niedziela, 5 października 2014

31. odwiedzone państwo: Norwegia. Jak zwiedzałam Oslo.

   W lipcu kupiłam „na wszelki wypadek” bilet powrotny do Polski. Był to szczyt sezonu wakacyjnego, więc promocji lotów było naprawdę niewiele, bo linie lotnicze miały gwarancje, że i tak latem ludzie będą podróżować w czasie swoich urlopów. Najtańszy bilet jaki znalazłam był na trasie Nowy Jork -Oslo-Warszawa z całodziennym postojem w Oslo. Z chęcią go kupiłam, bo nigdy wcześniej nie byłam w Norwegii, więc pomyślałam, że ten czas mogę wykorzystać na zwiedzanie. Słyszałam, że miasto nie jest za duże, wiec miałam nadzieję na odwiedzenie najważniejszych punktów na mapie miasta z pominięciem muzeów, które i tak nigdy nie były moją ulubioną formą poznawania okolicy. Po kupieniu biletu, zaczęłam wczytywać się w szczegóły i uświadomiłam sobie, że lotnisko znajduje się 40 km od centrum Oslo. Nie zniechęcałam się jednak tym drobnym szczegółem. Za pośrednictwem portalu couchsurfing.org gdzie jest tylu wspaniałych ludzi z najróżniejszych stron świata, napisałam do paru osób z Oslo, czy może ktoś miałby czas pokazać mi miasto. Wrzuciłam też post na mój profil na facebooku. Jak to bywa, świat jest mały, na mój post odpowiedział wieloletni kolega mojego brata z mojego rodzinnego miasteczka, czyli Hajnówski. Napisał, że razem z dziewczyną mieszkają teraz w Oslo i z chęcią pokażą mi miasto. No to ja w tym momencie ucięłam wszelkie inne poszukiwania i postawiłam na lokalne hajnowskie towarzystwo Krzysia i Sonii. Czekali już na mnie na dworcu pociągowym, wszystko wcześniej wytłumaczyli dokładnie, abym się nie zgubiła. Całe zwiedzanie już mieli zaplanowane. Po prostu lepiej trafić nie mogłam. Polskim zwyczajem Krzysio i Sonia przewidzieli nawet prowiant podczas wycieczki J
Oslo. W tle opera. 

   Skandynawia to nie Karaiby, więc temperatura nie rozpieszczała. 9 stopni C trzeba było przetrwać. Na szczęście nie padało, więc nie mam co na pogodę narzekać. Oslo przypominało mi Brukselę, niewielka powierzchnia, wszystko uporządkowane i czyste. Społeczeństwo spokojne i kulturalne. No może w Oslo nie było aż tylu imigrantów z Afryki (pewnie dawnych francuskojęzycznych kolonii), co w Brukseli od razu rzucało się w oczy. Niestety ciężko mi było zapamiętać nazwy miejsc, język norweski jest dla mnie zupełnie obcy. Pamiętam, że park pełen rzeźb zrobił na mnie duże wrażenie, figura rozgniewanego chłopca była przesłodka, pałac królewski był niczego sobie. Fiord wyobrażałam sobie jako coś bardziej wyszukanego. Ratusz i opera zostały również zaliczone do planu wycieczki. Widok z opery był malowniczy, a kawałek plaży zimny. Warto zwrócić uwagę na ceny w Oslo. Słyszałam, że Norwegia jest droga no i mogę wyłącznie przytaknąć. Przyszłym zwiedzającym mogę powiedzieć, że na Manhattanie jest taniej. Sam bilet na pociąg z lotniska w jedną stronę był z takiej samej cenie jak tygodniowy bilet na nielimitowaną ilość przejazdów transportem miejskim w Nowym Jorku (30$).
Ja i Krzysiu

   Ogólnie wrażenia bardzo pozytywne. Ludzie chodzący po ulicach wyglądali ładnie, wysocy, o wyraźnych rysach twarzy i sportowych sylwetkach, oczywiście w większości blondyni i blondynki, ubrani czysto i poprawnie, ale bez zbytniej ekstrawagancji. Nie wykluczam, że kiedyś bym jeszcze chciała tam wrócić, ale to już jak się bardziej wzbogacę, aby mnie było stać na zakup tej śmiesznej, ciepłej odzieży w norweskie wzorki. U Krzysia i Sonii mam wielki dług wdzięczności. Nie ma to jak polska (podlaska, hajnowska) gościnność J  
Ja i Sonia

   Zmęczona po zmianie czasu (uciekło mi 6 godzin z życiorysu), nocy w samolocie i całodziennym zwiedzaniu szybko zasnęłam w samolocie z Oslo do Warszawy. Tam od razu wsiadłam w autobus Podlasie Express, na który bilet kupiłam ponad 2 miesiące wcześniej w cenie 2 złote. O 2 z nocy dotarłam do Białegostoku, gdzie było 7 stopni C. Brat miał na mnie czekać, ale go nie było. Telefon miałam kompletnie rozładowany. Czekałam więc w taki ziąb w środku nocy około 45 minut. Nie pamiętałam nawet do niego adresu, aby wziąć taksówkę. W końcu uratował mnie sklep monopolowy, całodobowy, gdzie pani sprzedawczyni pozwoliła naładować mi telefon. Mój brat spał, gdy do niego zadzwoniłam. Nie mógł wytłumaczyć czemu budzik nie zadzwonił. Stan mojego wkurzenia spotęgowany staniem w środku nocy na chłodzie na powitanie w ojczyźnie był nie do opisania. Przeszła mi złość dopiero rano.

   Tak oto wyglądała moja przygoda z Norwegią i powrót do PL. Ciekawe, jakie państwo będzie moim numerem 32.
Podróżowanie to me powołanie. Apetyt rośnie w miarę jedzenia.

