Od momentu, gdy w hostelu w Panama City poznałam Luisa z
Gwatemali, który powiedział mi, że w Gwatemali jest małe rastafariańskie
miasteczko na wybrzeżu karaibskim, wiedziałam, że prędzej czy później muszę tam
dotrzeć. Przez całą podróż podpytywałam poznanych ludzi, którzy już tam byli o
opinie. Nie były one zbyt zachwycające i zazwyczaj uwzględniały odpychającą wyglądem
plażę. Livingston to miejsce o nietypowej kulturze, chociażby dlatego warto je
odwiedzić. Mieszka tam mało znana w Europie (nawet na studiach latino nigdy o niej nie
usłyszałam) grupa etniczna o nazwie Garifuna. Garifunas są potomkami
niewolników przywożonych na wybrzeże karaibskie i można ich znaleźć w Belize,
Gwatemali i w Hondurasie. Jak na kulturę afrokaraibską przystało Garifuna mają
swój lokalny taniec i muzykę, a także kuchnię opartą na owocach morza i oleju
kokosowym.
Do Livingston dotarliśmy łódką. Już w porcie
naskoczył na nas nagabywacz opłacany przez jeden z hoteli z pytaniem, czy już
mamy gdzie się zatrzymać. Tak się złożyło, że planowaliśmy zatrzymać się w hostelu,
który polecał nagabywacz. Nagabywaczem był czarnoskóry Garifuna, żyjący we
własnym rasta świecie. Żeby nie przynudzał od razu zapytałam go, gdzie tu się
tańczy la punta, czyli lokalny
taniec. Kolesia zamurowało. Upewnił się jeszcze raz, że jestem z Polski, bo
wcale nie odpowiadałam stereotypowi osoby z Polski, który miał w głowie.
Ogólnie ocenił nasz polski naród jako smutnych ludzi, więc chyba do tej pory na
kogoś takiego jak ja nie trafił. Później zaczął wywód, że jestem pierwszą białą
turystką, która wie w ogóle, co to la
punta i dał mi instrukcje, gdzie dziś będzie grał i śpiewał ze swoim
zespołem. Plan dnia miałam więc gotowy. Zostawiłam plecak w hostelu Casa de Iguana, którego nie polecam,
chyba że ktoś stawia tylko na gry alkoholowe, obowiązkowo jest palący i nie
interesuje go lokalna kultura. Zostawiłam też mojego kompana podróży Alexa, wzięłam
latarkę, bo w Livingston dosyć ciężko z oświetleniem miasta i znalazłam
miejsce, gdzie odbywał się, nazwijmy to, koncert. Pewna dziewczyna Garifunta tańczyła la punta. Taniec wydał się dosyć łatwy. Nie było jednak atmosfery fiesty. Garifunka tańczyła, a gringo turyści objadali się i patrzyli na nią.
Tak wygląda taniec la punta (filmik nie jest mój):
Właśnie, jak już jesteśmy przy jedzeniu,
pokazową i przepyszną potrawą Garifuna jest tapado –zupa z owoców morza i ryb
na bazie oleju kokosowego. Pychota, polecam.
Ceny w Livingston są nieco droższe. Złota
zasada całej Ameryki Środkowej i nie tylko: jeśli do jakiegoś miejsca można dotrzeć tylko drogą wodną, ceny są droższe, bo benzyna do łódek jest droższa niż do
samochodu.
salon fryzjerski na ulicy |
Livingston |
mała Garifunka |
Dawno nie plażowałam, więc w Livingston
miałam wielką ochotę pójść na plażę. W samej mieścinie nie ma plaży, trzeba podjechać
trochę taxi, nie ma innego wyboru. Pojechaliśmy na plażę Salvador Gaviota.
Powiem tak, w porównaniu z Bałtykiem plaża i morze mają prawo się podobać, ale w
porównaniu, na przykład z plażą na Isla Mujeres w Meksyku nie ma czym się ekscytować. Plaża
była dosyć wąska.
Plaża Salvador Gaviota |
Następnie poszliśmy wzdłuż wybrzeża szukać w gęstwinie
ciągnącej się wdłuż trochę brudnej plaży wodospadów o nazwie Siete altares. Jak się okazało, aby tam
dotrzeć, trzeba było przejść prywatną posesję, czyli zapłacić. Garifuna jak
każdy prawdziwy Gwatemalczyk pobierał opłatę od turystów w wysokości 20 quetzali, czyli
jakieś 8 złotych za samo przejście. Podobało mi się, było spokojnie i blisko
natury, Idąc przez rzekę wciąż musiałam uważać na pająki na kamieniach przy
brzegu. Trudno nie zauważyć pająków w dżungli w Gwatemali, bo mają wielkość połowy
dłoni.
Siete altares |
W drodze do wodospadów |
Następnego dnia poszliśmy na Playa Capitana, lokalną plażę w
Livingston. Aby się nie nudzić zaczęliśmy się bawić w piasku. Kompan podróży Alex wykopał wielki dół z moją małą pomocą. Następnie zakopał mnie w nim i to
było moje Spa. W czasie zabawy ktoś akurat wyprowadził kozy, aby sobie
poskubały trawki, więc musiałam uważać, żeby kozy przypadkiem nie poskubały mej
głowy. Lubię taki powrót do dzieciństwa od czasu do czasu. Tu link do zdjęć ze Spa.
Livingston oceniam na plus, bo lubię kultury
afrokaraibskie. W powodu ograniczonego czasu nie mogłam wybrać się do Belize,
więc Livingston był afro namiastką. 2 lata temu będąc w Meksyku również chciałam odwiedzić Belize i w ostatniej chwili nastąpiła zmiana planów. Tym razem znów się
nie powiodło. Widać jeszcze nie jest mi dane zwiedzić Belize. Do trzech razy
sztuka, więc może podczas kolejnej wyprawy na amerykańskie lądy tam trafię.
Rada
driftera na dziś:
Świat
się zmienia, gdy PRZEŁAMIESZ LENIA.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz