realia tego świata. Zrobiłam parę filmików jadąc autobusem, aby pokazać skalę tego. W tych wszystkich namiotach koczują ludzie. Autobusy w LA niestety jest pełne bezdomnych, naćpanych i chorych psychicznie, ludzie nawet na to nie reagują. Oczywiście nie oceniam bezdomnych tak źle, bo to każdego może spotkać. Niestety w wielu przypadkach ta bezdobność ewidentnie wynika to z dragów lub stylu życia menela.

      Powracając do zwiedzania. Kolejną wielką chwilą, po Alei Gwiazd, była wspinaczka do legendarnego znaku Hollywood. Pogoda była po prostu idealna. Podążając za wskazówkami Google Maps dotarłam tam. Swoją drogą Google maps już drugi raz mnie zaskoczyły. Tak samo jak w Szwajcarii przez te Google maps wkopałam się z jakieś leśne niepewne dróżki, to samo tutaj. Google maps pokazuje nawet jakieś wydeptane ścieżki o szerokości pół metra albo mniej. Ale nie będę grymasić, dotarłam, mam się dobrze i miałam wiele frajdy. Na serio Hollywood jako dzielnica mieszkalna jest bardzo spokojna. Daleko jej od szalonego Nowego Jorku. Czułam się tam jak na mojej wioseczce. No może poza faktem, że w Hollywood ludzie są w galaktyki świetlne bogatsi i ich już po prostu stać na ten spokój. Mieszkają sobie przy tym znaku Hollywood z swoich domkach, żyją na spokojnie, ale ten każdy domek pewnie jest tyle wart co cała moja wioska. Szłam przed siebie po tym Hollywood, aby z bliska zobaczyć słynny znak. …Aż w końcu tam dotarłam!! Znak jest ogrodzony siatką, nie można wejść na litery, jeśli kiedyś ktoś to zrobił, a wiem, że są tacy, to zaręczam to musiało być bardzo ryzykowne. Siatka jest wysoka, powiedzmy ma może z 3 metry, a później jest stromo. Nad znakiem jest pagórek, gdzie jest flaga amerykańska i piękny widok na Los Angeles. Poza mną było tam akurat kilka innych osób, które się tam wspięły jak ja. Poprosiłam jakieś dziewczyny, aby porobił mi zdjęć, a za to ja zrobiłam im. Byłam wtedy chyba szczęśliwa, gdy tam dotarłam. Z tego szczęścia zostawiam tam niechcący bluzę. Jak już zeszłam 10 minut w dół, to musiałam się wracać. Dobrze, że się w porę zorientowałam haha.  














      Spod znaku Hollywood udałam się, kierowana przez Google do Griffith Observatory. To jedna z głównych atrakcji Los Angeles, obserwatorium astronomiczne z panoramą na Los Angeles i interesującymi ekspozycjami o naszej galaktyce. To był piękny spacer po wzgórzach. Na początku się trochę obawiałam, bo szłam sama przez jakieś opustoszałe górskie ścieżki, ale jak z naprzeciwka zobaczyłam jakąś inną dziewczynę, która prawdopodobnie robiła taką samą trasę, tylko w drugą stronę, mój umysł był spokojniejszy.  Później już zaczęła się szeroka droga, gdzie spacerowało lub jeździło rowerami więcej ludzi. Jaki to był piękny spacer, pomarańczowy zachód słońca na wzgórzach Los Angeles. Uwierzcie mi, tam był kontakt z naturą i wiejski spokój, coś tak odmiennego od miejskiego odbioru natury w Nowym Jorku. 
 
brawo Google Maps


Google Maps prowadzi mnie haha na prawdę, choć sama nie wierzę w to, co widzę


piękny widok na LA i Griffith Observatory






Albert A. i Ja

panorama LA

      Kolejny dzień – kolejne wspaniałe miejsca. Następnym punktem mojej przygody były lokalne plaże. Zdecydowałam się na 2 miejsca będące dla siebie kontrastem, aby wyrobić sobie obiektywną opinię. Mam na myśli, zorganizowaną, czystą, lanserską plaże Santa Monica i ekstrawagancką aż na bardzo Venice Beach. Był grudzień, więc kompletnie poza sezonem, byłam w cienkiej kurtce i tylko zamoczyłam stopę w lodowatej wodzie. Chodziło mi o zobaczenie tego, co się dzieje przy plażach. Wysiadłam przy Santa Monica i poszłam, tak jak większość ludzi, do Pacific Park, czyli parku rozrywki na molo. Jak wiadomo, plaża Santa Monica to plaża, gdzie toczyły się losy „Słonecznego Patrolu”. To tam Pamela Anderson Ala C.J. Parker i David Hasselhoff ala Mitch Buchannon ratowali topielców.  Plaża jest wielka, bardzo szeroka, stoją tam te budki ratowników, jak w pamiętnym serialu, a obok nich jeepy. 







      Postanowiłam na pieszo wzdłuż plaży dojść do Venice Beach, która podobno była pełna artystów i nietuzinkowych osobowości. Szczerze moim zdaniem, to tamta okolica była pełna narkomanów i ludzi z problemami psychicznymi, nawet bezpiecznie za dnia się tam nie czułam. Fakt, było bardzo kolorowo, ale ja nie jestem na takim poziomie awangardy, aby czuć się dobrze tam. Byłam, zobaczyłam i wystarczy. Nawet zdjęć nie zrobiłam, bo nie wiedziałam, czy to będzie dobrze odebrane. W sezonie letnim to może tam być fajnie się poopalać, ale ja samej w sobie tej atmosfery tam nie kupuję. 



   Osobny wątek poświęcam meksykańskiemu, cudownemu jedzeniu w Los Angeles. Ubóstwiam te potrawy. Jestem wielką fanką meksykańskiej kuchni. Choć w Nowym Jorku mieszkam nad meksykańską knajpą z bardzo dobrą opinią, jednak małe knajpki we wschodnim LA to jest wyższa liga smaku. Wrzucam kilka przykładów.  
Baja bowl, krewetni z panierce, smażona ryba, ryż, fasolka, salsa pomidorowa i dodatki: limonki, cebulka i wybór sosów
pozole

rybne tacos

      Oczywiście, jak w każdym nowym miejscu skorzystałam z darmowych próbnych dni na siłkach, Udało mi się nawet w ciągu 5 dni przekroczyć limit dozwolonych odwiedzin na 7-dniowym karnecie w LA Fitness. Ocenie scenę siłkowo – zumbową w Los Angeles oceniam bardzo pozytywnie. Zdrowo się odżywiałam, naprawdę mi meksykańskie jedzenie służy, czuję się po nim lekko i dobrze. Sama sobie też robiłam jedzenie, bo miałam do tego warunki w mieszkaniu mojego hosta i nowa energia we mnie aż wstępowała.
moje typowe śniadanie w LA, pełnoziarnista tortilla, jajko, szpinak, ryż i jakieś warzywka



   Jeśli chodzi w wschodnie Los Angeles, jest ono meksykańskie. Dzielnice obok, są przestrzenne i opustoszałe, bo wszyscy poruszają się autami. Z kolei Downtown jest pełne wysokich biurowców, jak każde downtown w większym mieście, jest to miejsce pracy ludzi. Beverly Hills, z tego co widziałam jest wielkie, drogi są wielkie, szerokie, przestrzeń jak wszędzie.

   Jak się już zaczynało mi nudzić to zwiedzanie to odpaliłam tinderka i zobaczyłam, co tam ciekawego w tym LA. Aby się ie rozpisywać, przejdę do konkretów. Zaczęłam pisać z kolesiem, który był ochroniarzem, w studiu, gdzie kręcono akurat hiphopowe teledyski. Pracował tam non stop, więc nie miał czasu nawet się spotkać. Powiedział, więc, jeśli mam czas to mogę przyjść na plan, jeszcze mi za to zapłacą. Poszłam więc... Było tam dużo ludzi i dwie kolejki. Jedna dla widzów, a druga dla background actors, czyli ludzi, którzy będą w tym teledysku, jako publiczność płatna na pierwszym planie. On i jego kumpel mnie wprowadzili i kumpel jego mnie ustawił na początku samym kolejki aktorów. Laska z agencji aktorskiej, która miała wydrukowaną listę osób zatrudnionych na planie mówi „ale jej nie ma na liście aktorów”, na co on do niej „to ją dopisz i będzie”… i ona mnie dopisała! Hahaha kariera w Los Angeles! looool Tak właśnie byłam na pierwszym panie w teledysku z rzekomego live-concert T-Paina. Następnego dnia powtórzyliśmy akcję, gdy występował Jinedda. Ale przygoda. Później raz w tym studiu, gdzie się przewinęła cała śmietanka obecnego amerykańskiego hip hop’u zasnęłam raz niechcący przy Netlixie. Spoko przygoda. Szukasz randki na tinderze, a znajdujesz rolę w hip hopowym teledysku. Aż się chce powiedzieć „Welcome to America baby”, ale to dopiero usłyszę w Las Vegas, jak mnie koleż na randkę do kasyna zabierze z 7 tysiącami dolarów w ręce, a ja na tą randkę przyjdę z koleżanką haha ale po kolei. Na razie jesteśmy w LA, a Vegas dopiero w kolejnym poście. Mój kolega ochroniarz okazał się bardzo słodkim, pozytywnym młodzieńcem nawet przy tych swoich  204 cm (6’7 stóp) wzrostu.
   Postanowiłam się wybrać na dni do San Diego. Nazwa miasta brzmi tak latynosko. San Diego to jedno z najdroższych miast w USA. Spędziłam tam noc w hostelu Lucky D’s. Miasto ogólnie wydało mi się spokojne. Też było tam sporo bezdomnych, no ale wciąż nie tam dużo jak w Los Angeles. Miasto wydało mi się aż za spokojne. Nie wiem czym tak się ludzie jarają, tak szczerze. Pojechałam zobaczyć Old Town, czyli starą część miasta. Wyglądało ono jak z westernu. Było tam pełno meksykańskich pamiątek. Pojechałam też do parku i do Zoo. Do Zoo jednak nie weszłam, bo w sumie po co mi to, większość zwierząt i tak już widziałam, a w klatkach to już żadna atrakcja, patrzeć jak się męczą. Odwiedziłam też okolice San Diego Art Institute, gdzie królował kolonialny styl. Z San Diego wróciłam do Los Angeles.  









   Po długim pomieszkiwaniu u Andiego we wschodnim Los Angeles, ostatnią noc spędziłam w Pod Share, czyli takim nowocześniejszym hotelu. W sumie też za to nie płaciłam, tylko tak niby przez couch surfing, W zamian za darmowy nocleg napisałam opinie na yelp i tripadvisorze, taki był układ. Było to w dzielnicy Los Feliz. Zrobiłam sobie ostatni spacer po Alei Gwiazd i wsiadłam w autobus to Las Vegas, gdzie czekały mnie kolejne przygody. 




   Na koniec zrobiłam porównanie Nowego Jorku i Los Angeles. Są to 2 najbardziej rozpoznawalne amerykańskie miasta o światowej sławie. Dla osób, które się tam wybierają turystycznie lub zastanawiają się nad przeprowadzką, takie są realia. Plusy i minusy. Wyszło po równo.

Nowy Jork  +3   -2
+ dobry transport publiczny
+ wszędzie blisko
+ jest bezpiecznie, można w nocy samej wracać na luzie
- brak głębokiego relaksu na łonie natury
- drogie jedzenie, nawet te sztuczne

Los Angeles +3 -2
+ duża przestrzeń
+ pyszne, zdrowe i tańsze jedzenie
+ kontakt z naturą, przyroda
- niebezpiecznie, po 11 w nocy lepiej nie używać transportu publicznego
- słaby transport publiczny

      Więc co mam wybrać Nowy Jork czy Los Angeles? Czy może coś innego. Mimo, że jestem w toksycznym związku z Nowym Jorkiem, Los Angeles oferuje większy komfort życia. Ostateczna decyzja nie została podjęta. Do następnego postu, który wrzucę już wkrótce. Będzie on o Las Vegas, moich problemach z paszportem, moich pierwszych Świętach Bożego Narodzenia w Nowym Jorku i o moich obecnych przemyśleniach. Do następnego Kochani!