niedziela, 11 listopada 2018

Certyfikacja na trenera personalnego w USA i walka o wizę

      Helloł rodacy, krewni, przyjaciele, znajomi, ukryci wielbiciele i ukryci hejterzy Podzielę się z Wami opartą na faktach historią mojej upartości życiowej. Bycie upartym ma swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że mogę osiągnąć to, co chcę i dojść wysoko, a minusem, że płacę bardzo wysoką cenę na wyniki i odczuwam skutki uboczne, jak samotnośc czy obsesja.
Dziś zdałam egzamin, który ma powszechną opinię najtrudniejszego z możliwych do zdania, egzaminu na Trenera Personalnego w USA. American Collage of Sport Medicine Certified Personal Trainer (ACSM CPT) - Ewa Treszczotko, to już stało się faktem. Żeby nie bylo, że tylko się chwalę, powiem, że zdałam go za trzecim podejściem, tak jak wizę dostałam za trzecim razem. Dodatkowym wyzwaniem był medyczny i ogólnie zaawansowany język angielski, co było dodatkowym utrudnieniem. 165 minut i mam to! Przedstawiam poniżej 2 historie z mojego życia, aby dać przykład, że potknięcie się nie jest od razu porażką i jeśli się podniesiesz, to nigdy nie przegrasz. Jak nie drzwiami, to oknem, jak nie za pierwszym razem to za dziesiątym.

Historia egzaminu na trenera personalnego:
1. próba : Wracam w Azji, jest 11 września i piszę wielkimi literami na tablicy w pokoju. "Do 11 października zdam ACSM". Daję sobie miesiąc. Czytam ze słownikiem 650-stronnicowy podręcznik i ściągam aplikację na telefon za 20$ z pytaniami. Nie szukam żadnej dorywczej pracy, nie mam życia towarzyskiego. Idę na egzamin 8 października i.... brakuje mi 4% punktów do zdania. 550 na 800 to minimum, a ja mam 517 punktów. Cóż, objadam się słodkimi bułkami i lodami, płaczę ze smutku i powracam do nauki zdecydowanie znudzona i zdołowana.
2 próba: Czekam przepisowe 15 dni, aby móc zapisać się ponownie. Zapisuję się na 25 października. Płacę z własnej kieszeni, bo szkoła zapłaciła w ramach czesnego tylko za jedna próbę 349$ . To Stany, tu nauka za darmo nie istnieje. Nikomu nie mówię, że się zapisałam. Ze zniżką to 175$. Czytam znów podręcznik, rozwiązuję quizy, bawię się aplikacją do nauki. Wciąż bardzo ograniczam dorywcze prace i życie towarzyskie, mimo że to dodaje mi dodatkowego stresu. Idę na egzamin i... brakuje mi 2% punktów do zdania. Mam 529 punktów na 800. Wychodę tym razem już nie smutna, a wkurwiona i zdeterminowana. Wydawało się, że jest wszystko ok i nawet nie ma opcji dostania klucza odpowiedzi. Teraz już zamiast łez jest determinacja, choć szkoda czasu oczywiście i nerwów. Zamiast jeść pączki, jadę do Las Vegas zregenerować siły i podjąć kolejną próbę.
3 próba: Nienawidzę tych informacji. Na zajęciach w szkole z pierwszej ławki, gdzie siedziałam od maja przenoszę się na ostatnią i wcale nie słucham, tylko jestem dla obecności, aby nie stracić wizy. Nauczyciel i reszta grupy irytuje mnie. Czuję frustrację. Nie lubię samej siebie. Wylewam żale dyrektorowi szkoły, ale w pełną determincją. Dyrektor, żeby nie było, że obniżam statystyki, zamawia mi z internetu książkę, taki skrót informacji i przygotowanie do aktualnego egzaminu. Kumpel ze szkoły też pożycza mi swoją książkę, bo wiem, że tej od dyrektowa nie mogę trzymać za długo. Uczę się. Tym razem w dupie mam podręcznik i tę aplikację, która i tak co chwilę mnie wylogowuje i pytania nie pokrywają się z tymi z egzaminu. Skupiam się na tym, czego najbardziej nie chce mi się uczyć, czyli chorobach, jak tachycardia, ischemia, intermidiet claudification, dyspnea (tak, to po angielsku wciąż), na obiegach krwi i pracy serca i o rodzajach pracy mięśni i kości, czy to sagital czy frontal plane, czy to ruch concentric czy eccentric, a może to isometria albo isotonicne ćwiczenia. Te róznice w tworzeniu treningów, ile powtórzeń i ile serii na masę, a ile na wytrzymałość, co dla osób starszych, jak obliczyć odpowiedni poziom zmęczenia i według jakiej skali dla kobiet w ciąży, jakie przepisy są o ochronie danych klienta, a jakie prawa na to, aby nie być posądzonym o molestowanie seksualne podczas treningu. To tylko przykłady tych informacji. Idę na egzamin. Tym razem jem zdrowo i piję 3 litry coli w 24 godziny przed, choć ja nigdy coli nie piję. Modlę się, choć moja wiara pozostawia dużo zapytań. Wiem, że wierzyłam zawsze w Anioła Stróża i mówię w myślach moim dwóm Aniołom, że tym razem trzeba się skupić. Oczywiście znów kolejne 175$ trzeba było też zapłacić. Idę na egzamin i... zdaję! Na 564 punkty! Udało się! Cieszę się. Trzeci raz i mam to! Te poprzednie 2 razy to były tylko potknięcia, a nie przegrane. Podniosłam się i osiągnełam cel.

A teraz historia wizy:
Jak wiadmo straciłam moją 10 letnią wizę do USA pod koniec 2016 roku, gubiąc paszport.
1 próba, kwiecień 2017 -myślę, że to formalność. Idę na pewniaka na spotkanie w ambasadzie i.... Nie dostaję wizy za przepis 204b, czyli brak wystarczających kontaktów z ojczyzną. Dużo podejrzeń, czemu byłam tak długo, czemu nie pracowałam w Polsce itp. Jest mi przykro, bo wiem już, że widzę się w Stanach, a nie w Polsce. Czuję się zagubiona. Postanawiam dać szansę innem państwom. Spontanicznie kupuje najdroższy bilet w moim życiu (3700zł) i lecę do Rio de Janeiro. W 9 dni do odlotu ogarniam pracę (to znaczy wolontariat) i zakwaterowanie na Copacabanie, októrej zawsze marzyłam. Kasa się nie liczy. Nie chce mi się żyć, czuję samotność i to jest próba uchronienia się przed wariatkowem albo jakąś samodestrukcją.
2 próba, wrzesień 2017 - Po Rio, mimo że było ok, czuję jeszcze bardziej, że wolę Stany. Wiem, że na turystyczną wizę nie mam co liczyć. Wysyłam 445 personalnych CV do różnych firm w USA. Dostaję się na rozmowę przez skype w sprawie pracy dla galerii sztuki z Miami, która prowadzi aukcje malarstwa na statkach pasażerskich. Zajebiście! Podróże i USA i zarobek w jednym! Przechodzę 2 kolejne etapy rozmów kwalifikacyjnych, do których muszę opanować różne style malarskie i nauczyć sie biografi około czterdziestu malarzy. Jadę do Gdyni na badania zdrowotne, niezbędne do pracy na statkach. Płacę za nie 1500zł z własnej kieszeni, ale przecież warto. Firma wysyła mi "visa letter", czyli papier o zatrudnieniu niezbedny do dostania 2 wiz B1- na szkolenia w Miami i C/D do pracy na statkach. Idę z tym listem jak z kartą Jokera. Już mam przecież pracę i podpisany kontrakt. W ambasadzie zostaję odrzucona za... przepis 204b -brak powiązań z ojczyzną, a przecież wiza B1 biznesowa łączy się w B2 turystyczną, więc pewnie bym poleciała na szkolenie i uciekła.. Wracam do domu na wioskę i załamuję się. Płaczę prawie trzy dni, bo to tak boli, jak wykonałam szczerą pracę, te CV, rozmowy, nauka o malarzach, badania w klinice morskiej w Gdyni.. Jest mi tak cholernie przykro.
3 próba, marzec 2018 - Po kilkudniowym punckcie krytycznym załamania psychicznego, zbieram te rozbite marzenia w jedno i próbuję ustalić plan. Wiem, że jeśli trzeba to przejdę przez pustynię w Texasie na granicy meksykańsko - amerykańskiej albo przepłynę kajakiem z Kuby do Miami. Mimo tego, że mam te pomysły w głowie, szukam rozwiązania legalnego tak w realu. Pora otrzeć łzy i zacisnąc zęby. Ok, więc chodzi o brak powiązań z Polską i do tego już nie mam szans na turystyczną i pracowniczą wizę. Co robię? Zdaje (po 2 miesiącach zakuwania) egzamin językowy i szukam szkoły. W Polsce podejmuję pracę w korporacji, w weekendy zapisuję się do szkoły policealnej, piszę biznesplan własnej działalności w Polsce, którą rzekomo otworzę, zostaję cżłonkinią zarządu organizacji charytatywnej wpisanej do KRS. To wszystko zajmuje mi prawie pół roku. Idę do ambasady w papierami ze szkoły poświadczającymi, że się dostałam i zapłaciłam czesne (nawet nie będe upubliczniać kwoty ku*wa..) Rozmowa jest długa i stresująca. Jestem skupiona. Wychodząc z mieszkania na Powiślu nie biorę ze sobą nawet telefonu do ambasady. Uznaję, że jeśli teraz się nie uda, to skaczę z mostu do Wisły. No i.. właśnie wtedy się udało i dostałam wizę!
Wiza i egzamin na trenera personalnego.. Sukces przyszedł dopiero za trzecim razem. Może ktoś inny by załatwił te sprawy za pierwszym razem z palcem w dupie i bez stresu, ale nie o to chodzi. Swoją miarą trzeba mierzyć, każdy na swoje granice i wyzwania. Oczywiście potknięcie się boli, bo musi boleć, a determinacja, aby jednak osiągnąć swoje cele nie jest powiązana ze szczęściem i spokojem wewnętrznym, a bardziej z obsesyjnymi myślami, lękiem przez przegraną, samotnością i nie łatwą pracą na dłuższy dystans. Satysfakcja, gdy coś się uda jest warta tego zachodu. Jestem uparta i wytrwała. Szanuję każdego, kto nie boi się żyć i wyznaczać celów wedlug własnej miary. Szczera praca zawsze jest poza strefą komfortu. Porażka nie jest przegraną, póki się podnosisz po niej. Zawsze będą "unexpected obstacles" jak to czasem tu tłumaczę znajomym, czyli nieprzewidziane przeszkody. Nie bój się dać z siebie wszystko.