poniedziałek, 17 marca 2014

Salwador = piękna przygoda. Nie taki diabeł straszny. Część II. Wulkan Santa Ana

Na wulkan bez policji ani rusz.

   No i jesteśmy w Santa Ana, drugim pod względem wielkości mieście w Salwadorze. Według tripadvosora w centrum jest hostel, który podobno jest najlepszym, najbardziej funkcjonalnym hostelem w całej Ameryce Środkowej. Tytuł najświeższego komentarza o hostelu to „Perła Ameryki Środkowej”. Ludzie w Tacubie też rekomendowali ten hostel. No więc wybór sam się dokonał. Szukamy hostelu Casa Verde. Znów jest ciemno, a Santa Ana to duże miasto, a nie spokojna, malutka Tacuba, gdzie każdy każdego zna. Hostel jest rzeczywiście niewiarygodny, a właściciel Carlos wita szerokim uśmiechem. Hostel przypomina raczej hotel. Cena, 10 dolarów na pokój dzielony 6-osobowy i 25 dolarów za 2 osoby za prywatny, więc jak na lokalne standardy jest troszkę drożej, ale jakość warta tych cen. Ludzie też mili. Poznajemy Dona, Peruwiańczyka, mieszkającego od 13 lat w Los Angeles. Razem z Donem następnego dnia udaję się na wulkan Santa Ana. Alex zostaje w hostelu, bo nie lubi wspinaczek. Ostatnim wulkanem, na który wszedł był San Pedro w Gwatemali, gdzie zdrzemnął się na 20 minut na szczycie z wycieńczenia, takie to są skutki palenia papierosów. Santa Ana –podobno widoki z wulkanu zapierają dech w piersiach. Nie wiem, bo cały dzień była gęsta mgła i widziałam tylko drogę kilka metrów przede mną. Santa Ana to najwyższy wulkan w Salwadorze, ale wspinaczka była najłatwiejszą z dotychczasowych. Grupa wielka, obstawa policji no i idziemy!  W kraterze wulkanu jest jezioro o niesamowitym kolorze. To było jedyne, co można było zobaczyć przez mgłę, ale to wystarczało. Jako miłośniczka lazurów, kolor wydawał mi się najpiękniejszy z możliwych. Mój peruwiański kumpel jako lanser z Los Angeles chciał oczywiście zabłysnąć na tle całej grupy. Zszedł kilka metrów niżej wgłąd krateru, aby zrobić zdjęcie ustawiając swój lanserski aparat na statywie. Policjant go ostrzegał. Ja mu mówiłam, że to niebezpieczne. Nowo poznani kumple z Salwadoru też krzyczeli. No i stało się. Statyw został między kamieniami, a lanserski aparat spadł na dół. To było już tak komiczne przez te ostrzeżenia, że po cichu śmialiśmy się z kumplami z Salwadoru. Donowi nie było tak wesoło jak nam. Został później z przewodnikami, ale podpiąć się linami i jakoś wyciągnąć aparat. Ja poszłam z nowymi kumplami, trzema Salwadorczykami i jednym Francuzem. Dawno nie spotkałam tak wesołych podróżników, co więcej rodowitych Salwadorczyków podróżujących po własnym kraju. Oni tez mi powiedzieli, że gdy tylko mnie zobaczyli, już wiedzieli, że jestem buena onda  (z hiszpańskiego potocznego dosłownie dobra fala, znaczyło to w tym kontekście to samo co po polsku „swój człowiek”).
Ja i Don

obstawa wycieczki
Ekipa prawie w komplecie

Na horyzoncie Don przygotowuję się do zejścia niżej. Padają pierwsze ostrzeżenia :)

   Jeśli chodzi o miasto, nie robi ono specjalnego wrażenia. Raz przeszłam się sama do supermarketu osiem ulic dalej. To mi wystarczało, aby zrozumieć, że raczej nie czuję wewnętrznej potrzeby spaceru brudnymi ulicami, między obcinającymi mnie wzrokiem menelami. W mieście jest kilka atrakcji, typu katedra czy park w centrum. Jedzonko jest pyszne. Spędziliśmy w Santa Ana trzy noce i ruszyliśmy dalej. Ja miałam konkretny plan wyprawy do Hondurasu do ruin Majów z Copan. Alex zarzekał się, że nie jedzie ze mną do żadnych ruin, bo nie lubi tego typu atrakcji jeszcze bardziej niż wspinaczki na wulkany. Jak się okazało ostatniego wieczoru poznaliśmy Josha z Kanady, w tym samym wieku co Alex. Josh akurat wybierał się do ruin. Chłopcy się zakumulowali i Alex uznał, że jednak się poświęci i pojedzie do ruin. Takim oto sposobem wyruszyłam do kolejnego „niebezpiecznego” państwa z jeszcze lepszą obstawą. Alex 185 cm wzrostu, Josh 193 cm, więc ja tam mogłam robić, co mi się podoba, łazić w krótkich shortach bez narażenia na gwizdy i cmokanie, nikt mnie nie zaczepiał. Ale o tym później. To się nazywa kobieca zaradność w podróży.
   Salwador to najlepszy, obok Panamy, według mojej subiektywnej opinii kraj z Ameryce Środkowej. Co więcej, wcale nie jest tak tak biednie, jak myślałam. Domy wyglądają o wiele solidniej niż w Nikaragui, która przy Salwadorze wydaje się biedniejszym krajem. Przestępczość to problem zamkniętych grup i wielu Salwadorczyków irytuje to, że obcokrajowcy przez media kojarzą ich kraj tylko z gangami. Może kiedyś wrócę do Salwadoru. Warto też dodać, że ludzie to, zarówno kobiety jak i mężczyźni są o wiele bardziej urodziwi niż w Gwatemali czy Nikaragui. Jest tu wielu przystojniaków i to nie prawda, ze wszyscy mają metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Kobiety też są piękne. Ludzie są bardziej latino niż Indio. Tyle z Salwadoru. Następny jest Honduras. Trwaj przygodo!

Rada driftera na dziś:

PAMIĘTAJ O PORZĄDNYM EKWIPUNKU PODRÓŻNICZYM. Ja o tym nie pamiętałam i podczas podróży przekanałam się, jak wielka jest różnica między dobrym plecakiem, aparatem, butami czy nawet butelką na wodę.
W podróży przez życie :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz