Do Salwadoru wjeżdżałam z bijącym sercem. Przygoda zaczęła
się od przekroczenia granicy. Spojrzenia prosto w oczy kolesi o twarzach prosto
wyjętych z filmów dokumentalnych o salwadorskich gangach nie dawały poczucia
bezpieczeństwa. Szybko znaleźliśmy chicken busa na granicy La Hachadera.
Później zmienialiśmy busy według instrukcji znalezionych na jakimś forum w
necie. Przesiadaliśmy się w miastach Sonsonate i Ahuachapan. Chcieliśmy dotrzeć
przed zmrokiem, ale jak się okazało ostatnim busem do Tocuby jechaliśmy w
egipskich ciemnościach. Po drodze minaliśmy wiele puntos de votacion, czyli punktów do głosowania, bo jak się okazało
9 marzec był dniem drugiej tury wyborów prezydenckich. W Tacubie znaleźliśmy
się świeżo po ogłoszeniu wyników o 20 i ludzie wychodzili na ulice, aby
świętować lub komentować porażkę –zależnie od preferencji. W dniu wyborów, jak
i dzień po w całym kraju panował zakaz sprzedaży alkoholu. Zdziwiłam się, bo
pierwszy raz spotkałam się w Ameryce Środkowej z prohibicją. Oczywiście na
drugi dzień udało mi się kupić browarki i nie tylko, ale pani w kantynie
sprzedając zawinęła mi je w czarną torebkę, aby nie było widać, co mam.
Tacuba to prawdziwy koniec świata. Poza mną
i Alexem spotkaliśmy przez cały pobyt tylko 4 innych turystów. Pierwszą noc
spędziliśmy w hostelu Mama y Papa.
Niestety całą noc piszczące kaczki i sąsiad oglądający głośno TV przez noc
skłoniły do zmiany. Znaleźliśmy bardzo fajny hostel Miralfores, tańszy, ładniejszy i piszczących całą noc bez kaczek. W
Tacubie życie toczy się swoim własnym rytmem. Widoki, które normalnie dziwiłyby
ludzi, tam nie są niczym specjalnym, jak np. dzieciak, który nosił żywego kota
okręconego wokół szyi jak szalik. Zjadłam tam też najtańszy obiad w całej
Ameryce Środkowej. Ryż, tortilla, sałatka, kawałek pieczonego czy smażonej
Wołowicki plus sok z melona łącznie za 2 dolary, czyli 6 złotych to całkiem
dobra cena. Ogólnie ciężko jest zdobyć jedzenie w Tacubie, bo wszystko jest
pozamykane. Zawsze można kupić lokalny, salwadorski „przysmak” pupusas, czyli placki kukurydziane
przypominające tortillę z odrobiną nadzienia w środku. Problem z pupusas był
tak, że każdy z poznanych turystów, który jadł pupusas, miał później silne gazy.
Pod zdgędem uroku, miasteczko Tacuba nie ma
za wiele do zaoferowania. Był to punkt wypadowy do Parku Narodowego El
Imposible, czy z hiszpańskiego „Niemożliwe”. Do parku podobno nie można wybrać
się bez przewodnika. Bardzo zależało mi na widokach, które naprawdę zrobią na
mnie wrażenie, dlatego wykułam wycieczkę o nazwie „7 wodospadów”. Po prawie 2
miesiącach za raz pierwszy zaczęłam podróżować z kimś, więc musiałam dla
odmiany pójść na kompromis. Alex lubi wodę i do tego parku wybrał się tylko ze
względu na mnie, więc jak podjadał się tą wycieczką i opcją skoku z wodospadu,
przystałam na to. W sumie ta wycieczka wydawała się najciekawsza. Nie
wiedziałam jeszcze wtedy w co się wpakowałam. Jak się okazało trzeba skakać z
tych wodospadów, bo nie ma innego przejścia, a ja przecież boję się na
głębokość 3 metrów
wypłynąć, nie mówiąc już o jakiś tam
skokach. Nasza wycieczka liczyła łącznie ze mną 6 osób plus 2 przewodników. Ja
byłam jedną osobą z taką fobią. Była niby opcja zejścia z wodospadów przy
pomocy liny, ale to też nie należało do najłatwiejszych zadań. Całe łażenie po
parku, wspinaczka i widoki były świetne, ale ja w głowie miałam tylko myśl, jak
ja pokonam te wodospady. No i nadeszła wiekopomna chwila. Wszyscy skoczyli, a
gdy nadeszła moja pora stałam na skale, serce mi waliło i nogi zaczęły się
trząść. Wiedziałam, że było głęboko i dna nie na się wyczuć. To był dopiero
pierwszy wodospad z 7, malutki, „jedyne” 8 metrów . Takiego stresu
nie czułam chyba jeszcze ani razu podczas tej podróży. Wahałam się chyba z 10
minut. Wszyscy czekali na dole i krzyczeli „You can do it”. Co za
kompromitacja. Ja bałam się ogromnie. To Az ciężko opisać słowami. Jak osoba,
która boi się wody, może skoczyć z wodospadu? Jednak może. Tu muszę utworzyć
nową kategorię ludzi poznanych w podróży –„Zasłużeni”, którą otwiera mój kompan
z Kanady. Ostatecznie udało mu się mnie przekonać, abym przełamała strach. Najpierw
próbował metod psychologicznych i krzyczał do mnie w dołu „Ewa, przejechałaś 4
kraje chicken busem, pokonałaś tą niebezpieczną granicę itp. to i teraz nie
wymiękniesz”. Tak się składało, że Alex jest po wychowaniu fizycznym i nawet
nie tylko jest ratownikiem, ale prowadził przez ostatnie lata kursy dla
ratowników, więc wskoczył znów po wody i popłynął na ten wodospad do miejsca,
gdzie powinnam zakończyć mój skok, abym się nie bała, bo jak coś mnie uratuje. No
i skoczyłam. Co za emocje, co za adrenalina. Gdy wypływałam z wody serce mi
biło jeszcze mocniej, nogi bardziej się trzęsły, a hormony szczęścia zalewały
moją głowę. Bez dwóch zdań, uczucie lepsze nawet od orgazmu. Pokonałam własny strach!
Później skoczyłam jeszcze 2 wodospadów, poniżej 10 metrów , bo inne
cztery, np. 16-metrowe, były już na serio zbyt zaawansowane, a ja i tak
cieszyłam się, że to się udało. W parku El Imposible dzieją się rzeczy nie możliwe!
Miejsca nigdy nie zapomnę. Nie przez piękne widoki, ale przez te skoki z
wodospadów.
Po 2 dniach wyjechaliśmy z Tacuby do miasta
Santa Ana, oczywiście chicken busem. Salwador pod każdym względme różni się od
pozostałych krajów regionu. To prawda, że ludzie tutaj są przemili i pomocni.
Rada
driftera na dziś:
NIE
MA RZECZY NIEMOŻLIWYCH!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz