poniedziałek, 17 marca 2014

Salwador = piękna przygoda. Nie taki diabeł straszny. Część I. Park Narodowy „Niemożliwe”

   Do Salwadoru wjeżdżałam z bijącym sercem. Przygoda zaczęła się od przekroczenia granicy. Spojrzenia prosto w oczy kolesi o twarzach prosto wyjętych z filmów dokumentalnych o salwadorskich gangach nie dawały poczucia bezpieczeństwa. Szybko znaleźliśmy chicken busa na granicy La Hachadera. Później zmienialiśmy busy według instrukcji znalezionych na jakimś forum w necie. Przesiadaliśmy się w miastach Sonsonate i Ahuachapan. Chcieliśmy dotrzeć przed zmrokiem, ale jak się okazało ostatnim busem do Tocuby jechaliśmy w egipskich ciemnościach. Po drodze minaliśmy wiele puntos de votacion, czyli punktów do głosowania, bo jak się okazało 9 marzec był dniem drugiej tury wyborów prezydenckich. W Tacubie znaleźliśmy się świeżo po ogłoszeniu wyników o 20 i ludzie wychodzili na ulice, aby świętować lub komentować porażkę –zależnie od preferencji. W dniu wyborów, jak i dzień po w całym kraju panował zakaz sprzedaży alkoholu. Zdziwiłam się, bo pierwszy raz spotkałam się w Ameryce Środkowej z prohibicją. Oczywiście na drugi dzień udało mi się kupić browarki i nie tylko, ale pani w kantynie sprzedając zawinęła mi je w czarną torebkę, aby nie było widać, co mam.
   Tacuba to prawdziwy koniec świata. Poza mną i Alexem spotkaliśmy przez cały pobyt tylko 4 innych turystów. Pierwszą noc spędziliśmy w hostelu Mama y Papa. Niestety całą noc piszczące kaczki i sąsiad oglądający głośno TV przez noc skłoniły do zmiany. Znaleźliśmy bardzo fajny hostel Miralfores, tańszy, ładniejszy i piszczących całą noc bez kaczek. W Tacubie życie toczy się swoim własnym rytmem. Widoki, które normalnie dziwiłyby ludzi, tam nie są niczym specjalnym, jak np. dzieciak, który nosił żywego kota okręconego wokół szyi jak szalik. Zjadłam tam też najtańszy obiad w całej Ameryce Środkowej. Ryż, tortilla, sałatka, kawałek pieczonego czy smażonej Wołowicki plus sok z melona łącznie za 2 dolary, czyli 6 złotych to całkiem dobra cena. Ogólnie ciężko jest zdobyć jedzenie w Tacubie, bo wszystko jest pozamykane. Zawsze można kupić lokalny, salwadorski „przysmak” pupusas, czyli placki kukurydziane przypominające tortillę z odrobiną nadzienia w środku. Problem z pupusas był tak, że każdy z poznanych turystów, który jadł pupusas, miał później silne gazy.
   Pod zdgędem uroku, miasteczko Tacuba nie ma za wiele do zaoferowania. Był to punkt wypadowy do Parku Narodowego El Imposible, czy z hiszpańskiego „Niemożliwe”. Do parku podobno nie można wybrać się bez przewodnika. Bardzo zależało mi na widokach, które naprawdę zrobią na mnie wrażenie, dlatego wykułam wycieczkę o nazwie „7 wodospadów”. Po prawie 2 miesiącach za raz pierwszy zaczęłam podróżować z kimś, więc musiałam dla odmiany pójść na kompromis. Alex lubi wodę i do tego parku wybrał się tylko ze względu na mnie, więc jak podjadał się tą wycieczką i opcją skoku z wodospadu, przystałam na to. W sumie ta wycieczka wydawała się najciekawsza. Nie wiedziałam jeszcze wtedy w co się wpakowałam. Jak się okazało trzeba skakać z tych wodospadów, bo nie ma innego przejścia, a ja przecież boję się na głębokość 3 metrów wypłynąć, nie mówiąc  już o jakiś tam skokach. Nasza wycieczka liczyła łącznie ze mną 6 osób plus 2 przewodników. Ja byłam jedną osobą z taką fobią. Była niby opcja zejścia z wodospadów przy pomocy liny, ale to też nie należało do najłatwiejszych zadań. Całe łażenie po parku, wspinaczka i widoki były świetne, ale ja w głowie miałam tylko myśl, jak ja pokonam te wodospady. No i nadeszła wiekopomna chwila. Wszyscy skoczyli, a gdy nadeszła moja pora stałam na skale, serce mi waliło i nogi zaczęły się trząść. Wiedziałam, że było głęboko i dna nie na się wyczuć. To był dopiero pierwszy wodospad z 7, malutki, „jedyne” 8 metrów. Takiego stresu nie czułam chyba jeszcze ani razu podczas tej podróży. Wahałam się chyba z 10 minut. Wszyscy czekali na dole i krzyczeli „You can do it”. Co za kompromitacja. Ja bałam się ogromnie. To Az ciężko opisać słowami. Jak osoba, która boi się wody, może skoczyć z wodospadu? Jednak może. Tu muszę utworzyć nową kategorię ludzi poznanych w podróży –„Zasłużeni”, którą otwiera mój kompan z Kanady. Ostatecznie udało mu się mnie przekonać, abym przełamała strach. Najpierw próbował metod psychologicznych i krzyczał do mnie w dołu „Ewa, przejechałaś 4 kraje chicken busem, pokonałaś tą niebezpieczną granicę itp. to i teraz nie wymiękniesz”. Tak się składało, że Alex jest po wychowaniu fizycznym i nawet nie tylko jest ratownikiem, ale prowadził przez ostatnie lata kursy dla ratowników, więc wskoczył znów po wody i popłynął na ten wodospad do miejsca, gdzie powinnam zakończyć mój skok, abym się nie bała, bo jak coś mnie uratuje. No i skoczyłam. Co za emocje, co za adrenalina. Gdy wypływałam z wody serce mi biło jeszcze mocniej, nogi bardziej się trzęsły, a hormony szczęścia zalewały moją głowę. Bez dwóch zdań, uczucie lepsze nawet od orgazmu. Pokonałam własny strach! Później skoczyłam jeszcze 2 wodospadów, poniżej 10 metrów, bo inne cztery, np. 16-metrowe, były już na serio zbyt zaawansowane, a ja i tak cieszyłam się, że to się udało. W parku El Imposible dzieją się rzeczy nie możliwe! Miejsca nigdy nie zapomnę. Nie przez piękne widoki, ale przez te skoki z wodospadów.
   Po 2 dniach wyjechaliśmy z Tacuby do miasta Santa Ana, oczywiście chicken busem. Salwador pod każdym względme różni się od pozostałych krajów regionu. To prawda, że ludzie tutaj są przemili i pomocni.

Rada driftera na dziś:

NIE MA RZECZY NIEMOŻLIWYCH!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz