piątek, 28 marca 2014

Kultura afrokaraibska w gwatemalskim wydaniu. Livingston

   Od momentu, gdy w hostelu w Panama City poznałam Luisa z Gwatemali, który powiedział mi, że w Gwatemali jest małe rastafariańskie miasteczko na wybrzeżu karaibskim, wiedziałam, że prędzej czy później muszę tam dotrzeć. Przez całą podróż podpytywałam poznanych ludzi, którzy już tam byli o opinie. Nie były one zbyt zachwycające i zazwyczaj uwzględniały odpychającą wyglądem plażę. Livingston to miejsce o nietypowej kulturze, chociażby dlatego warto je odwiedzić. Mieszka tam mało znana w Europie (nawet na studiach latino nigdy o niej nie usłyszałam) grupa etniczna o nazwie Garifuna. Garifunas są potomkami niewolników przywożonych na wybrzeże karaibskie i można ich znaleźć w Belize, Gwatemali i w Hondurasie. Jak na kulturę afrokaraibską przystało Garifuna mają swój lokalny taniec i muzykę, a także kuchnię opartą na owocach morza i oleju kokosowym.
   Do Livingston dotarliśmy łódką. Już w porcie naskoczył na nas nagabywacz opłacany przez jeden z hoteli z pytaniem, czy już mamy gdzie się zatrzymać. Tak się złożyło, że planowaliśmy zatrzymać się w hostelu, który polecał nagabywacz. Nagabywaczem był czarnoskóry Garifuna, żyjący we własnym rasta świecie. Żeby nie przynudzał od razu zapytałam go, gdzie tu się tańczy la punta, czyli lokalny taniec. Kolesia zamurowało. Upewnił się jeszcze raz, że jestem z Polski, bo wcale nie odpowiadałam stereotypowi osoby z Polski, który miał w głowie. Ogólnie ocenił nasz polski naród jako smutnych ludzi, więc chyba do tej pory na kogoś takiego jak ja nie trafił. Później zaczął wywód, że jestem pierwszą białą turystką, która wie w ogóle, co to la punta i dał mi instrukcje, gdzie dziś będzie grał i śpiewał ze swoim zespołem. Plan dnia miałam więc gotowy. Zostawiłam plecak w hostelu Casa de Iguana, którego nie polecam, chyba że ktoś stawia tylko na gry alkoholowe, obowiązkowo jest palący i nie interesuje go lokalna kultura. Zostawiłam też mojego kompana podróży Alexa, wzięłam latarkę, bo w Livingston dosyć ciężko z oświetleniem miasta i znalazłam miejsce, gdzie odbywał się, nazwijmy to, koncert. Pewna dziewczyna Garifunta tańczyła la punta. Taniec wydał się dosyć łatwy. Nie było jednak atmosfery fiesty. Garifunka tańczyła, a gringo turyści objadali się i patrzyli na nią.

Tak wygląda taniec la punta (filmik nie jest mój):

   Właśnie, jak już jesteśmy przy jedzeniu, pokazową i przepyszną potrawą Garifuna jest tapado –zupa z owoców morza i ryb na bazie oleju kokosowego. Pychota, polecam.
   Ceny w Livingston są nieco droższe. Złota zasada całej Ameryki Środkowej i nie tylko: jeśli do jakiegoś miejsca można dotrzeć tylko drogą wodną, ceny są droższe, bo benzyna do łódek jest droższa niż do samochodu.
salon fryzjerski na ulicy

Livingston
mała Garifunka

   Dawno nie plażowałam, więc w Livingston miałam wielką ochotę pójść na plażę. W samej mieścinie nie ma plaży, trzeba podjechać trochę taxi, nie ma innego wyboru. Pojechaliśmy na plażę Salvador Gaviota. Powiem tak, w porównaniu z Bałtykiem plaża i morze mają prawo się podobać, ale w porównaniu, na przykład z plażą na Isla Mujeres w Meksyku nie ma czym się ekscytować. Plaża była dosyć wąska. 
Plaża Salvador Gaviota

   Następnie poszliśmy wzdłuż wybrzeża szukać w gęstwinie ciągnącej się wdłuż trochę brudnej plaży wodospadów o nazwie Siete altares. Jak się okazało, aby tam dotrzeć, trzeba było przejść prywatną posesję, czyli zapłacić. Garifuna jak każdy prawdziwy Gwatemalczyk pobierał opłatę od turystów w wysokości 20 quetzali, czyli jakieś 8 złotych za samo przejście. Podobało mi się, było spokojnie i blisko natury, Idąc przez rzekę wciąż musiałam uważać na pająki na kamieniach przy brzegu. Trudno nie zauważyć pająków w dżungli w Gwatemali, bo mają wielkość połowy dłoni.
Siete altares

W drodze do wodospadów

   Następnego dnia poszliśmy na Playa Capitana, lokalną plażę w Livingston. Aby się nie nudzić zaczęliśmy się bawić w piasku. Kompan podróży Alex wykopał wielki dół z moją małą pomocą. Następnie zakopał mnie w nim i to było moje Spa. W czasie zabawy ktoś akurat wyprowadził kozy, aby sobie poskubały trawki, więc musiałam uważać, żeby kozy przypadkiem nie poskubały mej głowy. Lubię taki powrót do dzieciństwa od czasu do czasu. Tu link do zdjęć ze Spa.

   Livingston oceniam na plus, bo lubię kultury afrokaraibskie. W powodu ograniczonego czasu nie mogłam wybrać się do Belize, więc Livingston był afro namiastką. 2 lata temu będąc w Meksyku również chciałam odwiedzić Belize i w ostatniej chwili nastąpiła zmiana planów. Tym razem znów się nie powiodło. Widać jeszcze nie jest mi dane zwiedzić Belize. Do trzech razy sztuka, więc może podczas kolejnej wyprawy na amerykańskie lądy tam trafię.

Rada driftera na dziś:

Świat się zmienia, gdy PRZEŁAMIESZ LENIA. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz