piątek, 28 lutego 2014

ESP: 21-26 de febrero, Leon, volcanos, la playita y 20 horas en chicken bus, Nicaragua, (Honduras, El Salvador) y llegada a Guatemala

   Es solo 6 dias para contar, pero tantas cosas que no se de cual tengo que empezar. Llegue a ciudad Leon. Ya en pricipio en termiral de autobuses me quisieron asaltar chicos del bici-taxi. En ultimo momento una mujer locad me salvo. Pensaba que es una loca, pero ella me hizo favor porque sentia pena que este chico que me llevo en taxi es un ladron y sus amigos estaban cerca ya mirandome. Esta mujer me encontro otra taxi y vine con un tio segura a hostal Chill Inn (6$ por noche con 2 “coctailes” en la entrada gratis). Me quede una noche y pod causa de volcano bording (bajada de una tabla de volcano activo) cambie hostal a Big Foot (tambien 6$ por noche) cual organiza esta actividad. Finalmente cambie mi plan y fui a viaje de 2 dias a las montanas con una organizacion non profit (precio 69$ incluyendo la comida, bebidas, 2 dias en montanas, nadando en el lago, entrada an parque nacional y volcano boarding) Quetzaltrakkers. Todo dinero fue o pryectos locales con ninos de bajos fondos.
al tope de volcano Momotombo

   Sali de volcano, Dios mio que experiencia loca! Recomiendo a todos. Tuve mucho miedo pero estoy contenta que finalmente hize eso. Andando por las montanas era muy duro pero me gusto. Vistas fueron tan lindas, que seguro nunca no me saldran de memoria.
   Cuando volvi de montanas me dolio todo el cuerpo pues en proximo dia fui a la playa Poneloya al lado del pueblo de pescadores Las Peñitas. La playa era largisima, pero con arena de calidad mediana. Holas eran muy fuertes. Yo no nado bien, pues no disfrute mucho en aqua.
Las Peñitas, solamente lindo -primera palabra que me vieje a cabeza ahora

   Cuando ya regenere el cuerpo decidi que hay que cambiar pais. En Nicaragua todo el tiempo tuve problemas con la barriga. No se que tienen en comida, pero cada vez cuando comi algo local me sentia mal. Me parece que es falta de higiene cuando preparan comidas. Lo siento tuve miedo ir directo a Honduras o Salvador por causa de pandillas y delicuencia. Encontre una solucion genial. Chicket bus directo a Guatemala! Normalnemte viaje en Tica Bus o bus de calidad buena de otra empresa cuesta 80$ y hay que pasar noche en Sal Salvador, que se vayan con precios tan altos. Chicken Bus me costo solo 25$. Es una experiencta inolvidable. De turistas en todo bus fui solo yo y un chico de Argentina.  Bueno, viaje no era muy confortble, pero eso no me importa mucho. Llegue sana y salva a Ciudad Gwatemala y espere en en bus hasta que se pone claro y se acaba la noche para tomar otro bus a Antigua.
vamos a Guatemala con bendicion de Dios como esta escriro en bus :)


   Estoy en Guatemala y que pasa alla les voy a contar por unos dias! Estoy feliz porque ya mis piernas tocaron las tierras de 30 paises!!! Eso era mi plan en mi vida y le cumplio. A Salvador y Honduras espero que voy a volver.

ESP: 17-20 de febrero, Granada y Masaya, Nicaragua

   Hola, hola! Primero queria disculpar Ustedes por 10 dias de pausa en mis notas. Este sol nicaraguense me hizo muy perezosa (y comida me dio problemas con barriga). Vomos a contar paso a paso que pasó :) De San Juan del Sur tuve un viaje loca a Granada. En camino cambiando bus en el medio de la carretera con 2 chicas de Nueva Zelanda, despues otra viaje en un vehiculo super raro, algo entre el moto y la carretilla. 
   Gracias a chofer de esta maquina lluege sin ninguna reservacion a un hostal mas barato en toda mi viaje –hostal "La Libertad" (localizacion es muy buena), que me cuesto 5$ por una noche! Buen precio. Bueno, calidad era basica, pero con este precio no se puede expectar mucho. Los viajeros en hostal tienen café gratis por la manana. Digo serio, en Granada, igual como en San Juan del Sur bebi café mas rico en mi vida. Lo siento, pero café en Nicaragua es una cosa mejor, que pais tiene y no se puede comparar con cafes en Costa Rica y Panama (perdon amigos). 
   El ambiente en hostal –muy buena onda. Cada dia tienen gratis clases de salsa. Claro participe y me diverti mucho. Baile en pareja con Jorge de Gwatemala que bailo iguan mal que yo. Tambien participe en clases de zumba y clases de ritmo latino en una gimnasio cerca de La Iglesia la Merced  -Junior Gym. Page un poco mas que 1 $ por clase (!) y nivel era incredible. Por la clase con este instructor seguro en Europa la gante podria pagar muchisimo mas. Algunos pasos de reggaetón vi primera vez en mi vida. En Nicaragua sala de clases para estos tipos de actividaded no parece a lugares en Europa. Aqui no encuentras vestuarios con duchas y armarios para poner sus cositas ni tampoco el aire condicional. Pero encuentran  Ustedes una fuerza en cuerpo, que aguanta cada un bit de ritmo y da una energia a cuerpo que no se puede explicar, eso hay que sentir.
   Fui tambien a otro ciudad Masaya con 2 mercados super grandes. Se dice que un es mas grande en toda America Central. Gracias a Dios que decide ir solo por unas horas y no reserve ningun hostal alla. Masaya en un ciudad sucio y peligroso. Tiene solo un de estos mercador -mercado de artesania qye esta bien bonito y vale la pena llegar alaa, pero solo por unas horas.

   Gradana es un ciudad con una clima especial, se siente mucho la cultura, que mas que llegue alla dentro de tiempo de X Fesival Internacional de Poesia. En Granada, generalmente en Nicaragua ya siento gran diferencia en calidad de vida comparando con Costa Rica y Panama, pero tambien pais tiene sus buenas cosas, como clases de ritmo latino!




PS. Recuerden que mas fotos encuentran en mi funpage en facebook. Besazo a todos!

piątek, 21 lutego 2014

Spełnienie marzeń, słodko-gorzka esencja słowa LATINO w Granadzie, plus wizyta w okropnym mieście Masaya

   Nie miałam żadnych oczekiwań co do Granady i jak to zazwyczaj bywa, gdy nic nie oczekujesz, możesz bardzo miło się zaskoczyć. Miasteczko z kolorowymi budynkami i starymi kościółkami. Ważne miejsce symboliczne, bo założył je Francisco Hernandez de Cordoba, kolonizator, kumpel Krzysztofa Kolumba. Właśnie dzięki niemu lokalna waluta to cordoby.

Hostel Wolność i survivalowy dojazd
   W drodze z San Juan del Sur spotkałam dwie dziewczyny z Nowej Zelandii. Nie rozumiały zbyt wiele po hiszpańsku, więc dzięki mojej pomocy językowej w rozmowie z pomocnikiem kierowcy w busiku nawiązałyśmy kontakt. Zasada chicken busów jest prosta, mówisz, gdzie jedziesz, "strażnik busika" zapamiętuje nazwę i zatrzymuje się w dobrym miejscu na przesiadkę. Ja i dwie Nowozelandki jechałyśmy do Granady. Nagle na drodze pojawił się autobus ekspresowy do Managuy, gdzie Granada jest na trasie, więc szybko kierowcy się skrzyknęli przez szyby i przerzucono nas w ekspresowym tempie. Była to odległość 100 km. Stałam całą drogę. Tam największy ignorant wkurzałby się za dotknięcie po tyłku itp., bo ludzie są tak ściśnięci, że nie ma innego wyjścia, przez co kontakt cielesny nie rusza pasażerów. Ani kobiet, ani mężczyzn. To cecha taniego transportu publicznego. Stałam więc sobie ocierając się o ludzi i starając się przetrwać. W autobusie ktoś zasłabł i zwymiotował (nie ma co się dziwić) i niezwykle śmierdziało, no ale dałam radę. Nie ma co przeżywać. Później zostałyśmy wysadzone przy zakręcie na rozstaju dróg i szybko pojawiły się dziwne pojazdy pełniące funkcję taksówek. Brakuje mi słowa na określenie tego wehikułu, więc wrzucę zdjęcie.
taksówka

hostel La Libertad

   Dziewczyny miały zarezerwowany hostel. Początkowo chciałam się do nich przyłączyć, ale jak spojrzałam na ich ogarnięty strój i przypomniałam sobie różnicę w zarobkach między Polską a Nowa Zelandią, zapytałam o radę przemęczonego kierowcę „wehikułu”. Pomocny kumpel wysadził mnie na wprost hostelu w dobrej lokalizacji za… 5 $ za noc, czyli 15 zł. Hostel nazywał się La Libertad, czyli Wolność. Chciałam zapłacić, ale powiedziano mi, że tu płaci się przy wyjeździe, za napoje w baru też się nie płaci. Na koniec pobytu dopiero się rozliczało. Za barem stała wielka tablica, gdzie wpisany był numer łóżka i imię. Gdy się cos brało z baru podawało się tylko numer. Standard jest adekwatny do ceny, ale dało się przeżyć, umyć, bezpiecznie trzymać rzeczy i korzystać z Internetu. Gratis były też codzienne lekcje salsy. Jeśli ktoś z Was będzie kiedyś w Granadzie niskobudżetowo, polecam to miejsce. Taniej niż 5 $ chyba już nic tu się nie znajdzie.

Życie miasta, Festiwal Poetów w Granadzie i przemoc wobec kobiet
   Miałam szczęście, bo akurat zaczynał się tygodniowy X Międzynarodowy Festiwal Poetów w Granadzie. Normalnie takie wydarzenie uznałabym za nudne lub bardzo niszowe, ale tu zbierały się tłumy. Były koncerty, recytacje wierszy na zasadzie wolnego mikrofonu i taneczne parady. Sama nawet napisałam wiersz pierwszego dnia podczas obiadu, ale jak posłuchałam innych to jednak zrezygnowałam i zostawiłam scenę bardziej zaawansowanym poetom niż ja. W środę był nawet Karnawał Poetycki, akurat w dniu poświęconym traktowaniu kobiet. Przez ulice miasta przechodziła wielka parada tancerzy, jak na normalnym karnawale, a ten przecież dopiero z niecałe 2 tygodnie (ciekawe gdzie wtedy akurat będę). Na samym końcu szła grupa dziewczyn z banerem z napisem „Gdy kobieta mówi nie, oznacza to NIE”. Pisałam wcześniej, że Nikaraguańczycy to macho w złym tego słowa znaczeniu. Nawet na ulicy te wszechobecne zaczepki są o bardziej ordynarne niż w innych krajach regionu. Oni sobie nie zdają z tego sprawy, bo są tak wychowani, tak samo może zagwizdać na ciebie, wyznać ci miłość i skomentować twój tyłek dziesięciolatek, co i osiemdziesięciolatek. Oni nie uważają tego za żadną obrazę, tacy są. Jak raz weszłam do restauracji i kelner na dzień dobry krzyknął "Dios mio" (o Mój Boże)  i zaczął mnie obcinać wzrokiem, a ja już się zawracałam na pięcie wkurzona, on się zdziwił. Mówię do niego, że od słyszenia klaksonu na ulicy i gwizdania dostaję migreny i po to przyszłam do restauracji, żeby odpocząć i spokojnie zjeść, ale widzę, że się nie da. On był zdziwiony, że to mi się nie podoba i mi przeszkadza. To jest duża różnica kulturowa między Europą i światem latino i teraz to rozumiem bez zbędnego stresu. Poza tym ludzie w Nikaragui mimo, że są dobrzy z natury, to nie mają za dużo wiedzy (to gdzie leży Polska dla większości pozostaje wielką niewiadomą, choć w Panamie czy w Kostaryce przeciętny człowiek wiedział). Nie mówią też dzień dobry, proszę, przepraszam, kultura jest niska. W Kostaryce panuje zwyczaj, że ludzie wysiadający z autobusów mówią „Dziękuję i do widzenia” do kierowcy, a ten odpowiada coś w stylu „Z przyjemnością, do usług”. Uśmiech to obowiązek.
   Bezdomni i żebracy wchodzą tu też na wyższy level. W Panamie rzucały mi się w oczy czarne, skrajnie popękane stopy. Tu widać wielkie kołtuny na głowach, niczym jeden wielki dred, ubranie bez zasady co odkryte, co zakryte. Genitalia czy piersi starych bezdomnych na wierzchu. Nie robiłam żadnych zdjęć, bo mam zasadę maksymalnego ograniczenia traktowania ludzi, jak zwierzęta w ZOO (poza Indianami Kuna w Panamie, którzy sami siebie tak traktują i jak małpa do zdjęcia przyjdzie za banana, tak Indianie Kuna chcą jednego dolara za zdjęcie).
   Ogólnie polecam wizytę w Granadzie. Miasteczko ma swoją magię, uliczki pełne kolorowych domków. Mnie zachwyciły galerie sztuki i obrazy. Choć nie jestem żadną znawczynią, obrazy robią wrażenie.
karnawał, zabawa trwa

Element karnawałowej parady. Chłopak w plastykowym worku na głowie i kartce na plecach z napisem "Machismo i przemoc". Walczą jak mogą z ułomnościami kraju. Tak polski dżentelmen miałby branie, bo Nikaraguanki byłyby w szoku, że tak można traktować kobietę.

Paragraf na natrętów to nie żart, przepis nr 779
   Gdy pierwszy raz o tym usłyszałam, myślałam, że znajomy robi sobie ze mnie żarty. Okazało się, że jednak na serio w Nikaragui jest paragraf na natrętne podrywanie turystek. La ley 779 dotyczy Nikaraguanek, kobiet w całej Centroameryki i kobiet z zagranicy -ta grupy są wyszczególnione w przepisie. Gdyby ktoś choćby klepnął po tyłku na ulicy, jest to już karane. Nie mówiąc już o innych niechcianych formach kontaktu. Znajomy Luis z Granady powiedział mi, że są też złe strony tego przepisu i niektóre Nikaraguanki to wykorzystują. Opowiadał o pewnej znajomej, która owinęła mydło w szmatę i sama się nim uderzyła, następnie zgłaszając na policję swojego chłopaka, po tym jak dowiedziała się, że ją zdradził. Co tu dużo komentować. Nie ma co się dziwić, że telenowele pochodzą z Ameryki Łacińskiej, a nie z Azji czy Europy Północnej.

Lekcja Ritmo latino i zumby w Nikaragui, hardcore i wielki szacun
   Lubię w nowych miejscach próbować zajęc taneczno-aerobikowych, czyli zumby, albo jakiś innych zajęć ruchowych. W Granadzie w Junior Gym było cudownie. Zajęcia kosztowały 30 cordob, (w Europie poniżej 5 euro ciężko jest cokolwiek znaleźć), czyli niewiele ponad 1 dolara i poziomem przewyższały instruktorów w wielką teczką certyfikatów. Poszłam 2 razy na ritmo latino i raz na zumbę. Więcej nie dałam rady przez zakwasy. Atrakcji typu klimatyzacja tam się nie uświadczy, więc jest podwójnie ciężko. No, ale ten flow i te ruchy instruktora są warte o wiele więcej, niż się za nie płaci. Na ritmo latino były choreografie od salsy czy cumbii po reggaetón. Przeżyłam moment szczęścia w czystej postaci. Gdy pot ściekał mi już nawet z kolan, poleciała piosenka La Dueña del swing (Królowa swingu), stary, ale jary kawałek w stylu pochodzącej z Dominikany muzyki merengue. Na tych trzecich zajęciach byłam jedyną gringo turystką (bo na dwa pozostałe zabrałam dwie Niemki z hostelu). Sala do zajęć była w standardach Środkowej Ameryki, instruktor było o głowę ode mnie niższy i nie miał lanserskich ciuchów z najnowszej zumbowej kolekcji, ale za to ogień z sobie, który umiał przekazać nawet w starych dżinsach. Wcale nie odstawałam od grupy, a nawet wypadałam całkiem dobrze na tle innych kobiet. Jedna z kursantek była chyba transwestytką, ale nie nie zwracało to uwagi chyba nikogo poza mną. Niektóre taneczne latino-reggaaetonowe tricki widziałam po raz pierwszy w życiu. Był to jeden z tych bezcennych momentów podróży, które dają mi siłę i optymizm. A mi me gusta ver con la sabrosura, como esta morena mueve na cintura (tłumaczenie: Lubię patrzeć, jak ze smakiem ta morena/brunetka porusza swoją talią, czy coś w tym stylu) –leciały słowa piosenki, które znałam na pamięć od dawna (bo jak już wcześniej wspomniałam, siedząc w Polsce, na rodzinnym Podlasiu w Hajnówce zaznajomiłam się przez youtube chyba z połową reggaetonowych piosenek, które powstały przez ostatnie 10 lat w Ameryce Łacińskiej hehehehe) i patrzyłam jak moje ciało, jak i innych rusza się w najbardziej zaawansowanym tańcu merengue, którego w życiu próbowałam, to aż chyba instruktor wyłapał, ze jakaś euforia mnie ogarnia. Fajnie, w tym brudzie Nikaragui, zajęcia taneczne to świetne wspomnienia.
wejście do Junior Gym (jakieś 400 m za kościołem La Merced -polecam)

Instruktor ritmo latino i zumby & ja. Wyszłam przy nim mega spasiona, ale to on jest bardzo drobniutki, to dlatego hiihihih


