środa, 19 marca 2014

Honduras. Karnawał, ruiny, trochę irytacji. Ogólnie na plus.

*(Ten post napisałam 17 marca wieczorem, pod koniec postu jest wprowadzona mała errata z dnia 19 marca rano –proszę mieć to na uwadze)

   Jak wcześniej wspominałam, moim idolem od dziecka był McGiver, bo znajdował wyjście z każdej sytuacji. Zainspirowana McGiverem pomyślałam, że jeśli do Salwadoru wybrałam się z jednym Kanadyjczykiem i dzięki jego towarzystwu mój pobyt przebiegł bezpiecznie, a Honduras podobno jest bardziej niebezpieczny niż Salwador, powinnam więc wybrać się tam z dwoma Kanadyjczykami. Tak też zrobiłam.
   W sumie nie były potrzebne takie podwyższone środki ostrożności, bo ze względu na goniący mnie czas odwiedziłam w Hondurasie tylko jedno turystyczne miasteczko, jedyne 11 kilometrów od granicy z Gwatemalą – Copan, gdzie znajdują się ruiny Majów. Ruiny oczywiście odwiedziłam i stwierdzam, że te, które widziałam z Meksyku, były dla oka bardziej zachwycające. Upał był niemożliwy. Na szczęście zaopatrzyliśmy się w browarni (wiem wstyd) i jak ci prymitywni, prości turyści, zrobiliśmy kilka przystanków na konsumpcję. O ile mnie ruiny interesowały i wcześniej sobie o nich poczytałam, Alex nie był aż tak zafascynowany.
Ruiny i ja w pozie turystycznej

   Pilnował raczej trasy, bo ja z tymi mapami mam mały problem. Jak zwykle szczęście mnie nie zawiodło i akurat z miasteczku Copan rozpoczynał się karnawał. Myślałam, że się przesłyszałam. Tak, karnawał w połowie marca, z okazji dnia jakiś świętych lokalnych. Szklana kula zamocowana po środku parku, wszyscy wystrojemi w kowbojskim stylu, prawie żadnych turystów w centrum i tańce do muzyki latino. Czego mi więcej do szczęścia było potrzeba niż karnawału? Szybko zdobyłam lokalnych przyjaciół i poszłam tańczyć. Sami Hondureńczycy. Ludzie sympatyczni, kulturalni i interesujący. Kolejne zaskoczenie. Naprawdę, cieszę się, że nie stchórzyłam i pojechałam do Hondurasu. Wiadomo, trzeba uważać, jak wszędzie, ale w miasteczku takim jak Copan nie ma potrzeby ponikowania.
   Następny dzień przebiegł na nic nie robieniu. Niedziela w krajach latino to prawdziwie leniwy dzień. Kolejnego dnia wybrałam się do parku ptaków Macaw Mountain. Popstrykałam kilka fotek, poobserwowałam papugi. Był poniedziałek, nie było prawie nikogo w parku. Personel się aż nudził. Już na wejściu o mało nie pękłam ze śmiechu, bo pracownik na wejściu okazał się jedną  w osób poznanych podczas szalonej, karnawałowej nocy. Później mijałam restaurację. Zagadałam się z dziewczyną, która tam pracowała. Tak się rozmowa kleiła, że za darmo dała mi sok z arbuza. Później przyszli dwaj pracownicy od cannopy, czyli zjazdu na linie między koronami drzew. W skrócie, ja i trzy osoby z Hondurasu w leniwy dzień. Śmiechu było nie miara. Później ludzie od cannopy odwieźli mnie pod hostel, więc nie musiałam brać taksówki. Ludzie mnie chyba generalnie lubią hehehe
Fotografia zbiorowa. Papugi i Ja. 
Macaw Mountain

   W Salwadorze wszyscy jedzą pupusas, o których pisałam w poprzednim poście. Z kolei narodowym posiłkiem w Hondurasie są baleady. Baleada to tortilla z mąki, taka jak u nas w Polsce sprzedają, może trochę cieńsza. W środek wkłada się mięso z kurczaka albo wołowinkę lub wieprzowinkę, jajecznicę albo tylko frijoles, czyli czarną fasolę, zmiksowaną lub nie. Zjazłam aż 7 przez 4 dni, aż już nie mogłam. Mniam mniam.
Baleady

   Spędziłam 4 noce w Copan. Jak na takie miejsce, to trochę sporo. Ceny tu nie były tak niskie jak z Salwadorze. Pewnie dlatego, bo to miejsce jest pełne turystów. Szczególnie jedzenie drogo kosztowało. Ogólnie, moją krótką przygodę z Hondurasem oceniam bardzo pozytwnie.
   Po opuszczeniu Hondurasu nadeszła pora rozdzielenia się z moim ziomkiem Alexem z Kanady. Ja pojechałam swoją drogą, a on swoją. W mieście Chuiquimula w Gwatemali ja wsiadłam do autobusu jadącego do Puerto Bario, a on do Gwatemala City. Za jeden z sukcesów podróży uznaję fakt, że spędziłam z Alexem 11 dni i nie pozabijaliśmy się nawzajem. Tak odmiennych charakterów to ja dawno nie widziałam. On podszkolił hiszpański, a ja mogłam bezpiecznie podróżować po Salwadorze i Hondurasie. Prawdopodobnie nigdy więcej się nie spotkamy, ale na wszelki wypadek zaprosiłam go do Polski. Będę mu dozgonnie wdzięczna za pomoc w przełamaniu strachu przez skokiem z wodospadu, a on dzięki mnie miał jakiś plan podróży i wybrał się do miejsc, o których nawet nie czytał, a okazały się świetne.

* (Errata z dnia 19 marca:)
   Alex w drodze do Chuiquimula nagle zmienił plany. Zapytałam na żarty, czy jedzie ze mną na Karaiby. Najpierw mówił, że dobrze wiem, że na serio musi jechać do Gwatemala City. Później chyba przemyślał swoje postępowanie i zdecydował, że pojedzie ze mną do Livingston. Takim oto sposobem już trzeci kraj przemierzam z moim kanadyjskim kompanem.
El Florido. Granica między Hondurasem i Gwatemalą.


Rada driftera na dziś:

STRACH MA WIELKIE OCZY! I na tym się temat kończy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz