sobota, 5 sierpnia 2017

Wyprawa rowerowa na Bałkany: Albania, Czarnogóra, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina

      Upłynęło już około dwa miesiące od mojej rowerowej wyprawy na Bałkany. Na początku miałam plan, aby zrobić filmik, tak jak zrobiłam po wyprawie do Szwecji i Danii. Po powrocie popadłam jednak z leniwy nastrój, przestałam odczuwać energię i motywację. Aby odzyskać chęci do życia, w końcu zdecydowałam się na odkładaną z roku na rok przez 6 lat podróż do Rio de Janeiro, o czym zawsze marzyłam. Wtedy już zajęłam się tworzeniem planu na Brazylię. Teraz, gdy już prawie kończy się moja pierwsza i na pewno nie ostatnia wizyta w Rio, pomyślałam, że opiszę, co tam działo się ze mną w Albanii, Czarnogórze, Chorwacji i na skrawku Bośni i Hercegowiny. Był to świetny wyjazd! Głównie dzika Albania zapadła mi w pamięć. Wiadomo, najlepiej na świeżo wszystko opisywać, ale jak już wyszło jak wyszło, lepiej napisać coś niż nic. Tworząc ten post przypominałam sobie te wtedy ciężkie albo dające adrenalinę, a teraz z perspektywy czasu świetne momenty. Nawet dla samej siebie albo kiedyś dla moich wnuków lub innych krewnych i przyjaciół warto to opisać. Kiedyś moje relacje z podróży mogą być jedynym śladem, który po mnie pozostanie. To wspomnienie o moim charakterze i jakie przygody przeżyłam. Dobra, zacznijmy tę kolejną historię.


      Albania przez to, że jest mało znana i nie aż tak popularna wydawała mi się zbyt niebezpiecznym kierunkiem na samotną podróż rowerową. Myślałam, że sama jadąc pustą albańską drogą, mogę nie dać sobie rady z psami pasterskimi, gdy będą za mną biegły albo z jakimiś zaczepkami miejscowych mafiozów. Mam tę fantazję :) Mój schemat myślenia był taki: Albania to teren górski, góry to wypas owiec, owiec pilnują wielkie psy pasterskie, takie psy zawsze są spuszczone, nikt z Albanii pewnie nie dba o ogrodzenia, pewnie psy biegają, gdzie chcą. Ja będę na rowerze, psy zaczną szczekać i mnie gonić, a na koniec mnie pogryzą. Inny scenariusz w mojej głowie... Jadę rowerem przez pustą drogę z dala od miasta, ktoś chce mnie okraść, złoczyńcy otaczają mnie z dwóch stron, mam odciętą drogę ucieczki, kraj małego szacunku do kobiet, częściowo muzułmański (tu prawdopodobnie kierowałam się moimi złymi wspomnieniami z Turcji), więc jak nic gwałt i rabunek. W końcu zdecydowałam się na poszukanie kompana/kompanki podróży, aby nie moja głowa była wolna od tych czarnych scenariuszy. Wrzuciłam post na grupę na facebooku „Podróżnik/podróżniczka poszukiwany/poszukiwana”. To chyba jedna z liczniejszych grup podróżniczych, jakie znalazłam w internecie. Ze względów bezpieczeństwa wolałabym faceta na kompana podróży, ale odpowiedzi, które otrzymałam ze strony męskiej, były żenujące. Odpisywały mi osoby, które nigdy nie przejechały 50 km na rowerze, albo nigdy nie wyjeżdżały za granicę, albo odpowiedzi to były jakieś żałosne próby podrywu. Nawet jedna dziewczyna próbowała. Na początku wszystko ok, a później zaczęła mi pisać coś w stylu „A co by się stało, gdybym w czasie wyprawy zaczęła z Tobą flirtować? Podoba mi się Twoje ciało.”. W końcu napisała do mnie konkretna sensowna dziewczyna, Dominika z Bolesławca (to koło Wrocławia), czyli z drugiego końca Polski. Brzmiała sensownie, poza tym prowadzi sklep rowerowy, co od razu oznacza, że wie co nieco, a nawet więcej niż co nie co, na temat rowerów. Dominika ma chłopaka, który raczej nie jest fanem robienia stu kilometrów dziennie na rowerze i spania pod namiotem. Tak oto, ona, fanka roweru, odpowiedziała na mój post. Kupiłyśmy bilet lotniczy na grecką wyspę Korfu z Rzeszowa, czyli nikt nie był pokrzywdzony, obie miałyśmy pół Polski do przejechania na lotnisko.

Przygotowania
      Drugi raz w życiu transportowałam rower samolotem, przy czym za pierwszym razem zdecydowałam się na wsadzenie roweru w karton. Zabrałam tym razem zapasowe dętki. Tym razem przydały się tuż po lądowaniu, bo, jak się okazało, przy spuszczaniu powietrza zapomniałam zabrać oryginalne wentylki ze stołu w piwnicy i nie poleciały ze mną. Poniżej na filmiku widać, jak to wyglądało.




Dzień 1 : Polska, Grecja (Korfu), Albania
      Spotkałam się z Dominiką na lotnisku w Rzeszowie. Wydała mi się spoko, a przynajmniej zrobiła wrażenie osoby, która przetrwa tę wyprawę. Poleciałyśmy na grecką wyspę Korfu.

      Zaczęłyśmy od złożenia rowerów na lotnisku. Poszło sprawnie. Na najbliższej stacji benzynowej napompowałyśmy opony i tak zaczęła się kolejna rowerowa przygoda. Musiałyśmy dotrzeć do portu, skąd odpływały promy do albańskiej miejscowości Seranda. Port był oddalony od lotniska o 3 km, ale zrobiłyśmy minimum 10 km szukając portu. Pokręciłyśmy się po uliczkach zabytkowego centrum miasta. 

   Zjadłyśmy wspólnie kebaba i popiłyśmy miejscowym piwem, czyli tradycja polskiej integracji została zachowana. Było to coś nowego dla mnie, bo zazwyczaj podróżuję sama. Na Korfu spotkałyśmy grupkę turystów z Polski w bardzo dobrym humorze. Życzyli nam powodzenia w naszej wyprawie. Przykuwałyśmy uwagę naszymi obładowanymi rowerami. Pogoda była taka sobie, a zmęczenie po nocy w autobusie też robiło swoje. Kupiłyśmy bilety na prom i czekałyśmy cierpliwie na odpływ. Już czułam ten leniwy, śródziemnomorski klimat, gdzie nikomu się nie spieszy i życie toczy się 5 razy wolniej niż w USA (ale wciąż 5 razy szybciej niż w Brazylii).


   Na pierwszą noc w Albanii znalazłam hosta przez moją ulubioną stronkę couch surfing. Albańczyk o imieniu Arjon czekał na nas przy porcie. Byłam szczerze podekscytowana Albanią, bo moje wyobrażenia były bajkowe, aż sama z perspektywy czasu podziwiam się za taką fantazję. Myślałam, że czeka mnie mieszanka świata rodem z kultowego filmu Emira Kusturicy „Czarny kot, biały kot” ze światem mafijnym w stylu polskich reportaży z lat 90. Spodziewałam się starych Mercedesów na każdym rogu. Cóż, moje wyobrażenia były częściowo trafione, ale o tym później. Mój host Arjon pracował jako kelner z lokalnej restauracji. Mieszkał w skromnym, ale dobrze zlokalizowanym punkcie miasta. Chłopak skończył biznes międzynarodowy. Pracował jako ou pair (czyli opiekował się dziećmi) w Finlandii przez rok, a teraz jest kelnerem za 175 euro miesięcznie plus napiwki bez dni wolnych. Tak właśnie toczą się kariery po tych ładnie brzmiących, światowych kierunkach studiów. Jako specjalista do spraw stosunków międzynarodowych i kulturoznawca wiem co mówię. Nasz host pokazał nam z większa Serandę. 

   Jak w większości sezonowych, turystycznych miejscowości nad Adriatykiem i Morzem Śródziemnym życie koncentrowało się przy nadmorskiej promenadzie oraz okolicznych barach i restauracjach. Kilka pomników tu i tam i krajobraz wakacyjny jak znalazł. Wtedy już odkryłam, że angielski mojej towarzyszki wyprawy Dominiki jest bardzo słaby i ani nie będzie mogła zrozumieć ani uczestniczyć w większości rozmów. Nie wiem czemu, ale miałam przekonanie, że w dzisiejszych czasach każda podróżująca choć trochę młoda osoba mówi po angielsku… Później dołączył do nas współlokator Arjona Alban, również kelner w tej samej restauracji. Chłopcy uparli się, że muszą kupić piwo i jedzenie i musimy w tradycyjnie słowiańskim stylu siedzieć przy stole i gadać o dupie Maryni. Normalnie nie miałabym nic przeciwko, ale byłyśmy zmęczone nie przespaną nocą, podróżą samolotem, jazdą rowerem po Korfu i półtoragodzinną przeprawą rozbujanym na boki promem. No ale nie było jak się wykręcić i próbowałyśmy to przetrwać. 


      Alban, współlokator mojego hosta, dał mi dużo do myślenia. Koleś od chyba 5 czy 6 lat, jak dobrze pamiętam, każde lato pracuje jako kelner z Sarandzie za marne grosze. Ani wybitnej urody, ani ambicji, a jednak chłopak brzmiał inteligentnie, mówił, że lubi czytać książki i mówił zrozumiale po angielsku. Był to człowiek szczęśliwy, po prostu szczęśliwy. Ja od dłuższego czasu, mimo tylu niesamowitych miejsc, które odwiedziłam i możliwości, które mam i tego, że jestem zdrowa, od dawna nie doświadczyłam uczucia takiego szczerego szczęścia. Myślę często o rzeczach, których nie mam, jak na przykład wizy do USA, biegłego angielskiego bez akcentu, miłości, stabilizacji, szczupłej figury, ciekawej pracy. Ta ambicja mnie wykańcza i z jednej strony popycha mnie do działania, a z drugiej strony kradnie mi uczucie szczęścia. Ten Alban, który cieszył się ze wszystkiego co ma, choć miał niewiele, dał mi do myślenia.

Dzień 2. Saranda - Vlore (Albania)
      Następnego dnia rano po śniadanku wyruszyłyśmy wcześnie. Piękna pogoda, ciepło, ale nie upalnie. Kilka przystanków na zrobienie zdjęć. 

     Szybko zaczęło się robić pod górkę, dosłownie pod górkę. O godzinie 9:30 popychałyśmy nieustannie rowery z pełnym słońcu. Widoki gór naokoło wynagradzały to zmęczenie. Do godziny 16 pierwszy dzień to było głównie wprowadzanie roweru pod górkę, aż do momentu wyczerpania, a później znajd z górki na lekko wciśniętych hamulcach, aby wyrobić na zakrętach. Na swoim składanym rowerze wyciągnęłam kilka razy 55 km na godzinę, co uważam za wyczyn. Największym pozytywnym zaskoczeniem po drodze byli ludzie. Każdy, ale to każdy, witał się ze sobą po drodze.


      Ludzie zatrzymywali się i machali nam, jakby papież przejeżdżał, a nie dwie dziewczyny z Polski. Przy i po drodze mijałyśmy biegające samopas psy, kozy, świnie i kury, też z dala od terenów zabudowanych. Widziałam dziadka prowadzącego osła jako swój środek transportu. Po mnie zaskakiwało, drogi były nowe i równe, że Polska mogłaby pozazdrościć. To zwiększało jeszcze efekt tej groteski. Wyobraźcie sobie nową równą ekspresową drogę i na niej dumnie spacerującą brudną świnię albo krowę. Obok tego wyobraźcie sobie zapierające dech w piersiach góry jak z obrazka i bezzębną babcię ioraz brudne wesołe dzieci machające nam. No i oczywiście były tam stare mercedesy. Stare i nowe, ale głównie mercedesy. Mój albański host Arjon tłumaczył mi, że mercedesy mają dobre nadwozie i ludzie ufają tej marce, że nie zawiedzie na albańskich drogach.
      Około 16 wiedziałyśmy, że czeka nas przeprawa przez górę Cika i jeśli będziemy pchać rowery to się nie wyrobimy do nocy. Zdecydowałyśmy się na coś, czego wcześniej nie próbowałam, a mianowicie łapanie autostopu z rowerami. Byłyśmy w ostatniej miejscowości przez górą. Lokalny ochroniarz zainteresował się, co my robimy i powiedział, że nam pomoże zatrzymać jakieś auta. Wyglądał jak policjant. W sumie może to był mundur policjanta, a nie ochroniarza.. 

      Fakt faktem zatrzymałyśmy dwa samochody jadące razem. Jeden miał pojemną pakę. Jechali nimi francuski turysta i jakiś Albańczyk. Po drodze już dwa razy mijali nas i widzieli, że pchałyśmy rowery zamiast na nich jechać. Raz nawet jeden z nich zwolnił krzyknął z auta „A co wy dziewczyny wybrałyście się na przejażdżkę rowerami czy tylko, aby prowadzić rowery”. Chyba wtedy jakaś siła wyższa powstrzymała mnie od odkrzyknięcia mu czegoś chamskiego. Plan był taki, że wwiozą nas tylko na górę. Ale jak się rozgadaliśmy i już wiedziałam, że chłopcy są normalni, podwieźli nas trochę dalej. W sumie teraz wiem, że ta podwózka nam uratowała plan dnia, bo nie wyrobiłybyśmy się przed zachodem słońca.


      Naszym planem było dojechanie do słynnego kurortu Vlore. Jak tam dotarłyśmy aż mnie zatkało. Miasto wyglądało jak wielki plac budowy, a szczególnie okolice wzdłuż morza. Jestem pewna, że za parę lat, może za 5 lat, albańskie Vlore przebije popularnością chorwacki Dubrownik. Tańsze ceny, wciąż mili, uczciwi ludzie i jeszcze lepsza pogoda zrobią swoje. Piszę to w 2017 roku i jeśli ktoś to przeczyta za 5 lat, niech wie, że ta włóczykijka Ewka miała rację.

     Trzeba było znaleźć nocleg. Dominika zabrała namiot. Pomysł rozbicia namiotu w mieście przy głównej promenadzie stał się faktem. Podjechałyśmy najpierw do patrolujących ulice policjantów, aby zapytać się, że to bezpieczne i czy nie dostaniemy mandatu. Na przykład w Chorwacji za camping w miejscach do tego nie przeznaczonych można dostać mandat, ale to swojska Albania, a nie wysysająca ostatni grosz z turystów Chorwacja. Policjanci nie mogli mnie zrozumieć do końca, więc zadzwonili na komendę z komórki i dali mi porozmawiać z funkcjonariuszem, który rozumiał angielski. Dostałyśmy zgodę na camping, gdzie chcemy. Rozbiłyśmy się więc na zarośniętym trawą skwerku pomiędzy blokowiskiem, miejską promenadą i lokalnym barem. Przechodzący ludzie patrzyli na nas z zaciekawieniem, jak rozbijałyśmy namiot w mieście. Właściciel baru, starszy pan, wychodził kilka razy patrzeć, co się dzieje. Chyba on też się obawiał, co się dzieje tam w trawie. 
      Następnego dnia o 7 rano poszłam do tego baru poprosić o skorzystanie z toalety i kupić kawę. Po krótkiej rozmowie dostałam za darmo pełen serwis: kawę i wodę na tacce do namiotu. Poza tym właściciel i jego żona o 7 rano już popijali rakiję, czyli lokalny silny alkohol, w tym przypadku na pewno domowej roboty. Chcieli mnie zaprosić na kieliszeczek. Początkowo odmówiłam, ale później przemyślałam i wróciłam. To już była esencja Albanii. O 7 rano popijałam rakiję z albańskim małżeństwem, tuż po dzikim kempingu w centrum miasta, rowerowym autostopie dzień wcześniej i tych wszystkich nierealnych, a jednak prawdziwych ludziach pozdrawiających nas w drodze. Albania to realizm magiczny. To świat w stylu „Stu lat samotności” Gabriela Garcii-Marqueza, to świat odrealniony, pełen groteski, który jakimś cudem istnienie. Dominika też skorzystała z zaproszenia na rakiję. Dołączyło do nas jeszcze kilka pań sąsiadek i już prawie była impreza o 7 rano. Jednak rozsądek wziął górę, podziękowałyśmy grzecznie. Nie było łatwo porozumieć się, oni do nas mówili powoli i wyraźnie po albańsku, a my jak tylko dawałyśmy radę: po angielsku, polsku, rosyjsku, nawet po włosku.




Dzień 3. Vlore - Durres (Albania)
      Wzmocnione poranną rakiją wyruszyłyśmy w drogę. Nie było innej opcji na początku niż jazda autostradą. Przy początku autostrady był wielki znak przekreślonych rowerów, czyli zakaz jazdy rowerem, co niezależnie od narodowości, pismo obrazkowe uświadomiłoby nawet dziecku. Przy wjeździe na autostradę stała grupka znudzonych policjantów z drogówki. Sytuacja wyglądała następująco... My dwie na rowerach, oczywiście w kamizelkach odblaskowych i kaskach na tle znaku „zakaz wjazdu rowerom” jedziemy autostradą. Policjanci patrzą się na nas. My krzyczymy „Hallo, good morning” i oni nas też pozdrawiają. Po prostu w Albanii przepisy są dla ludzi, a nie ludzie dla przepisów. Pewnie policjanci zrozumieli, że w okolicy nie ma innej normalnej równej drogi i nie chcieli nam utrudniać. Albania naprawdę to kolebka życzliwości w tej naszej kłócącej się o każda pierdołę Europie.
      Choć wygodnie jechało się wzdłuż autostrady, odbiłyśmy trochę w interior na drogę lokalną. Było to ciekawe doświadczenie, bałagan niczym z Ameryki Centralnej przeplatający z bogato zdobionymi willami w lekko kiczowatym, a la kolonialnym stylu. Z pewnością było bezpiecznie. Zaskoczeniem było nowoczesne miasto Fier. W centrum był wielki monument w kształcie kuli ziemskiej. Poczułam się tak światowo w Albanii. Była tam nawet ścieżka rowerowa.

      Po drodze poza tanimi i naturalnie pysznymi owocami, jak truskawki czy czereśnie, kuchnia lokalna mało mnie zaskoczyła. Potrawy były dobre, ale smaki były mi znane. Kuchnia całych Bałkan, jak i kuchnia turecka mają ze sobą wiele wspólnego. Różne wariacje kebabów, dużo mięsa z grilla i kozie sery to stałe elementy. Wszystkie spalone podczas jazdy kalorie nadrabiałam baklawą, do której mam słabość w każdym kraju, gdzie można ją kupić. Baklawa to bardzo słodki deser w miodem, orzechami, pistacjami i tym podobnymi.
      Tego dnia w końcu zobaczyłyśmy bunkry. Przecież Albania słynie z bunkrów. Podobno są one wszędzie. Cóż, my zobaczyłyśmy pierwsze bunkry na po prawie 200 kilometrach przejechanych. Bunkry to pamiątka po Albańskiej Partii Pracy i premierze Mehmecie Shehu, a także element charakterystyczny Albanii.

    Tego dnia dotarłyśmy do Durres, trzeciej z kolei po Serandzie i Vlore nadmorskiej miejscowości. Na prawdę te przystanki to była sama przyjemność. Tym razem potrzebowałyśmy, po tej nocy w namiocie, wygodniejszego lokum. Znalazłam na "bookingu" pokój w domu do wynajęcia. Zrobiłam rezerwację online i udałyśmy się pod wskazany adres. Otworzyła nam pewna pani, która nie miała pojęcia o żadnym wynajmowaniu ani rezerwacji, była trochę zaskoczona. Budynek nie wyglądał też tak jak na zdjęciach. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś na bookingu, jednej z najpopularniejszych na świecie stron internetowych z rezerwacją hoteli i tym podobnych, mógł się bawić w takie oszustwa. Podałam tej pani numer telefonu i mimo bariery językowej kobieta nas zaprowadziła pod adres jakiegoś hotelu. Podobno osobą z bookingu był jej syn. Gdy tam zaszłyśmy do hotelu, który miał być naszym miejscem zastępczym, okazało się, że nic o tym nikt nie wie. Już zaczynałam gotować się z emocji. Ospały recepcjonisto - kelner też jeszcze bardziej mnie prowokował swoim brakiem zaangażowania. Zapytałam go czy mogę zadzwonić na numer podany w rezerwacji. Chociaż tyle dobrze, że się zgodził. Odebrał kolega wynajmującego pokoje Albańczyka. Po 10 minutach byli pod umówionym hotelem. Powiedzieli, że wszystko się zgadza i mamy pokój, a kłopoty są przez to, że strona booking podaje błędną lokalizację. Sam wynajmujący nie udzielał się za wiele, bo słabo mówił po angielsku. Jak już dotarliśmy na miejsce, rzeczywiście było wszystko w porządku. Jak się okazało zrobiłam rezerwację na jedną osobę, co sobie uświadomiłam dopiero na następny dzień, sprawdzając maile. Upierałam się przy płaceniu, że było na dwie osoby, bo wydawało mi się, że jest na dwie. Właściciel po tej sytuacji z błędnym adresem poszedł mi na rękę i już zostało przy płatności niższej. Jego kolega nawet zadzwonił do znajomego, aby zapytać się o godziny i miejsce odjazdu i zarezerwował nam bilety do Kosowa. To było na serio ekstremalnie pomocne, bo w internecie nie ma prawie wcale informacji ani możliwości rezerwacji biletów. To było coś, co wiedzą lokalni ludzie. Okazało się, że to duża, porządna firma transportowa, która po prostu nie korzysta z promocji w internecie. Taka to właśnie ta Albania. Pochodziłyśmy po mieście i wypiłyśmy symboliczne piwko na plaży. Nie jestem fanką picia piwa i nie uważam, ze trzeba alkoholem uświetniać każde wydarzenie z życia, ale szczerze w stanie takiego zmęczenia po całym dniu na rowerze relaksujące zmysły piwko jest jak ambrozja, jak podsumowanie kolejnego wykonanego etapu misji. Piękny albański zachód słońca na horyzoncie dopełnił ten kolejny moment w życiu, gdy świat wydaje się piękny. Już jakiś czas temu to zrozumiałam. Całe życie nie jest piękne, szczęście to uczucie bardzo ulotne i to są dosłownie chwile z życia. Chwile, które zapamiętuje się i wspomina po paru tygodniach, miesiącach i latach. I wiecie co...chyba warto jest żyć dla tych paru chwil.

Dzień 4. Kosowo
     To był ten wyczekany dzień. Przed wyprawą nie byłam pewna, czy zahaczymy o Kosowo. Dominika była sceptycznie nastawiona, bo wydawało jej się zbyt niebezpieczne. Na szczęście zdecydowałyśmy się tam wybrać. Rowery zostawiłyśmy zapięte w Durresie przy naszej kwaterze i o 6 rano miałyśmy autobus do Prizren, podobno najładniejszego, bo pełnego zabytków, drugiego pod względem wielkości miasta w Kosowie. Sam fakt bycia w Kosowie, państwie tak niepopularnym wśród turystów, tajemniczym małym państwie, w którym tyle krwi przelało się jeszcze tak niedawno. Moja wiedza o Kosowie poza suchymi faktami i datami z czasów studiów, opierała się o kilka reportaży obejrzanych w internecie. Jak to zwykle bywa, w rzeczywistości nie taki diabeł straszny.

      Droga do Prizrenu prowadziła przez góry. Patrząc na krajobraz nie mogłam uwierzyć, jak taki zjawiskowy kawałek Europy nie został jeszcze zalany przez turystów. Już na przejściu granicznym między Albanią a Kosowem mogłam doświadczyć tego pięknego bałkańskiego chaosu. Dostałam pamiątkową pieczątkę w paszporcie z datą 2 dni wstecz. Kto by zwracał uwagę na takie szczegóły poza mną. W czasie kontroli autobusy po asfalcie przez granicę przeszła krowa. Nikt z miejscowych nie zwrócił na to uwagi. Mi to wydało się już tak śmieszne, krowa bez paszportu przechodzi sobie przez granicę między państwami dwa metry od budki, w której siedzą strażnicy graniczni o srogich twarzach. Nie było tam też znaku na drodze w stylu „Kosowo wita”.
     Nagle na przydrożnym parkingu nieoczekiwanie musiałyśmy zmienić bus. Była to chyba jakaś rozjazdówka do różnych miast. Wpakowana w busik może starszy ode mnie, marki Mercedes, modląc się w myślach, żeby kierowca jadący tak szybko tym zdezelowanym gratem dowiózł nas w jednym kawałku do miasta. Udało się. Wysiadłyśmy przy miejscowym bazarku i rozpoczęłyśmy zwiedzanie. Miałam uczucie podobne jak z Macedonii rok wcześniej, czyli myślałam „jaka miła niespodzianka”. Wszystko pięknie, ładnie, turystycznie, w stylu lat 90., czyli jak u mnie na Podlasiu. 



   Babcie w chustkach sprzedające domowe wyroby, warzywa i jajka przy drodze, jakaś rzeczka, zabytki. Cały dzień robiłyśmy zdjęcia, a później poszłyśmy coś zjeść i napić się miejscowego piwa. Bardzo polskie turystyczne zachowanie. Jedzenie było tanie i smaczne. Kupiłyśmy plaskawicę, czyli lokalny kosowski odpowiednik kebaba.


      Po południu była wielka burza i przez to nasz bus powrotny sporo się spóźnił, aż w głowie zaczęłam myśleć, że będziemy zmuszone szukać noclegu w Kosowie. Bus jednak jakoś dotarł i zmęczone jak dzieci po szkolnej wycieczce w podstawówce wróciłyśmy do Durresu. Następnego dnia znów pora wrócić na rower.

Dzień 5 Durres - Szkoder (Albania), jazda w deszczu

      Ten odcinek byłby naprawdę lekki, łatwy i przyjemny, gdyby cały dzień nie padało. Podoba wahała się całe dzień między lekką mżawką i porządną ulewą. Nie trafił w nas piorun, więc było całkiem całkiem. Przemoczone my i moje bagaże (bo Dominika była mądrzejsza pod tym względem i miała przeciwdeszczowe pokrowce na sakwy) dotarłyśmy do Szkodru, czwartego od względem wielkości miasta w Albanii. Pierwsze wrażenie miałam takie, jakby ktoś mnie teleportował do Indii czy Pakistanu, a obrzeża miasta, szczególnie przy pochmurnej pogodzie wyglądały, jakby scena z jakiegoś horroru. Gdy wjechałyśmy do centrum było już całkiem przyjemnie. Stare miasto było śliczne, słodycze w ciastkarniach tanie, pełne kremu i czekolady. Hostel kosztował nas 5 euro za noc ze śniadaniem w cenie i był to prawdopodobnie najlepszy hostel, w jakim kiedykolwiek nocowałam. Trudy drogi zostały wynagrodzone. Moje pieniądze zamokły w portfelu. Na szczęście dziewczyna pracująca w hostelu przyszła z pomocą z suszarką do włosów i jakoś sobie poradziłyśmy.

      To był nasz ostatni nocleg w Albanii, kraju najmilszych ludzi w Europie, kraju tak odmiennym od reszty Europy i dzikim na swój sposób. Jestem ciekawa czy za parę lat Albania pójdzie w ślady Chorwacji, która podobno kiedyś też taka była, pełna dziewiczych plaż i bezinteresownych ludzi. Później przybyło euro, funty i turyści i wszystko się zmieniło.



Dzień 6. Szkoder (Albania) – Budwa (Czarnogóra)
      Z rana spotkał mnie wypadek. Mój nowiutki, dwumiesięczny IPhone wpadł niechcący do muszli klozetowej. Wypadł mi z niezapiętej kieszeni w kurtce. Szczęście w nieszczęściu, że wpadł do muszli klozetowej po spuszczeniu wody. Później działał dziwnie, bo był cały mokry, a po paru godzinach kompletnie przestał działać. Kto mnie zna, wie, że ja bez telefonu to jak bez ręki. Poza tym zdjęcia i filmiki z wyprawy robiłam telefonem. GPS z ustawioną drogą na google maps również miałam w telefonie. Tego dnia wcześniej małe i nie aż tak istotne problemy zaczęły być bardziej dokuczliwe. Dominikę od drugiego dnia bolała noga, ale jakoś jechała. Teraz bolała ją już tak bardzo, że nie miała już frajdy z jazdy. Mi zepsuł się tylni hamulec. Mimo prób wyregulowania musiałam uważać jadać z górki i często zatrzymywać się, aby dobrze go ustawić, bo ni stąd ni zowąd zaczynał obcierać o koło i jechało mi się dwa razy ciężej niż wcześniej. 

     No ale powolutku i do przodu dojechałyśmy do granicy z Czarnogórą. Był to pamiętny moment, bo Czarnogóra była pięćdziesiątym odwiedzonym przeze mnie państwem. Czułam satysfakcję, że to się stało faktem. Ta chwila, gdy mając 28 lat moje stopy stanęły na ziemi pięćdziesiątego państwa, mimo tego że pochodzę ze wsi na Podlasiu, dodały mi siły. Poczułam, że może poza brakiem zaawansowanej kariery zawodowej i założeniu jakiejś własnej rodziny, na swój własny i jedyny w swoim rodzaju sposób coś w tym życiu osiągnęłam.
      Na przejściu granicznym była grupa żebrzących Cyganów. Kobiety podbiegały do aut i prosiły o pieniądze. Było to po albańskiej stronie. Jeśli dla niektórych turystów było to pierwsze spotkanie z Albanią to mogą błędnie negatywnie ocenić ten kraj. Poza tą granicą nie spotkałam tam żadnych żebraków.
   Wjechałyśmy do Czarnogóry i podążałyśmy jakąś podrzędną, ale asfaltową drogą. Powiedziałabym, naszym odpowiednikiem drogi gminnej, o ile taka kategoria istnieje. Zdarzało się, że po poboczu spacerowały stada owiec. Droga była wąska i czym bardziej zbliżałyśmy się do miasta, tym więcej samochodów jechało. To chyba była jakaś droga przelotowa dla tirów, kompletnie nie przygotowana do takiej funkcji. Po drodze zatrzymywałam się z wielu serwisach telefonów, aby zapytać o naprawę, ale lokalni „specjaliści” rozkładali ręce. W końcu na drugi dzień mi go wysuszono.


   Zatrzymałyśmy się na noc na polu kempingowym w Budwie. To jedna z głównych miejscowości nadmorskich w Czarnogórze. Budwa jest zdominowana przez rosyjskich turystów. Ceny w porównaniu z Albanią odstraszały. Było tu o wiele drożej. Chciałyśmy znaleźć jakąś tanią, ale dobrą i domową restauracyjkę, aby wynagrodzić sobie ten dzień na rowerze smacznym, ciepłym posiłkiem, ale wszędzie było drogo, więc poszłyśmy do piekarenki. Było tam taniej i zjadłyśmy popularne w Czarnogórze burki nadziewane mięsem i serem. Burki były tłuste, ale po takim dniu na rowerze to organizm błaga o kalorie. Tak na marginesie w czasie tej wyprawy rowerowej troszkę przytyłam od tych lokalnych potraw i od jedzenia kilku baklaw każdego dnia.
     Znów spędzałyśmy noc w namiocie, tym razem na polu namiotowym. Zaskoczyło mnie to, ale kompletnie subiektywnie, Czarnogóra wypadała słabo przy Albanii. W Czarnogórze było już irytujące parcie na biznes turystyczny, były gorsze drogi i było mniej dzikości. Ten kraj był bardziej… europejski.

Dzień 7. Budwa (Czarnogóra) – Dubrownik (Chorwacja)
    Wyruszyłyśmy rano. Dominikę coraz bardziej bolała noga, a mój skrzywiony tylko hamulec coraz bardziej utrudniał jazdę, bo musiałam często zatrzymywać się i go poprawiać. Pogoda jak najbardziej dopisywała. Nie wiadomo kiedy, z kilkunastoma przystankami, paroma próbami łapania rowerowego autostopu w chwilach desperacji, dotarłyśmy do granicy z Chorwacją. Celem dnia było dotarcie do Dubrownika. Mi nie zależało na tym za bardzo, bo byłam tam 5 lat temu na zawodach autostopowych, ale Dominika chciała zobaczyć. Jako że mi zależało na Kosowie i tam wybrałyśmy się, to już zaakceptowałam ten Dubrownik. Było tam jeszcze drożej.

      Zatrzymałyśmy się w hostelu, który był w porządku. Cenowo przypominał hostele we Włoszech czy Holandii, a nie w Albanii. Robiło się już późno, więc zwiedzanie odłożyłyśmy na następny dzień. Atmosfera zaczęła robić się już taka męcząca. Może za dużo dni z tą samą osobą, albo odmiennie podejścia, ale już mi się chciało wrócić do domu. Wszystko ogólnie tak to było ok, to było przemęczenie.


Dzień 8. Dubrownik (Chorwacja) - Neum (Bośnia i Hercegowina)
      Zaczęłyśmy od zwiedzania starego miasta w Dubrowniku. Było to prawdziwie ekspresowe zwiedzanie. Najpierw popilnowałam roweru Dominice i ona pobiegła przejść się uliczkami i zrobić kilka selfie, a później była wymiana i ja pobiegłam robić selfie. Dominice zależało na starym mieście w Dubrowniku, bo tam były kręcone sceny „Gry o tron”, który Dominika uwielbiała. Chociaż nigdy nie obejrzałam ani jednego odcinka „Gry o tron” rozumiem takie akcje i motywacje. Z końcu sama mało nie popłakałam się z emocji w Chicago, gdy zobaczyłam fontannę z czołówki „Świata według Bundych”.
      To był wolny dzień, to znaczy był to dzień powolnej jazdy. Uznałyśmy za Dubrownikiem, że plan został wykonany i spróbowałyśmy znów stopa rowerowego. Zmotywowane tym, że w Albanii poszło nam dobrze, miałyśmy nadzieję na podwózkę, najlepiej do Polski. Przeliczyłyśmy się troszeczkę, bo nikt się nie zatrzymał i byłyśmy kilka godzin w plecy. Malownicze widoki wynagradzały te trudy, a poza tym to wszystko to przecież też część przygody, a przygody to przecież najlepsze, bezcenne strony podróżowania. Jakoś dotarłyśmy do Neum o własnych siłach. Naszej kwatery znalezionej przez internet ale nie zarezerwowanej szukałyśmy już po zmroku, po godzinie dziewiątej. Plan był taki, aby tam dotrzeć i targować cenę, powołując się na trudy rowerowej wyprawy od Grecji aż do Bośni i Hercegowiny. To na serio mogło zadziałać, bo ludzie z niedowierzaniem słuchali naszych historii, ile przejechałyśmy. Plan podziałał. Za 10 czy 12 euro (teraz już nie pamiętam) dostałyśmy normalny, ładny hotelowy pokój z łazienką, balkonem i telewizorem.

Dzień 9. Neum (Bośnia i Hercegowina) – Zagrzeb (Chorwacja)
      Następnego dnia pozwiedzałyśmy Neum. Byłam tam 5 lat temu, ale tylko zatrzymałam się na kawę. Cieszyłam się, że tym razem mogłam zobaczyć więcej niż przydrożną kawiarenkę. Nie obyło się bez spróbowania lokalnego jedzenia. Miasteczko zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. To jedyna część Bośni i Hercegowiny z dostępem do morza, a również najbogatszy kawałek kraju, gdzie żyje się dobrze. Poszłyśmy też na miejską plażę i do wody. To było symboliczne zamoczenie, bo woda była lodowata. Na plaży obok nas bawiła się pielgrzymka z Polski w wieku około 70 lat. Po południu miałyśmy autobus do Zagrzebia.


Dzień 10. Zagrzeb (Chorwacja) - Budapeszt (Węgry) - Kraków (Polska) autobusem
     W Zagrzebiu znalazłyśmy się o 4 nad ranem. Dotrwałyśmy do 9 rano i wtedy załapałyśmy się na autobus do Budapesztu. Tam przejechałyśmy 11 km z dworca w centrum na postój Polskiego Busa. Po północy znalazłam się w Krakowie. Tam rozdzieliłyśmy się z Dominiką. Ona pojechała dalej na Wrocław a ja czekałam na autobus do Warszawy. Pożegnanie było pozytywne, ale bez zbytnich ckliwości.

Dzień 11. Kraków - dom, ostatnie kilometry
      Znów, tak samo jak po wyprawie rowerowej do Szwecji i Danii miałam kawałeczek do przejechania przez Warszawę. Z Warszawy pojechałam pociągiem do Białegostoku, a stamtąd autobusem do Bielska Podlaskiego. Ostatnie 20 km zrobiłam rowerem pod wiatr. Dotarłam na moją wioseczkę spragniona dwóch rzeczy: snu i prysznica. Otworzyłam drzwi do domu, a tam czekała na mnie niespodzianka. Miałam jakiś przeciek zaworu i zalało mi piwnicę. Najpierw trzeba było to sprawdzić. Byłam znów na moim końcu świata, czyli w Starym Berezowie.

    Bałkany są zrazem blisko i daleko. Teraz mogę powiedzieć, że odwiedziłam każde z bałkańskich państw i moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Chciałabym wciąż poznać lepiej Bośnię i Hercegowinę, ale to może kiedyś w bliżej nieokreślonej przyszłości. Łącznie przejechałam 666,6 km. Na serio, tyle pokazał mój licznik. Bałkany to trasa pełna górek. Stopień zaawansowania jazdy jest trudniejszy niż w krajach nadbałtyckich. Co do moich podróży rowerowych, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zostało mi już tylko 8 państw w Europie do odwiedzenia. Na rower na następną podróż planuję kierunek Finlandia albo Rumunia i Mołdawia. Trasa od Gibraltaru po Andorę też mnie kusi. Czas pokaże, w którą stronę wiatr przygody mnie popchnie następnym razem.

      Po powrocie do mojego domu na wsi, czułam się bardzo zagubiona i trochę samotna. Tym bardziej po odmowie przyznania wizy do USA, nie miałam planu na siebie. Żyje się raz. Z 10 dniowym wyprzedzeniem kupiłam bilet do Rio de Janeiro. Uznałam, że to czas, aby zobaczyć na własne oczy kraj, który był moim największym podróżniczym marzeniem od sześciu lat. Tworzę ten wpis o Bałkanach leżąc w łóżku w 9-osobowym pokoju w hostelu na Copacabanie. Marzenie, stało się celem, a cel został zrealizowany. O Brazylii w następnym poście, a może kiedyś w mojej książce..

środa, 17 maja 2017

Moja mgr o narkokulturze w Meksyku

Ostatnio często udzielam się z rozmowach o Meksyku na facebookowej grupie "Podróżnik/podróżniczka poszukiwani". Ze względu na zainteresowanie, wrzucam tu moją pracę magisterską z 2012 roku pod tytułem "Narcocorridos jako forma ekspresji
narkokultury w Meksyku" obronioną w Centrum Studiów Latynoamerykańskich Uniwersytectu Warszawskiego. Nie polecam studentom kopiowania treści, bo w dziesiejszych czasach bardzo łatwo jest wykryć plagiat, szczególnie na rzadki temat. Myślę, że pierwszy rozdział jest najbardziej interesujący. Przyjemnej lektury :)

https://drive.google.com/file/d/0B4MGh2dbZ755bFFOTXhldVdiMzQ/view?usp=sharing


środa, 25 stycznia 2017

Viva Las Vegas i powrót na stare nowojorskie śmieci



      5 godzin w autobusie z Los Angeles i jestem w światowej stolicy hazardu, czyli w Laaaaaaaas Vegas! Czułam jakąś pozytywną energię od samego początku. Spotkało mnie to szczęście, że mój pierwszy host znaleziony na couch surfingu mieszkał na Strip Street, czyli na głównej ulicy Las Vegas. Już we wprowadzeniu chcę zaznaczyć, że to sławne kolorowe, pełne światełek, kasyn i rozpusty Las Vegas to w sumie główna ulica o nazwie Strip. Poza tym jest też tak zwane „Old Town”, czyli stara część Las Vegas, wciąż nawiązująca stylem to lat przeszłości, czyli Fremont Street. Reszta miasta to część mieszkalna, gdzie już nie jest tak kolorowo i wesoło, jak na głównym bulwarze. Mówi się, że na Stripie jest bezpiecznie, ale już w obrębie kilku ulic na około trzeba uważać, bo tam są wszyscy dealerzy i inny element (tak, w Las Vegas co 10 minut ktoś proponuje dyskretnie zakup kokainy). Gdy minie się te ciemne zaułki, zaczyna się już bezpiecznie i mieszkają normalni, regularni ludzie. To paradoks, że okolice bliżej centralnej ulicy są mniej bezpieczne i jakość życia jest gorsza niż w bardziej oddalonych od centrum miejscach. 
 
Excalibour

widok na Planet Hollywood

kasyno New York New York

kasyno New York, New York za dnia, coś pięknego Vegas i Nowy Jork w jednym :)

      Powróćmy do mojej historii. Wysiadłam koło kasyna Excalibur, które wyglądało jak zamek z bajki. Tuż za nim było kasyno "New York, New York”, przed którym była wielka imitacja Statuy Wolności. Szłam dalej, a później było tylko jeszcze lepiej. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Mój host Tayfun z Turcji mieszkał w kompleksie Aria, które było w samym centrum. Łatwo znalazłam to miejsce. Las Vegas, mimo szerokich ulic, jak w Los Angeles, jest o wiele mniejsze i dystanse nie straszą. Mój host przywitał mnie kilkoma shotami wódki i powiedział, że jest alkoholikiem. Zrobiło się wesoło od razu, jak pewnie zawsze się robi, gdy ktoś zaczyna pić o 2 po południu. Tay miał bardzo dobre referencje na couch surfingu, więc wiedziałam, że jest w porządku. Mieszkał w wieżowcu z wielkim, przeszklonym oknem, z którego rozpościerał się widok  na Las Vegas. Na dachu budynku, w którym mieszkał, był basen i jacuzzi, a na najwyższym piętrze siłownia i sauna. Mogłam sobie z tego korzystać, bo było to dla mieszkańców tego penthouse'a. Po szybkim najebaniu się kilkoma shotami, poszliśmy zwiedzać. Mnie najbardziej interesowało kasyno Planet Hollywood, bo należało do tej samej korporacji, dla której pracowałam w Las Vegas, czyli do Caesars Entertainment. Mieliśmy w Londynie w kasynie Empire na ścianie wielkie zdjęcie tego kasyna i często myślałam, że tam chcę kiedyś pracować. Moje marzenia o pracy tam się nie spełniły, bo korporacja, mimo mojej wzorcowej pracy, nie chciała mi dać przeniesienia i być moim oficjalnym sponsorem przy pozwoleniu o pracę. Mimo to, byłam zadowolona, że tam jestem i to już 4 miesiące po rzuceniu pracy tam się znalazłam. Byłam pod wielkim wrażeniem Las Vegas, co mnie samą aż zaskoczyło.

   Mój host, jako że miał dobrą pracę i był przy kasie, zabrał mnie do jednej z restauracji słynnego z Hell’s Kitchen i innych kulinarnych TV show’s Gordona Ramsay’a. W Las Vegas są 3 restauracje Gordona, 2 z nich serwują steki i jedna specjalizuje się w burgerach. My poszliśmy do tej od burgerów. Nie było wcale tak drogo. Burgery od $14 do $21. Wiadomo, w stanach cena jest podawana bez podatku i zawsze trzeba zostawić napiwek, więc ceny, które widzimy w menu, zawsze rosną przy płaceniu. Wzięliśmy na przystawkę papryczki w panierce i w sosie serowym. To był taki trick restauracji, serwują 6 przystawek i jedna z nich jest naprawdę śmiertelnie ostra i nigdy się nie wie, kto trafi na tę ostrą. Zamówiliśmy też frytki ze słodkich ziemniaków z odrobiną serowej posypki, piwa, oczywiście burgery i jakieś desery a la oreo na patyku. Powiem tak, było bardzo smacznie, nie ma się naprawdę do czego przyczepić. Serwis był szybki i nie za bardzo nachalny. Nie było to jakieś rajskie doświadczenie, ale też nie ma na co narzekać.  






   Wieczorem poszliśmy zwiedzać okolicę. Zobaczyłam te wszystkie słynne kasyna. Każde z nich ma jakiś temat przewodni, to jak świat w pigułce. Przed kasynem „Paris, Paris” jest wielka imitacja wieży Eiffla, obok jest kasyno „Venice”, gdzie wydaje się jakby ciągle by dzień, bo sufit jest podświetlany i imituje niebo, można tak też popływać gondolą. Jedno z kasyn wygląda jak piramida i jest tam posąg Sfinxa. Dużo by wymieniać, robi to piorunujące wrażenie, jak się to widzi pierwszy raz. Wisienką na torcie był pokaz fontann przed Bellagio, które uchodzi za najbardziej luksusowe miejsce w Vegas. Tu kasyna i hotele działają razem, więc nawet nie wiem czy powinnam napisać hotel Bellagio czy kasyno Bellagio, bo to wszystko tu działa razem. Możecie to zobaczyć filmik z pokazu fontann. Tak piękny jak pokaz fontann przez Bellagio jest tylko pokaz fontann przed Burj Khalifa w Dubaju, który oglądałam w marcu. 



      Następnego dnia zaczęłam już korzystać z dobrodziejstw budynku mojego hosta, czyli siłowni i sauny. Czułam się po prostu jak na luksusowych wczasach, poszczęściło mi się. W ciągu dnia, gdy mój host pracował, spacerowałam po Stripie. Zajrzałam do Caesars Palace, Harrah i innych niesamowitych miejsc. Te dni mnie cieszyły. Ja, z moim zawodowym doświadczeniem w hotelowej animacji i w kasynie, wiedziałam, że to miasto to światowa stolica rozrywki i to nie ulegało najmniejszej wątpliwości.  



w kasynie Venice
 
widok z siłowni

pod wieżą Eiffla w Vegas

      Miejscem, którego nie wypada pominąć podczas pobytu w Vegas jest kultowy neon „Welcome to faboulus Las Vegas” , który uznaje się za początek Strip Street. Za koniec uznaje się Stratosphere, kasyno z wysoką wieżą, na kórej najwyższym Pietrze jest kawiarnia (czy restauracja), która obraca się o 360 stopni. Zaczęłam od znaku „Welcome to fabulous Las Vegas” i zrobiłam pamiątkowe zdjęcie. Był grudzień, więc nawet na południu USA było chłodno, a temperatura spadała nocą do zera stopni C. Później pojechałam na drugi koniec do kasyna Stratosphere. Nie wjechałam jednak na górę, bo nie chciało mi się wydawać $25 dolarów za bilet, aby widną wjechać na górę. 
znka Las Vegas, początek Stripu

wieża Stratosphere - koniec Stripu
       Przed rozkwitem nowoczesnego Stripu, hazardowym centrum Las Vegas było Fremont Street Experience, kwadrat złożony z kilku ulic pełnych kasyn i innych rozrywek. Jest to tak zwane stare Vegas, gdzie ludzie są trochę starsi i mniej zamożni. Lokalna ludność też tam zagląda. Pojechałam tam. Rzeczywiście, tam wciąż króluje Elvis i jest atmosfera trochę retro. Jest to miłe doświadczenie, takie klasyczne Vegas, można poczuć się jak za życia Elvisa Presleya. Jest tam muzyka na żywo i ludzie bawią się bardziej na luzie. Obok tych kasyn jest druga część starego Vegas, gdzie jest podobno bardzo artystycznie. Nie poszłam tam jednak, bo był mi za zimno. 
 
      Po 4 czy tam 5 dniach u Tay’a w lanserskim kompleksie Aria, miałam odwiedziny. Po 9-godzinnej podróży samolotem do Vegas przybył Kevin, pilot którego poznałam na Puerto Rico. O historii z Kevinem pisałam w 2 postach z końca 2016 roku. Praca pilota ma wiele zalet, między innymi ma się zniżki w hotelach na całym świecie, tak to więc przeniosłam się do Hiltona. Sprawy jednak nie wyglądały kolorowo. Od paru tygodni zastanawiałam się, czy kontynuować znajomość z Kevinem czy już pora to zakończyć. Po prostu nie czułam żadnej chemii do niego, nie rozśmieszał mnie nigdy. On po prostu jest odpowiedzialny, cierpliwy, poukładany. Mnie to już z równowagi wyprowadzało, mimo że jest według mnie dobrym człowiekiem, wydawało mi się, że mogłabym czuć się komfortowo, ale być niespełniona. Poszliśmy zjeść do Harrah na otwarty bufet. 3 godziny się objadaliśmy aż myślałam, że pęknę. No ale było smacznie. Jemu na pewno na mnie zależało, bo gdyby mu na mnie nie zależało to nie leciałby te 9 godzin do Vegas. Chciał mnie już odwiedzić w Los Angeles, ale mu powiedziałam, aby nie przyjeżdżał. Ja już czułam, że zbliża się moment nieprzyjemnej rozmowy. Nic między nami nie było i on o 6:30 rano mnie zmusił do rozmowy i była to ciężka rozmowa zakończona o 9:30. Dużo nowych faktów i informacji się przewinęło, już nie będę się wgłębiać z szczegóły. On poleciał następnego dnia a ja pojechałam do mojego następnego hosta w Vegas. Rozstałam się z Kevinem w pozytywnych relacjach zasugerowałam mu powrót do Ex i ratowanie tego, co miał. Jak się okazało kilka tygodni później, posłuchał mojej rady, ale mimo wszystko dzwoni do mnie co parę dni i gadamy za każdym razem ponad godzinę. Chyba przekroczyliśmy jakąś granicę i przeskoczyliśmy z romansu, który według mnie był mało ekscytujący, ale wygodny i doprowadził do tego, że się roztyłam od tego jedzenia z nim i pozbawionego namiętności pożycia na stopę przyjacielską. On jest dobrym człowiekiem, ale co ja zrobię, że brak tu pasji. 