Wizyta w mieście Masaya i pierwszy kryzys zdrowotny w podróży
   Jak głosił wójek google, Masaya to oaza kultury i lokalnej sztuki, gdzie znajduje się największy rynek rękodzieła ludowego w całej Ameryce Środkowej. Dzięki Bogu, że nie skusiłam się na kilkudniową wycieczkę tam czy rezerwację hostelu. Masaya była o wiele bardziej niebezpieczna niż Granada (w Granadzie bez stresu słuchałam muzyki przez słuchawki czy bawiłam się telefonem na ulicy, nie ściskałam też swojego plecaka pod pachą, do czego już przywykłam, ani nie wkładałam pieniędzy do stanika) i opowieści ludzi z hostelu o okradzionych znajomych to potwierdzały. Poza ładnym, zadbanym targiem rękodzieła, był drugi, o wiele większy rynek, gdzie kipiało życie. Większość sklepików były to second handy, czyli popularne ciucholandy. Odzież nowa była tylko jakości, jak od Chińczyka i nie było jej zbyt wiele. Poszłam najpierw na rynek z rękodziełem, ładnie i przyjemnie tam było, same pamiątki, dosyć ciekawe. Autobusy turystyczne wyrzucały grupy zwiedzających przy samej bramie na ten ładny rynek. Ja przyjechałam zwykłym chicken busem za 9 cordob (1,08 zł za trasę międzymiastową ok. 20 km)  i mój przystanek był przy tym drugim, wielkim rynkiem.
w drodze do Masaya
w dziale warzywnym większego rynku

 Tam gwizdy i komentarze nie cichły, bo tam nie zapuszczają się turyści. Słyszałam jak jakieś dwie młode sprzedawczynie żartowały do siebie, że chela zabłądziła (chela –dosłownie jasne piwo, w języku potocznym w Nikaragui określenie białej turystki). Trochę im zrobiło się głupio, gdy zrozumiały, że ja je rozumiem. Szukałam tam tanich butów w góry, bo moje z Polski spleśniały do stanu zielonego grzyba w Panamie po przeleżeniu w zamkniętej reklamówce paru dni i musiałam je wyrzucić, więc sprzedawczynie powiedziały mi, gdzie iść. Nic nie kupiłam niestety. W Granadzie też szukałam butów, zapytałam o coś a la centrum handlowe (w końcu Granada to jedne z większych miast w kraju) i dostałam adres i nazwę miejsca. Był to wielki second hand w centrum. Tu nie ma prawie nowych rzeczy, tylko używane z USA, niektóre buty były nawet słabo wyczyszczone, jakby świeżo z nogi zdjęte. Kupiłam 4 koszulki, łącznie zapłaciłam 60 cordob, czyli jakieś 7 złotych.
   Z jednego ze sklepów unosił się śmierdzący dym. Myślałam, że coś się zapaliło niechcący. Zapytałam z ciekawości pracownika sklepu. Ten jednak zaprzeczył i powiedział, że to pewnego rodzaju spray, który państwo rozpyla dla profilaktyki przeciw dengue w miejscach zagrożenia. Zamurowało mnie. Dengue to jedna z chorób tropikalnych, którą człowiek może raz czy dwa w życiu przejść i przeżyć. Zarazić się można przez ukąszenie pewnej odmiany komara. Objawy przypominają grypę żołądkową, dochodzi do tego jeszcze tylko ból mięśni. Nie chciałam być dłużej w tym miejscu po tej informacji, bo jedyną rzeczą z niebezpieczeństw, których nie lekceważę, są klęski żywiołowe i choroby, na które nie wymyślono szczepionek, między innymi dengue.
   Po powrocie z wycieczki zaczął boleć mnie brzuch i czułam, mimo 30-sto stopniowego upału raz zimne dreszcze, raz skrajny gorąc. Brzuch mi ściskał dziwny ból. Oczywiście nie odbiło mi do tego stopnia, aby przypuszczać dengue, ale zbieg okoliczności dodawał dramaztyzmu. Jadłam ostatnimi dniami prawie wyłącznie jedzenie z ulicy, świeże siekane owoce wrzucane do torebek bez żadnych rękawiczek, ryż z mięsem z garów rozstawionych na ulicy itp. No i się chyba doigrałam. W hostelu inni podróżnicy z Europy mnie uspokoili mówiąc, że prawie każdy z nich ma za sobą kilka takich dni, gdy nagle bez powodu mieli takie objawy jak ja, czyli ból brzucha bez chęci wymiotowania plus uczucie gorączki. Samo to jednak później przechodziło. Uspokoiło mnie to, ale i nauczyło, że w wypadku Nikaragui z ulicznym jedzeniem trzeba trochę uważać. Mogę porównać do ulicznego jedzenia z Meksyku, którym się zachwycałam podczas wyprawy w 2012 roku i jednak tam się trochę bardziej przestrzegało warunków sanitarnych. Tu bywało, ze kupowałam coś a la pierożki z kapustą i podawano mi to na kawałku liścia. Teraz będę uważać, to znaczy sprawdzę najpierw, czy liść jest czysty! (Znów sama się śmieję nad sobą o kochany losie mój).
danie dnia 
 
sałatka owocowa na śniadanie
Dziś napisałam dosyć sporo, choć i tak to kropla w morzu obserwacji. Pora na praktyczną radę driftera:

STOSUJ SKUTECZNE METODY MAŁYCH OSZCZĘDNOŚCI. Wszystko zależy od kreatywnego podejścia. Moje sprawdzone w Ameryce Centralnej sposoby:
--> Bilety w małych busach kosztują zazwyczaj kilkanaście peso/cordob/ centavos/balboas itp., są to odpowiedniki naszych groszy. Na przykład, gdy bilet kosztuje 35 centów, corbob itp. ostatnie 10 daję w najmniejszych monetach (na warunki polskie jendogroszówkach). Nikt ode mnie tego złomu nie bieże i na 3 takich przejazdach jeden wychodzi mi gratis.

--> Gdy idę do baru i widzę, że barman jest sympatyczny zagaduję jakoś kumpelsko. Za drugie piwo płacę banknotem o największym nominale. Zazwyczaj nie mają reszty lub nie chcą pozbywać się drobnych i drugie piwo dostaję za darmo.

wtorek, 18 lutego 2014

ESP: 13-17 de febrero, San Juan del Sur, Nicaragua

   Vida loca, vida salvaje, vida bella, vida verdadera. Un dialogo con mi amiga canadiense ilustra vida aqui. Llegamos a un club.
Yo: I like his plaece, is dirty, but nice.
Mi amiga: Sounds like Central America.
vista a San Juan del Sur

   Y eso es todo en esta tema. Nicaragua me encanta, pero aqui hay que tener muchisima paciencia con todo. San Juan del Sur es super turistico y que me sorprendio, es lugar dónde me senti mas segura de toda mi viaje. Me quede en hostal Casa del Mar al frente de la playa. La localizacion esta buenisima, pero hay que decir que hostal esta muy sucio (es 4 dias nadie no quito la basura, ni no limpio el suelo en habitacion, tambien papel higienico muchas veces la gente tenia que pedir) y musica es super alta, pero tan altisima que eso ya molesta.
en hostal

   Fui a unas fiestas locales y disfrute mi tiempo en la playita. Conoci muchisima gente, que me invitada a beber algo o a salir juntos. Eso a veces me molesto ya un poquito.
Conoci una amiga de Canada, una de España, unos chicos de Israel y claro la gente local. Precios gracias a Dios ya son mas bajos que en Costa Rica.
   Recomiendo a Ustedes hacer un viaje a monumento de Jesus que esta en la montana muy cerca. Vista muy linda y un buen ejercicio subir alla. Playa tiene arena muy suave y mucha gente hace jogging por la manana (yo tambien).

   

poniedziałek, 17 lutego 2014

Trochę brudno, ale przyjemnie. Brzmi jak Nikaragua.

   Nie mogłam się doczekać przekroczenia granicy Nikaragui. Ten kraj zaburzył moje postrzeganie Ameryki Środkowej, a może właśnie dopiero teraz poznaję jej prawdziwe oblicze. Nie będę udawać, że jechałam tam na pewniaka. Tu z przekroczeniem granicy wszystko nabiera intensywności i wiedziałam, że chwila nieuwagi czy głupoty może mnie tu zgubić. Na podróż autobusem profilaktycznie wybrałam najbardziej zakryty i spokojny strój, jaki miałam. Gdy temperatura na oko przekraczała 35 stopni, szczerze tego żałowałam, bo tyłek przyklejał mi się od siedzeń, co wyglądało, jakbym popuściła.

   Granica Peñas Blancas. Droga przez żwirówkę między tirami. Czytałam, że ludzie często na tej granicy biorą „przewodnika przez granicę”, czyli jakiegoś chłopaczka za parę dolarów, który przeprowadza przez strefę miedzygraniczną. Ja tam nikogo nie brałam i nie było problemu. Na granicy ludzie nie reagowali zdziwieniem na transwestytę pokazującego sutki w kolejce do odprawy granicznej. Mnie zdziwiło, że to nikogo nie rusza, nawet ludzie nie patrzyli. Za mną stał chłopak w butach do pływania zadużych o kilka rozmiarów, a obok elegancki pan w spodenkach hawajskich, eleganckiej koszuli weselnej i adidasach. Na granicy trzeba było tylko zapłacić 12 dolarów, żadnych tłumaczeń, co, gdzie i do kogo. Opłata - pieczątka. 
   Gorąco i pot. Ludzie śpiący na ulicy. Przez wejściem na terminal autobusów kolejna kontrola, której nie musiałam przechodzić. Dwóch młodych Nikaraguańczyków, jak zwykle to na granicach wolało przeznaczyć czas na podrywanie niż jakieś tam kontrole. Jedyny, który tego nie zrobił, to był ten pan na panamsko-kostarykańskiej granicy, bo kazał mi się zawrócić po pieczątkę.
w chicken busie do San Juan del Sur

   Dzień wcześniej, jeszcze w Kostaryce, jedząc dobry obiadek, postanowiłam, że nic spożyję w tym kraju, aby zachować dobre wspomnienie ostatniego obiadu. Poczekam do Nikaragui. Tak też zrobiłam, kupiłam obiad już w autobusie po nikaraguańskiej stronie, bo mały głód nadchodził. Wahałam się, bo choć jestem wszystkożerna, ludzie mnie przestrzegali, żebym w Nikaragui nie jadła, gdzie popadnie. Zrozumiałam to, gdy mijałam mały bazarek, a tam w workach po ziemniakach czy po nawozie leżało w pełnym słońcu, bez żadnego lodu posiekane surowe mięso na sprzedaż. Nigdy nie byłam jakaś specjalnie antybakteryjna czy przesadnie wymagająca, ale to mięso jakoś trochę mnie zaniepokoiło. Gdy pani przyniosła mi do chicken busa (dawnego busa szkolnego z USA przerobionego na publiczny autobus) obiad za 6 złotych, smażoną wołowinę, smażone banany i kapustę kiszoną bez żadnego widelca, nie chciałam wyjść na paniusię i prosić o plastikowy widelec, tylko zjadłam jak inni ludzie, palcami. Śmieję się do siebie już, jak to piszę, ale to życie układa mi ten wesoły scenariusz.
   Trochę przysnęłam w drodze ze zmęczenia i przejechałam jeden przystanek. Chłopak na rowerowej taksówce mnie podwiózł za 3 złote w odpowiednie miejsce. Było to w mieście Rivas. Kolejny kolorowy busik przepchany ludźmi i jestem w San Juan del Sur –wiosce nad Pacyfikiem z długą plażą , która dzięki turystyce i idealnym warunkom do surfingu w okolicy ma się ekonomicznie o wiele lepiej niż reszta kraju. Na spontanie znalazłam hostel z widokiem na plażę za 10 dolarów ze skromnym śniadaniem w cenie. Ta wioska to jest bajka. Jest jednak parę tematów, które mnie martwią. Wszystko poniżej.

N jak natręt, N jak Nikaraguańczyk.
   Po pracy przez 4 sezony (łącznie z zimowym na Malcie) w hotelowej animacji, poznaniu mistrzów letniego podrywu, czyli Dominikańczyków i Brazylijczyków (trzecią nacją są Kubańczycy), bardzo szybko wyłapuję masowych podrywaczy. Ostatniego sezonu na Costa Blanca sama uskuteczniałam co tydzień te same teksty do turnusów zmieniającej się co tydzień dostawy. San Juan del Sur to więcej niż idealne miejsce do wyłapania i rozkochania zagubionej turystki. Oto historia mojej znajomej Rhyan z Kanady.
   Ryan to sympatyczna dziewczyna, z figury ładna, tyle, że z silną wysypką na całym ciele. Laska podróżowała 5 miesięcy i był to jej ostatni dzień. Mówię do Rhyan „pójdź na spacer, może spotkasz swoją wielką nikaraguańska miłość”. Obie się śmiejemy, bo jakoś żadnej nie wydaje się, że Nikaragua to kraj supermanów. Kanadyjka poszła zjeść, wraca w skowronkach po 4 godzinach, mówi, że poznała chłopaka z Nikaragui, studiuje weterynarię, gra w baseballl, wysoki i dobrze zbudowany, do tego inteligentny. Pokazuje mi bransoletkę, którą jej kupił. Dziewczyna nie wierzy, ostatni dzień podróży i taka akcja. Ja się cieszę, szczególnie, że mój żarcik okazał się proroczy, rozpiera mnie duma. Wieczorem idziemy na dyskotekę, ona spotyka tam swego Romeo, mówię, więc baw się dobrze, ja wychylę jeszcze parę piwek i idę spać. Rhyan już prawie promieniująca szczęściem mnie opuszcza. O 5 rano na autobus na lotnisko i wraca do Kanady. Następnego dnia idę na śniadanie do baru na rynku w centrum. Tak spotykam jej wybrańca z inną turystką na śniadaniu. Nikaraguański Romeo jest w tym samym ubraniu, co wczoraj na dyskotece. Lekko zakłopotany życzy mi smacznego, a ja w imieniu Rhyan staram się zabić go spojrzeniem. Mam nadzieję, że moja kumpela się nie zakochała w nim.
Rhyan z Kanady

   Teraz moja historia. Hostel jest połączony z barem, a w barze pracuje Pablo. Wysoki i wysportowany instruktor teakwondo w miejscowej szkole. Wmawia mi, że zwariował na moim punkcie. Mimo, że są Walentynki, coś mi śmierdzi w tym jego zachowaniu. Trochę z nim tańczę, on śledzi cały dzień każdy mój krok. Mówię mu, że wychodzę i żeby szukał mnie w klubach obok. Po północy Pablo się pojawia, ja niestety byłam już wstawiona i wygłupiałam się w moją nowo poznaną kumpelą Sarą z Kanady i grupą jej kumpli. On widzi, że jestem zajęta rozmową i odchodzi zagubiony. Ja myślę, nic się nie stało, poczekam do jutra, jeśli mu nie minie, zacznie się akcja „love story”. Następnego dnia widzę Pablo na plaży z inną turystką, głupio mu mega, ja wysyłam mu uśmiech i widzę, że intuicja mnie nie zawiodła. Takie to jest życie w turystycznych miejscowościach na całym świecie.
   Poza tym tu rozpoczęcie zwykłej rozmowy to udupienie się na kilka godzin, aż do wywołania migreny. Po jakimś czasie, gdy zaczynasz czuć się jak w jakimś Big Brotherze pojawia się pytanie Te molesta mi amistad?, czyli Czy przeszkadza ci moja przyjaźń? Odpowiadam „tak”. Nie skutkuje to jednak i koleś udaje, że nie słyszy. Ta akcja powtarzała się po kilka razy dziennie.

Teraz kulturalnie. Na jednej w gór w San Juan del Sur jest wielki pomnik Jezusa pokazującego znak pokoju. Warto urządzić sobie małą wspinaczkę. Zdjęcia wyjaśniają dlaczego.
ten punkcik na górze to pomnik Chrystusa 
 
z bliska, peace & love, zrwóćcie uwagę na perpektywę między mną a pomnikiem
   Muszę spochwalić się, że tu dokończyłam mój artykuł. Uczciłam to imprezą w lokalnym klubie z Hiszpanką i Izraelczykiem z hostelu. Tego mi brakowało, prawdziwa impreza dla lokalsów. Łącznie z nami było tam góra 5-6 osób nie –latino. Bardzo swojskie, przyjemnie doświadczenie.
   Ostatniego dnia poznałam też moją imienniczkę Ewę z Polski, która też podróżuje sama po Ameryce Środkowej i kończy podróż w Stanach jak ja. Świat czasem jest śmiesznie mały. 4 dni nad Pacyfikiem w pełni wystarczyły mi na regenerację. Poranna gimnastyka na plaży dodała mi energii i pomogła jakoś życiowo się rozbudzić. Poznałam wielu ludzi i utwierdziłam, że Nikaraguańczycy są źródłem migreny, poza tym często nie mają pojęcia, gdzie leży Polska. Jedzonko bardzo dobre i tanie. Jeśli chodzi o Nikaraguanki, wiele młodych dziewczyn wstawia sobie złote zęby jako modną ozdobę. Poza tym są miłe, ale mało kontaktowe. 
   Nikaragua w porównaniu z sąsiednią Kostaryką wypada tak, jak Ukraina w porównaniu ze Szwecją. Jest to jednak bardzo pozytywne kulturowe doświadczenie.

 Rada driftera na dziś:  

NO STRESS. Wciąż próbuję się tego nauczyć, ale nie jest to łatwe. Jak macie jakieś rady dla mnie to piszcie. Chciałabym w ramach eksperymentu wprowadzić jakieś innowacje w moich life stylowych filozofiach, więc jestem otwarta na komentarze.
zachód słońca w San Juan del Sur

niedziela, 16 lutego 2014

Goniąc przez Kostarykę wzdłuż Pacyfiku

   Dzisiaj tu, jutro tam, gdzie nie trafię, radę sobie dam. Po pobycie w Panamie powróciłam do Kostaryki tym razem od jeszcze nieprzemierzonej przeze mnie strony Pacyfiku. Dla dobra mojego portfela zrobiłam to w miarę szybko.
   Obowiązkowym punktem była malownicza wioska nad morzem Manuel Antonio, która leży w sercu Parku Narodowego Manuel Antonio. Mimo oszałamiającej przyrody, szybko po raz kolejny przekonałam się o kostarykańskiej zależności. Im większe walory przyrody, tym droższe ceny. Im droższe ceny, tym starsi turyści. Im starsi turyści, tym większe powszechne nastawienie na sprzedaż. Nie zdążyłam wysiąść z autobusu, a już zostałam zaatakowana przez jednego naganiacza, którego zadaniem było wmówienie mi, że tym hostelem, którego szukam, jest ten, który mu płaci za znajdowanie turystów. Ostatecznie poddałam się, bo i tak nie miałam żadnego zakwaterowania, a nazwę, którą mi podał, kojarzyłam ze stron internetowych. W sumie był to dobry wybór, basenik hotelowy umilał czas, a to wszystko za 12 dolarów za noc. Ceny jedzenia jednak wyrównywały ubytek gotówki. Piwo 0,33 l za 6 złotych to nie jest cena marzeń. Miłym akcentem było spotkanie w odległości 20 metrów od przystanku autobusowego małej małpki skaczącej po kablach energetycznych zawieszonych nad drogą.
plaża w Manuel Antonio

raj surferów

Watch out, małpy na drodze!

   Byłam tak sciśnieniowana wewnętrznie tym wciąż nienapisanym artykułem o panamskim dyktatorze Manuelu Noriedze, że nie chciało mi się zawierać nowych znajomości. Jedyną poznaną osobą była pewna sympatyczna, młoda Amerykanka, która też podróżowała sama. Poza zwiedzaniem skupiłam się na mojej ulubionej czynności odmóżdżającej, czyli układaniu pasjansa, oczywiście z otworzonym plikiem z niedokończonym artykułem w tle. Następnego dnia zrobiłam mały spacer po plaży o idealnie miękkim piasku. Chciałam porozglądać się za pamiątkami, ale niestety w Manuel Antonio panuje pakistański styl handlu. To znaczy, zanim zdążysz spojrzeć, już cię pytają, czego szukasz. Przy piątym lub szóstym stanowisku było to już tak irytujące, że aż pokłóciłam się ze sprzedawcą. Może dlatego, że byłam  już i tak wewnętrznie napięta przez termin wysłania artykułu, który już dawno minął. Czy oni nie mogą nauczyć się, że płeć żeńska musi najpierw obejrzeć wszystko, a później decyduje, co kupić, nawet jeśli najładniejszą rzecz zobaczyła już w pierwszym sklepie czy na pierwszym bazarku. Powiedziałam więc panu sprzedawcy, czy mógłby dać mi chociaż chwilę, abym mogła chociaż spojrzeć. On od razu zmienił ton i zamiast nazywać mnie reiną i preciosą, czy królewną i śliczną, jak wcześniej, zapytał mnie, czemu jestem taka nienawistna. Powiedziałam mu, że to strasznie wkurza, gdy chce przyjrzeć się pamiątkom, ale nie mogę tego zrobić, bo już przed spojrzeniem, trzeba powiedzieć, co chce się kupić. Wówczas padły mocne słowa. Nazwał mnie Nicą, czyli Nikaraguanką. Kostarykanie nie przepadają za swoimi sąsiadami, więc gdy ktoś jest brzydki lub wkurzający można powiedzieć, eres una nica, czyli "jesteś Nikaraguanką". Po tej sytuacji wiedziałam już, że między mną a Manuelem (Antonio) nie ma chemii i lepiej zmienić miejsce.
   Na pełnym spontanie już po południu wsiadłam w autobus i pojechałam do Jacó, czyli innej turystycznej miejscowości, jakieś 80 km na północ. Znów pytając ludzi w autobusie i spożywczakach znalazłam hostel za 12 dolarów, również w prywatnym basenem. Zjadłam tam też przepyszny obiad za 5 dolarów (15 zł) z sokiem z kiwi wliczonym w cenę w małej restauracyjce z widokiem na ocean. Jak na Kostarykę cena wydawała się niewiarygodna.

   Poszłam na plażę i znów zabrałam się za artykuł, który ciążył mi już jak kamień o ostrych krawędziach w bucie. Niestety wciąż nie mogłam go dokończyć ani skoncentrować się całkowicie. Była to już presja paraliżująca działanie. Znów zero znajomości, ale nie mam czego żałować, bo większość osób w hostelu była ze Szwecji i Norwegii, a jak się już przekonałam, są to nacje w podróży mocno zdystansowane. 13 lutego mijał miesiąc, od kiedy jestem w podróży. Chciałam uczcić ten dzień dotarciem do innego kraju. Wybór padł na sąsiednią Nikaraguę. Wstałam o 5:30 rano, bo podróż 305 kilometrów z kolejką na granicy, ocierała się o cud. Na szczęście o 16 dotarłam na miejsce.
   Ten „przeskok” przez Kostarykę był dość chaotyczny. Mimo słodko idealnych krajobrazów miotałam się miedzy pracą naukową, wkurzeniem, brakiem planu podróży i drogimi cenami. Moje myśli wciąż wędrowały do Panamy i poznanych tam ludzi. Mimo, że dużo osób zarzuca mi, że mam serce z kamienia, nie udało mi się dojść jeszcze do takiej emocjonalnej perfekcji. Muszę się przyznać, że artykuł nie został zakończony w Kostaryce. Przekonałam się, że jedyne, co może spowodować, że zgubię obrany kierunek, to chwilowe zagubienie wewnętrzne. Taka lekcja na przyszłość. W końcu podróż nie może być tak idealna. Wszystko, co idealne śmierdzi nudą, a ja nudę uważam za pierwszy gwóźdź to trumny i wolę już, jak jest nie do końca świetnie niż nudno.

Rada driftera na dziś nasuwa się sama:
Wszystkie emocje, których szukasz, odnajdziesz tylko w sobie. Gdy masz w sobie przekonanie, że zdarzenia losowe utrudniają życie, tak będzie. Gdy uważasz, że świat robi wszystko, aby cię uszczęśliwić, tak będzie. Proste. Na wyspie Bastimientos w Panamie ostatniego dnia powiedziałam do pewnej Niemki, że chcę spaghuetti, tak raz, zamiast wszechobecnego smażonego ryżu. Poszłam do tej samej knajpy, co zwykle i zamówiłam kurczaka z ryżem, bo do wyboru był tylko kurczak z ryżem, wołowina z ryżem, wieprzowina z ryżem, ryba z ryżem lub owoce morza z ryżem. Dostałam ryż ze spaghuetti i kurczakiem. Jak się okazało, akurat skończyły się warzywa i zdesperowany kelner podał mi ryż z makaronem. Było widać, że było mu głupio, gdy przynosił mi talerz z odgrzanym makaronem i tym bardziej zaskoczył go mój szczery uśmiech. Nie wierzyłam w to. Mówisz i masz! Chyba nie ma lepszego przykładu na to, jak ważne są pozytywne oczekiwania.


PS. Kochani, zapraszam do lajkowania mojego funpage’u na facebooku, bo tam zamieszczam więcej zdjęć niż w postach. Dzięki za wszystkie ciepłe komentarze i zainteresowanie. Nie zdajecie sobie sprawy, jak to motywuje. Ostatnio mama mi powiedziała, że mąż jej koleżanki z pracy czyta moje posty, siedząc w domu. Grupa odbiorców mojego bloga mile mnie zaskakuje. Cieszę się z tego, tym bardziej, że jestem pewna, że to, co się teraz dzieje, to dopiero pierwszy krok do spełnienia podróżniczych marzeń. 
kolorowo i optymistycznie

piątek, 14 lutego 2014

ESP:11de febrero Manuel Antonio, 12 – Jaco, viajando rapido

      Volvi a Costa Rica esta vez por la costa pacifica. Me quede una noche en Manuel Antonio, una zona de resarvas naturales y una noce en Jaco, un poco mas al norte. Yo se, que una noche es tiempo super corto, pero en dia 13 de febrero pasa un mes cuando estoy en viaje y queria mucho celebrar mes en viaje en un nuevo pais. Tuve monton ganas ver que tal es en Nicaragua. Por eso no tuve tiempo para conocer mucha gente y ganar unos nuevas amistades. Siempre eso cuesta un poco mas tiempo. Tambien pasaba mucho tiempo sentando en laptop y haciendo mis cosas.
      Manuel Antonio me encantaba por causa de naturaleza incrediblemente rica. De otro lado es lugar super turistico donde la gente te trata bien hasta momento cuando pueden ganar dinero por causa de ti. La gente esta amable hasta que piensa que vas a comprar algo. Precios son tambien mas altas que en otras partes de pais. Playa es lindisima con arena super suave.
      Jaco, personalmente, me gusto mas que Manuel Antonio. Es mas verdadero, pero tambien bonito. Paseando en la playa y mirando el sol me sentia feliz. Gracias a Dios querido por oportunidad de pasar estos momentos en la vida.
buena vida en Jocó, Costa Rica

aqui me quede en Jaco :) tiene mi recomendacion

      Pase en estos dias muchisimas horas en autobuses. Eso es una cosa a cual no puedo acostubrarme, que aqui no se viaja tan rapido como en Europa. En Polonia en un bus la distandia de 300 km pasas en 3 o 4 horas, aqui eso es viaje par todo el dia.

Proxima nota estara ya de Nicaragua,
Un besazo a toda mi gente!
en Manuel Antonio, Costa Rica

środa, 12 lutego 2014

Utknęłam w Panamie na własne życzenie, daję temu państwu “Lubię to!”

      Po powrocie w wysp San Blas planowałam spędzić w Panama City góra 2 dni. Potrzebowałam tego czasu na napisanie artykułu o Manuelu Noriedze, byłym dyktatorze panamskim. Poza podróżowaniem mam w życiu plan B, plan C, plan D… do jednego w tych planów potrzebny mi jest ten artykuł. W teorii przerwanie powróży na pewien czas, skoncentrowanie się na mało rozrywkowym i mało ekscytującym zajęciu dla dobra własnej przyszłości wydaje się takie proste. W praktyce nie. Artykuł był głównym powodem utknięcia w stolicy i bez happy endu artykuł po dziś dzień tekst jest jeszcze na etapie tworzenia, jakieś dopiero 40% pracy za mną.
      Początkowo 3 dni obwiniałam mojego amerykańskiego kolegę o niepisanie artykułu. Temperatura ponad 35 stopni od rana też nie skłaniała do naukowych przemyśleń. Gdy mój kumpel wrócił do Kalifornii 5 lutego, miałam ambitny plan szybkiego napisania i pojechania w kolejne miejsce. Wstałam wcześniej, zjadłam normalne śniadanie, punkt 9, połączenie z wifi jest i... pisze do mnie kolega z hostelowej recepcji w swoim dniu wolnym, czy może miałabym ochotę wybrać się na city tour w grupą turystów z Argentyny. Jak się okazało poza pracą na recepcji mój ziomek rozwijał ze swoim kolegą mały biznesik, a mianowicie wycieczki po mieście i okolicach busem wraz z przewodnikiem, czyli właśnie tym kolegą. Nie muszę dodawać, że pojechałam za darmo. Argentyńczycy zapłacili 90 euro. Różnych znajomości spodziewałam się w podróży, ale zawiązania unii sowieckiej w Panamie jednak nie. Mój kumpel z recepcji Vladimir to pół Ukrainiec –pół Panamczyk, a Filip to pół Rosjanin –pół Panamczyk i ja jako Polka w duszą, zachowaniem w stylu bardzo latino rozumieliśmy się od pierwszego słowa i uśmiechu. To było świetne uczucie, jakby ktoś wymawiał moje myśli i cytował moje poglądy. Jednak nie ma to tamto, My Słowianie jesteśmy wielką rodziną! Warto wyjaśnić skąd taki mix narodowy. Historie moich dwóch amigos są prawie identyczne. Ich ojcowie wyjechali w czasie studiów na stypendia naukowe do krajów sowieckich i tak poznali mamy moich kumpli.
Filipp, Vladimir i parka z Argentyny

      Gdy siedziałam kilka dni później z Filipem na murku, patrząc się na drapacze chmur i zatokę w temperaturze jak w piekle, albo przynajmniej jak w lipcu na Kanarach, a on opowiadał mi, jak mama rodem z Sankt Petersburga przez lata, tu w Panamie, gotowała mu barszcz, gołąbki czy pierogi, nie mogłam się nadziwić. Jednak można! Polskim latem moje ziomki robią Eurotrip i już zaprosiłam ich do Polski. Jak oczy im się świeciły ze szczęścia, gdy im opowiadałam, że w Warszawie w klubach z muzyką latynoską grupki Polek czekają, aby poćwiczyć salsę lub bachatę w parze. Latynosi obtańcowują wszystkie po kolei, bo Polacy na imprezach tanecznych koncentrują się na piciu piwa przy barze (przepraszam mniejszość czytelników bloga płci męskiej, którzy tańczą w klubach latino). Według relacji Vladimira i Filipa w Panamie jest walka między facetami, który wyciągnie pierwszy dziewczynę do tańca. Tu jest więcej mężczyzn, stąd konkurencja. Jak mi powiedzieli, gdy się wchodzi do klubu, trzeba działać szybko, bo się zostanie bez dziewczyny. Tu mi się oczy świeciły.

      Następnego dnia, znów postanowiłam wziąć się za artykuł. Uznałam, że hostel pełen ciekawych ludzi nie sprzyja pracy naukowej i wybrałam się do Biblioteki Narodowej. Wyruszyłam o godzinie pierwszej, no ale pojechałam z Filipem na obiad, do obiadu dołączyło kilka browarków i chęć do pracy minęła. Pojechaliśmy zobaczyć dom, w którym mieszkał słynny dyktator, ale okazało się, że 2 tygodnie temu go zburzono.

Kto to Noriega? (dla osób, które pierwszy raz słyszą to nazwisko)
Manuel Noriega to człowiek –historia, więzień wojenny Stanów Zjednoczonych. Od ponad 20 lat przebywa w więzieniach, najpierw na Florydzie, później we Francji, a teraz w rodzinnej Panamie. W latach 70. był tajnym szpiegiem CIA, ale jednocześnie pomagał kolumbijskim bossom z kartelu w Medelin szmuglować narkotyki do USA. Grał na dwa fronty będąc oficjalnie generałem. Jedni i drudzy płacili mu krocie. Prał brudne pieniądze, inwestując w mieszkania w Paryżu. Był dyktatorem Panamy, ma kilka (-naście, -dziesiąt, -set) żyć na sumieniu. Rządził krajem fałszując kolejne wybory. Inwazja USA na Panamę miała na celu aresztowanie jednego człowieka, właśnie Noriegi. Lubił życie towarzyskie, przepych i prostytutki. O tym szachraju powstał nawet film Noriega –Wybraniec Boży. Żeby tak przeżyć życie jak on, trzeba mieć zarówno szczęście jak i pecha, a także być inteligentnym i ambitnym. Ok, koniec lekcji historii na dziś.
delikwent historii :El Man" Noriega

   Wracając do tematu. Do biblioteki zaszliśmy na 5 minut , bo i tak już prawie była pora zamknięcia i wybraliśmy się do parku imienia generała zamordowanego przez Noriegę. Rozmowa zeszła na tematy historyczne, czemu cały świat nie lubi Rosjan, czemu Polacy nie lubią Rosjan, temat Ukrainy… Lubię sobie tak pogadać, ale w taki sposób nie książkowy, aby nie było to nudne. No i się udało, bo rozmówca Filip miał i wiedzę i nie przynudzał. Efekt: kolejny dzień bez znacznego postępu w artykule.
   W końcu już głos wewnętrzny zaczął mnie męczyć i następnego dnia pojechałam sama do Biblioteki Narodowej poznając przy okazji nową część Panama City (kawałek był to tej biblioteki do przebycia) i jeszcze bardziej uświadamiając sobie, że lubię to miasto. Napisałam sporo, ale zgłodniałam i była 5 (a po ciemku w Ameryce Centralnej przemieszczanie się po jakimkolwiek miejscu nie jest rekomendowane młodym dziewczynom), więc skończył się czas twórczy.
      Dni mijały i w końcu uznałam, że i tak ten artykuł potrzebuje jeszcze czasu, i narobiłam zdjęć stronom gazet w bibliotece i 10 lutego pojechałam do miasta David na północy. Podróżując transportem publicznym w Ameryce Centralnej (poza długodystansowymi busami międzynarodowymi) można się nauczyć pokory i poćwiczyć cierpliwość. Odlazd o 13, a kierowca o 14 się zjawia, a o tam, nikt mu nawet słowa nie powie. Postój na posiłek 30 minut, 40 minut przed celem podróży: no pasa nada (nic ma problemu). Suma sumarum dotarłam jakąś godzinę przed zmrokiem do hostelu.

O mieście David:
W mieście jest wielkie więzienie, gdzie 80% osób ma problem z narkotykami, to może wyjaśniać brak poczucia bezpieczeństwa i obecność pandillas (gangów). W mieście są aż 4, tak zwane zonas rojas, czyli strefy, gdzie turysta (ani nie turysta po zmroku) nie powinien się zapuszczać. Miasto nie powala też krajobrazem.

mój hostelowy pokój 8-osobowy


pokój od środka, to się nazywa samo życie 

      Rano się obudziłam w domku na balach bez okien i zamka w drzwiach i zdecydowałam, że jadę dalej. Powodem było też chęć nadrobienia straconego czasu przez utknięcie w Panama City. Uznałam, że jedna noc w David wystarczy i wracam do Kostaryki. Spędziłam kolejny dzień  w kilku autobusach, ćwicząc swoją cierpliwość. Byłam już na krawędzi i nawet już przestałam być miła dla ludzi, którzy mnie zagadywali (a tam każdy każdego zagaduje). Uświadomiłam sobie, że jeśli mam do przebycia odcinek 250-300 km w ciągu dnia to muszę wstać o 6 rano, jeśli chcę przed zmrokiem znaleźć jeszcze hostel.

Tak to życie płynie  moi kochani. Pamana mi się spodobała i szczerze czuję ten kraj mimo wad. Jeśli jakimś cudem (jeszcze nie wiem jakim, ale wierzę w cuda) uda mi się zdobyć extra fundusze na przedłużenie mojej podróży, to wrócę do Panamy w podskokach.
na granicy panamsko -kostarykańskiej Paso Canoas


Dodam jeszcze radę driftera na dziś (krótko i na temat tym razem):

UŚMIECHAJ SIĘ, a.. po prostu będzie Ci się łatwiej żyło!

ESP: 2-11 de febrero, Panama City otra vez y David, Panama

      Me perdi… Me perdi en Panama. Sentia que pais me quiere mucho y por eso no me da salir. Despues de visita en San Blas volvi otra vez a hostal Luna’s Castle en Casco Viejo en Panama. Mi plano era pasar un dia o dos, escribir un arcitulo sobre Manule Noriega que nececito a preparar para mandar a una profesora de mis estudios en Polinia. Encontre otra vez la misma gente y minuto por minuto, hora por hora, dia por dia tiempo estaba pasando. Yo escribiendo mi blog, andando por la Panama City primeros 3 dias con mi amigo de Estados Unidos. Comi aqui major ceviche de cengrejo ever! Claro escribi en estos 3 dias 3 lineas de texto. 
      Cuando mi amigo se fue a USA, un chico de recepcion me invito a un viaje por la ciudad en bus junto con turistas. Como podria decir no para viaje turistica cuando estoy turista ahora. Oportunidades de viajar no se pierde. Dije si, pensando que voy a escribir articulo por la tarde. Vladimir –medio panameño, medio ucrainiano y su amigo desde pequeño Filipp –medio panameño, medio ruso y yo -polaca con una alma muy latina y attitud internacional. Nos, buen trio de paises ex-sovieticos y grupo de turistas argentinos fuimos juntos a viaje. Pasamos todo el dia entero. Terminane dia en un bar bebienbo ron con cola.
Filipp y Vladimir en Miraflores mirando Canal

   Proximo dia prometi que ya voy a escribir articulo. Fui con Filipp a biblioteca encontrar materiales y informaciones. Primero fuimos almorzar, un poco pasear y a biblioteca solo por 5 minotos. Jajajaj otro dia de poco progreso de mi articulo. Los dias calientes en este pais con tiempo como en infierno pasaron, yo probaba escricir y finalmente escribi como 40% de eso que nececito. Disfrute super bien cada dia en Panama City, empezando en 28 de enero, hasta ultimos minutos, pero tambien recordaba que ya hay que moverse. Conoci la gente de muy buena onda y me gusto estilo de la vida en Panama City. Finalmente en dia 10 de febrero hize el paso final y sali a David, un ciudad al norte de Panama. Pase casi todo al dia en bus y ya vi, que en America Central viajando en transporte publico tiene su propio ritmo. Palabra paciencia despues de viajando en Panama tiene para mi nueva significacion. Me quede en Bambu Hostal, recomendado en Lonely Planet tambien. Hostal es pequeño, pero tiene su alma. La gente en hostal no era tan divertida como en Panama City. Tambien no solo jovenes, pero unos mayores de edad tambien. Unos hombres, gringos viejos se quedaron tumbar el sol cerca de piscina (porque hostal tenia su popia piscina pequeña) y ya no tuve ganas ni ir nadar ni jugar con aqua porque ellos miraron chicas discreto.
mmi habitacion -dormitorio tuvo el normbe "Jungla"

   Muy temprano por la mañana sali al camino a frontera con Costa Rica, esta vez pase frotera del lado pacifico en Paso Conoas. Asi se acabo mi aventrura con Panama en 11 de febrero. Trato este dia como despedida temporal, porque quiero volver a Panama otra vez. Quizas mi proximo viaje a paises latinos voy a empezar en Panama City y voy a bajarse a Colombia, porque nada al sur de capital no vi todavia. Hasta luego Panama! 


PS. Me gusto mucho comida panamena y cerveza. Una pena que no fui en Panama a ni una fiesta con bailes.
que so pa mi fren? ;)

wtorek, 4 lutego 2014

Wśród Indian Kuna na wyspie Ukutupu

   Bardzo szybko okazało się, że odwiedzenie miejsca, które nie jest opisane w polskiej wikipedii to żaden wyczyn. Tym razem mieszkałam na wyspie, która nie wyświetla się na mapie w google!
   Panama ma pewien region autonomiczny, do którego przy wjeździe trzeba okazać paszport, jak na granicy. To region Kuna Yala zamieszkały przez Indian Kuna. Do ziem Kuna przynależy też 365 wysp , które zaczynają się na wysokości „połowy Panamy” i ciągną do terytorium Kolumbii. Wyspy są małe, niektóre mają nawet 20-30 metrów długości, poza tym tylko ludzie stąd znają ich dokładne położenie. Większości z nich nie ma na mapach google. 
wyspa Pelicanos

   Po niezbyt długich poszukiwaniach udało mi się odnaleźć wśród couchsurfingowej społeczności tylko jedną osobę mieszkającą na wyspach należących do Kuna Yala i to do tego rodowitego Indianina Kuna. Wyspa, na której mieszka Aurelio, mój kolejny gospodarz, nazywa się Wichub Wala i nie jest oznaczona na mapach. Tuż obok jest inna wyspa Ukutupu, gdzie nocowałam. Nie ma tam wielu udogodnień, jak wifi, ciepła woda, pralka itp. Prysznic to drewniana komórka trzymająca się na balach na morzu. W małym chlewiku stoi wielki baniak z słodką wodą i przecięta w połowie plastikowa pięciolitrowa butelka, która służy jako nabierak. Polewa się wodą, namydla i spłukuje. Woda ścieka przez szczeliny między deskami do morza. To przykład atrakcji na wysepkach archipelagu San Blas. Co ciekawe pobyt w takim miejscu kosztuje 60 dolarów na noc! Indianie Kuna zarabiają na czym się da, ale o tym później, bo to dłuższy temat, który mnie dosyć irytuje.
mój apartament, który turystę kosztuje 60 $ (ja oczywiście za darmo)

   Po kolei. W wielkim skrócie, jak żyje indiański naród Kuna Yala (z tego może kiedyś zrobię artykuł, bo dowiedziałam się dużo rzeczy, których nie usłyszałam nigdy podczas dwóch lat magisterki na latynoamerykanistce, więc warto się podzielić informacjami).
   Indianie Kuna mają dużą autonomię, którą wywalczyli sobie w 1925 roku drogą rewolucji. Obecnie państwo Panama nie wtrąca się za bardzo w życie w tym regionie.
   W kulturze Kuna kobieta pełni ważniejszą rolę od mężczyzny. Gdy para bierze ślub, mąż przeprowadza się do domu żony i jej rodziny. Córki dziedziczą w pierwszej kolejności. Mężczyzna pracuje, ale kobieta trzyma kasę. Nawet jeśli mąż zarobił więcej niż zwykle, oddaje wszystko żonie i ona wydziela mu pieniądze. Zasady życia Indian Kuna to fenomen.
   Kobiety noszą stroje tradycyjne, jeśli tego chcą. Musza jednak mieć ścięte krótko włosy, aby je nosić. Wskazany jest też złoty kolczyk w przegrodzie nosowej. Mężczyźni ubiegają się w stylu europejskim.
   Każda wyspa ma swoją radę, "mini" parlament i może wprowadzać własne prawa.
   Wjazd na terytorium Kuna Yala kosztuje 10 dolarów, przebywanie w każdym porcie, z którego płynie się łódką wymaga opłaty „portowej” 2 dolarów. Wiele w wysp posiada plaże, które są prywatne, należy zapłacić 2 dolary za przebywanie na plaży. Za zrobienie zdjęcia ze zbliżenia trzeba poza pozwoleniem danej osoby zapłacić 1 dolara. Indianie Kuna pokazują swoje tradycyjne życie turystom traktując samych siebie jak zwierzęta w zoo motywując się zielonym dolarem. Mole, czyli haftowane części bluzki, które wyrabiają, sprzedają w większości Chińczykom po 150-300 dolarów za sztukę. Najdroższe wyroby osiągają cenę nawet 400 dolarów (wciąż pokazując turystom swoje biedne życie z wodą z beczki).
   Wyspy, na których mieszkają Indianie Kuna lub są ich właścicielami słyną z najlepszych plaż na świecie. W wielu rankingach top 10 najpiękniejszych plaż na świecie można znaleźć panamskie wyspy archipelagu San Blas.


Teraz i tym, co mnie tam spotkało.
   Czekając na Aurelio w porcie parę godzin poznałam wiele osób. Pierwszą poznaną osobą był Manu, który po 5 minutach znajomości powiedział „Może dasz mi swój facebook, tak na wypadek, gdybyś chciała wyjść za mnie za mąż”. Oczywiście śmiałam się z tego, ale za tym tekstem stoi głębszy temat, o którym słyszałam już parę historii. Indianie, i nie tylko Kuna, ale tak tamo z Boliwii, Peru itp. próbują znaleźć sobie żony Europejki lub Amerykanki, aby rozkręcić biznes. Mój kolega Manu opowiedział mi, jak na sąsiedniej wyspie pewien Kuna ożenił się z Hiszpanką. On miał ziemie, ona miała pieniądze. Zbudowali hotel za jej pieniądze na jego ziemi i teraz żyje im się całkiem dobrze.
Oto Manu. Trzeba przyznać, że pasujemy do siebie.

   Było śmiesznie, aż do momentu, gdy miałam przyjemność poznać Sekretarza ds. Turystyki Narodu Kuna. Rola tego człowieka jest podobna do roli oficera wyższej rangi, stróża porządku społecznego. Gdy siedziałam na ławce w 4 Indianami i kierowcą jeepa organizującego wycieczki popijając wodę z kokosa, opowiadając o Polsce i słuchając ich historie nie było to typowe turystyczne zachowanie.
mój boysband z portu Tupile

   Turysta powinien dotrzeć do portu, zapłacić 2 dolary i odpłynąć łódką. Ja byłam tam jedyną osobą, która nie płaciła za pobyt. Pan sekretarz początkowo się zdenerwował, musiałam dać mu numer telefonu do Aurelio, wytłumaczyć, czemu tu jestem itp. Powiedziałam więc, że przygotowuję się do doktoratu ze studiów latynoamerykańskich w jednej z najlepszej instytucji naukowych Europy Wschodniej (dobra reklama to połowa sukcesu) i że nie mam nawet ubezpieczenia ani nie czuję zagrożenia, bo, jak odpowiadam zawsze, angelitos me quidan bien, czyli aniołki się dobrze mną opiekują. Trochę przekonało to sekretarza, który zaczął opowiadać, jak to był na stypendium w Rosji w czasie studiów i nawet umie mówić po rosyjsku. Powiedział też, że w Polsce mieszka pewien Indianin Kuna, który 30 lat temu poleciał do Polski studiować i tam został. Jak wrócę, to postaram się go odnaleźć. Trzeba dodać, że już od kilku osób usłyszałam o wyjazdach na stypendia do Polski, Ukrainy, Rosji za komuny. Jakieś 2 tygodnie temu rozmawiałam z nauczycielką w Kostaryce, która pochodziła z Ekwadoru i też była na stypendium w Europie Wschodniej 25 lat temu.
ja i Pan Sekretarz

   Gdy Aurelio, trzydziestoletni Indianin Kuna, absolwent turystyki w Panama City, prowadzący obecnie rodzinny biznes hotelowy, zabrał mnie na swoją wyspę. Szczerze się bałam, bo nigdy wcześniej nikt nie prowadził motorówki na pełnym morzu tak jak on.
Aurelio i ja
   Cała byłam mokra od słonej wody, bo motorówka wiele razy podskakiwała na falach. Później przekonałam się, że wszyscy tu prowadzą motorówki w ten sposób. Pierwszy dzień był edukacyjny. Aurelio opowiadał mi cały czas o zwyczajach Kuna i tym, jak żyją. Pokazał mi swoją wyspę i kilka sąsiednich. Opowiedział trochę o sobie i przedstawił swoją rodzinę, od dziadka zaczynając, a kończąc na malutkich siostrzeńcach i zwierzętach. Drugiego dnia, już za dorzuceniem się do paliwa, jego znajomi zabrali mnie wraz z grupą panamskich turystów na plażowanie na paru innych wyspach. Co tu mówić, plaże jak w raju, chaty z liści palmowych, brak prądu i kontaktu z cywilizacją oraz węszący dolar Indianie Kuna w pięknych strojach plus turyści.
   Najlepszym doświadczeniem numer 2 było poznanie papugi o imieniu Feni, która nie chciała mnie opuścić i tylko, gdy jedna ręka mi zaczynała drętwieć to podstawiałam jej drugą, aby się przesiadła.
Feni i ja

   Pozytywnym doświadczeniem numer 1 było poznanie Itana i Kaytleen, kuzynostwa Aurelio, którzy mieli jeszcze tę dziecięcą dobroć i naiwność. Dziesięcioletnia dziewczynka pierwszego dnia zobaczyła, że mam paznokcie pomalowane na biało i na drugi dzień przyniosła mi prostą bransoletkę zrobioną z kawałka posplatanej nitki w białym kolorze. Będę nosić ją na szczęście, choć już jest szara, bo wiem, że szczery prezent to dobra energia. Dzieciaki dorwały się do moich kosmetyków i zaczęła się zabawa w salon piękności. Później przyszła pora na zabawę aparatem, który najmniejszy kuzyn trochę zepsuł wpychając palce w przesłonę obiektywu. Mam nadzieję, że jakieś ze zdjęć, które dzieci same sobie zrobiły, uda mi się kiedyś sprzedać i ta strata okaże się inwestycją. Opowiadałam cierpliwe o zimie, gdy Kaytleen mówiła rozczarowana, że u nich nigdy morze nie zamarzło. Było to urocze.
salon piękności Kuna Yala

   Mogę powiedzieć, że wizyta u Indian Kuna było unikalnym doświadczeniem. Nie chciałabym jednaj spędzić tam, powiedzmy, całego tygodnia. Ciężko zasnąć w pokoju na balach, gdzie fale w nocy są tak silne, że wydaje się, że jest burza. To inne życie, prawdziwe i piękne, ale nie moje. Szczególnie, że jako osoba niepłacąca, obserwowałam, jak to wygląda. Tradycja pięknej, zachowanej, odmiennej kultury i dolar szeleszczący w tle.  
   To zdjęcie idealnie przedstawia współczesnych Indian Kuna. Nic dodać, nic ująć.

   Po raz pierwszy od 3 tygodni piszę z lekkim, to znaczy 2-dniowym opóźnieniem. Od Indian wróciłam 2 dni temu. Teraz przebywam znów w Panama City, więc nie będę drugi raz opisywać tego samego miejsca. Jako młoda, głodna życia kobieta, niezależna, lubiąca iść w nieznane, a no i bardzo skromna oczywiście (hehehe bo w Polsce każdy chwalony człowiek udaje, że to nieprawda i nie zasługuje na słowa uznania, a skromność to wielka cnota) uległam drobnemu zachwianiu emocjonalnemu, przez co straciłam kilka dni na nic nie robienie. Jak pisałam w poście o Panama City kilka dni temu, przyczepił się do mnie jak rzep do psiego ogona pewien młodzieniec z USA i trochę mu odbiło. Jego obecność spowolniła moją podróż, bo zamiast działać i podbijać świat, podbiłam chyba serce Bogu ducha winnego człowieka. Oto przykład radosnej twórczości mojego kolegi.
Miało być "Wiele jest kwiatów w dżungli, ale ty jesteś tym jedynym o najjaskrawszych kolorach" ale google translator jak zawsze tłumaczy genialnie i tak przetłumaczył z angielskiego hahahh

1. mój kolega śmiejący się z mojego akcentu. Co ja poradzę, że tego "t" angielskiego nigdy nie potrafiłam wymówić
2. metafora relacji międzyludzkich, czyli zabawa w kotka i myszkę, w którą bawią się ludzie na całym świecie
   Poza tym naprawdę Panama City jest świetna, stolica, gdzie wciąż jest lato, ludzie dbają o swój tryb życia oraz nie są zgorzkniali i jedzenie jest smaczne.
magiczne miasto Panama


Rada z życia driftera na dziś:
ZAWSZE PYTAJ O RADY. Nie ma lepszego źródła informacji niż rozmowa. Podczas mojej podróży masa decyzji dotyczących trasy, miejsc zatrzymania czy taniego transportu zapadła spontanicznie ze względu na cenne sugestie. Kto pyta nie błądzi.