      Po odlocie Kevina, mój kolejny host mieszkał blisko lotniska w takiej typowej mieszkalnej dzielnicy o trochę złej sławie. Kontrast był niesamowity. Mój host o tajemniczym imieniu lub ksywce Maverick był postacią nietuzinkową i ekscentryczną. Zbieg okoliczności chciał, że w tym samym czasie, zatrzymała się u niego, też przez couch surfing inna Polka o imieniu Ania, która pracowała jako niania w San Francisco.

   Nasz host w zamian za to, że nas gości, zażyczył sobie, abyśmy mu zrobiły jakąś polską potrawę. Jak wiadomo, polskie potrawy robi się długo i gdy nie ma polskich produktów, przypraw itp. nie jest to łatwe. Pojechałyśmy więc z Anią do polskiego sklepu w Las Vegas. O dziwo znalazłyśmy jeden polski sklep na drugim końcu miasta. Sklep wyglądał jak z czasów komuny. Kupiłyśmy pierogi mrożone i barszczyk instant. Jak naszemu hostowi smakowało, aż przysłowiowe uszy mu się trzęsły. Po drodze zaszłyśmy do Gold & Silver Pawn Shop, gdzie podobno jest jakieś reality show. Ja nie oglądałam tego nigdy, ale Ania się jarała i jak wstawiłam zdjęcie stamtąd na facebooka to ludzie też się jarali, więc oceniam, że miejsce jest znane.  
sklep z tego tv show on zewnątrz

polski sklep, fotka pamiątkowa

Ja i Ania, pozdrawiam

Ja, Ania i nasz host Maverick

pamiątkowa fotka
 
Helloł, zrobiłam Wam śniadanie :)

      Następnego dnia od wieczór napisał do mnie na instagramie jakiś koleś i chciał się koniecznie spotkać. Szpanował kasą i to bardzo. Ale myślę sobie, on na prawdę jest taki bogaty albo sobie jaja robi. Na wypadek wzięłam Anię ze sobą na spotkanie z nim, bo wydawał mi się wariatem. No i przyszedł. W ręce miał plik 7 tysięcy dolarów. Jak to na szpanera przystało, nie korzystał z portfela. Najpierw zabrał nas nas do jakiegoś drogiego baru a później do kasyna. No i uczył nas grać. Mnie to słabo interesowało, ale dobrze się bawiłam. Przegrywałyśmy i wygrywałyśmy, więc suma sumarum nie stracił wiele na tym wyjściu, a może nawet dobrze wyszedł, bo Ania miała szczęśie w grach. Ania przeliczyła później kasę i wyszło prawie na zero. Na koniec musiał pokazać swoje auto, jako że jeździł Mustangiem. On chciał auta do Polski sprowadzać, czy tam z Polski i chciał załatwić mi wizę biznesową, ale ja mu do końca nie wierzyłam. Wiem, że marki aut mają różne ceny w USA i w Europie, jak na przykład amerykańskie auta są drogie w Europie, a w USA BMW kosztuje więcej. Wiadomo, że koleś był napalony, więc sprawa biznesowa nie wyglądała poważnie. A jak się skapnęłam później, że zgubiłam paszport to i tak wiedziałam, że mi się nie przyda. Pocałowałam go na koniec tego wieczoru i już jak skapnęłam się, że nie ma chemii, to nie miałam ochoty tego kontynooać tym bardziej. Pierwszy pocałunek zawsze wyjaśnia wszystko, albo jest chemia, albo jej nie ma i nie warto tracić czasu.

   Właśnie. Skapnęłam się, że nie mam paszportu, jak się pakowałam na lot do Nowego Jorku. 8 dni później mój paszport znalazł się, ale raz zgłoszony (bo zgłosiłam to na policję, bo polskiego konsulatu i do ambasady USA) już został anulowany. A właściwie to wiza została anulowana, a paszport nie. Polskie prawo działa wolniej i nie anulowali i w porę wycofałam chęć anulacji, ale ambasada USA skasowała od razu. Dół jest, będą koszta i powrót do Polski. Chciałam jechać do Kanady, ale nie mam pojęcia co to będzie na granicy i czy w ogóle warto. Tę historię z paszportem opisuję „po łebkach” bo nie chce mi się o tym myśleć nawet, myślenie tu już nie pomoże.


      Wróciłam do Nowego Jorku przez Chicago o 3 nad ranem 24 grudnia. Wróciłam na święta do Harlem Palace, do mieszkania Nickiego, do mojej jedynej w swoim rodzaju amerykańskiej rodziny. Na święta zrobiłam pierogi, to był taki mój gest. Święta, święta i po świętach Sylwester. Nie chciało się czekać do 31 grudnia, więc 29 grudnia wyszłam na taką porządną imprezkę, że zdychałam do 31-ego i w sumie uznałam, że już odświętowałam. W prawdziwa noc sylwestrową poszłam z Martyną i Iriną, moją inną współlokatorką na Brooklyn Bridge, a później poszłyśmy do knajpy na Manhattan Midtown, gzie pracowała moja inna kumpela Natalia. Całkiem trzeźwa o 3:30 byłam już w łóżku. 
moje pierogi w wersji smażonej

nasz choinka z naszymi imionami, atmosfera jest najważniejsza :)

moje pierogi z wersji gotowanej


      Dni mijały wolno i mijają tak do dziś. Jest trochę przygnębienia, bo nie ma pieniędzy ani pracy i co gorsza nie ma wizy i nikt mi nie potrafi odpowiedzieć, czy mogę dalej podróżować na tym paszporcie. W Polsce zima i siedzieć bez internetu, pracy, samej u mnie na wsi też mi się nie uśmiecha. Polski konsulat i amerykańska ambasada udzieliły mi przeciwstawnych odpowiedzi w tej sprawie.
na siłce

na siłce z Martyn a

Natalia i Ja

Sylwester 29 grudnia
 
kiblowe selfie 1 stycznia, gdy już chciało mi sie spać

Most Brookliński


      Jak mi mijają dni? Chodzę sobie czasem na siłkę na jakiś kombinowanych karnetach, sama, z Martyną albo z Natalią. Z nadmiaru czasu i z doła zajadam jednak smutki, więc mimo stałej siłki, od czasów Kevina jestem na trybie tycia. Wiem dobrze, że jestem w toksyczny związku z tym miastem. Mim tego, że mieszkam tu na kanapie w brudnym mieszkaniu (ale za darmo), na mojej dzielnicy ludzie są zaczepni (ale jest bardzo latynosko), nie mogę podjąć normalnej pracy, bo nie mam pozwolenia na pracę, coś mnie trzyma w tym betonowym gąszczu. Ja i Nowy Jork to toksyczny związek. Jestem pewna, że w tym mieście są miliony takich Ew jak ja, które mają podobny dylemat, to potęga tego miasta. Ludzie. Ludzie zagubieni, którzy walczą do końca, mają nietuzinkowe pomysły, są samotni. Tu słaba jednostka nie przetrwa i to jest Nowy Jork.




      Ach, zapomniałam dodać, że 13 stycznia odwiedziła mnie Kasia aka Party z Poznania, zamieszkała obecnie w Dubaju. Jak zwykle było to spotkanie na szczycie i poprawiło mi humor.
Z Party w hookah barze




      Piszę ten post 25 stycznia i stoję na rozstaju życiowych dróg. Nie wiem, gdzie iść, więc rozglądam się i obracam wokół własnej osi, przez co w sumie stoję w miejscu. Tym tajemniczym akcentem kończę ten post. 
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------