Podsumowanie: 5 miesięcy i 20 dni w Nowym Jorku …a miałam zwiedzić miasto w 5 dni.

      Witam, witam! Już najwyższa pora w skrócie podsumować te niespodziewane półroczne zwiedzanie Nowego Jorku, bo jak nie spiszę, to sama pozapominam. Jestem już teraz w Polsce od półtora tygodnia i odzyskuję stracone kilogramy jedząc chleb (głównie biały), ziemniaki i przypominając sobie, że w Polsce odmowa zjedzenia, gdy ktoś częstuje to rodzaj obrazy, więc trzeba jeść wszystko, co podane. No, ale wróćmy do Nowego Jorku…
   W moim życiu panuje jedna zasada, która sprawdza się od lat. Im lepiej i dokładniej coś sobie zaplanuję, tym bardziej wszystko wyjdzie na opak. Miałam w 5 dni zwiedzić szybko te z pozoru drogie miasto, a zostałam tam pół roku, w ten sposób straciłam bilet powrotny do Europy. Przez miesiące spędzone w Nowym Jorku zdążyłam się zaklimatyzować, mieć swoje ulubione restauracyjki, kluby, ulubione zajęcia w fitness clubach, pierwszych dobrych znajomych, różne zawodowe doświadczenia, znalazłam nawet szkołę, gdzie chciałam zwaloryzować mój polski dyplom. Uznałam, że do Polski przylecę wyłącznie kontrolnie i szybko wrócę do Wielkiego Jabłka. Tu jednak ze względu na niespodziewane sprawy rodzinne, o których nie będę się rozpisywać, nie mam innego wyboru niż zostać w Polsce. Mój drugi już międzykontynentalny lot zostanie niewykorzystany. W życiu mogę mieć plan A, B, C … a i tak życie obmyśli jeszcze inny scenariusz. No ale ja akceptuję życie w survivalowym stylu i co „los” (przeznaczenie, dziwny zbieg okoliczności czy coś takiego) mi przyszykuje, ogarnę i bez narzekania wyciągnę, co najlepsze, nawet z kwaśnej cytryny. To życie jak cytryna, choć cierpkie w smaku, w sumie wychodzi człowiekowi na zdrowie i uczyni go silniejszym lub bardziej odpornym.
   Dobra, wracamy do tematu Nowego Jorku. Na początku niespodziewanie dla mnie, znalazłam tam zakwaterowanie z zamian za pomoc przy wynajęciu mieszkań na Manhattanie, które zaoferował mi niezastąpiony, jedyny w swoim rodzaju Nicky. Miałam super współlokatorów, a pracy nie było aż tak wiele. Latem chodziłam opalać się do Central Parku, bo miałam tam tylko 5 minut spacerkiem. Na nowojorskie plaże, głównie na Brighton Beach w rosyjskiej dzielnicy wybrałam się tylko parę razy, bo miałam tam ponad godzinę jazdy metrem. Pierwsze miesiące upływały mi na imprezach z moją ówczesną współlokatorką Martyną, lanserce w celebryckim stylu i umieraniu następnego dnia. Nie wydawałam na to zbyt wiele pieniędzy, bo jak wcześniej pisałam, najlepsze kluby dla pewności, że goście będą wyglądali i zachowywali się reprezentacyjnie, wolą wpuszczać niektóre grupy osób za darmo i zapewniać im darmowy alkohol, niż ryzykować utratę renomy. Jednak ubrania, jedzenie, transport miejski sama opłacałam, więc kasa bardzo wolno po 3 miesiącach zaczęła się kończyć. Na początku chodziłam siedzieć na widowni w różnych show telewizyjnych, które na jesień polecą w amerykańskiej telewizji. Siedziałam tam sobie na widowni w Beat Bobby Flay (kulinarne show a la Hell’s Kitchen, odcinki październik–listopad) i na walkach bokserów –amatorów w drugim sezonie White Collar Brawlers, gdzie udawałam, że jestem kimś z rodziny lub przyjaciół jednego z uczestników. Płacono niewiele, ale na bieżąco, każdego dnia do nagranym odcinku. Gdy już zbyt wiele razy moja twarz się powtórzyła, przestano do mnie dzwonić i straciłam to źródło dochodu. Chodziłam sobie na zajęcia zumby do różnych instruktorów, imprezy, czasem zjeść coś polskiego na Green Point, aż tu pewnego dnia moja współlokatorka Martyna mi oznajmiła, że jutro idę do niej do pracy na rozmowę kwalifikacyjną. Jak to bywa zwykle w moim życiu, praca sama mnie znalazła. Jej szef mnie lubił, bo byłam rozgadana zawsze, a poza tym dużym plusem była znajomość 5 języków. Klienci jak i pracownicy byli z różnych stron świata i często sam angielski nie wystarczał, aby się porozumieć. Mój szef i jego żona pochodzili z Uzbekistanu. W salonie piękności pracowały poza mną 3 Polki, 2 Koreanki, Rosjanka, Rosjanin, 2 Ukrainki, po jednej osobie z Izraela i Salwadoru, 2 kobiety z Dominikany oraz pół Kolumbijka–pół Wenezuelka. Na dniu próbnym była też kobieta z wyspy Bali, ale w końcu Ukrainka ją wygryzła. Salon był nieopodal Union Square –jednego z najpopularniejszych punktów na mapie Manhattanu, czyli w dolnej części tej magicznej wyspy. Pracowałam dużo, choć za niewielkie pieniądze jak na tamtejsze realia, ale całkiem przyzwoite jak na polskie standardy (więcej niż na animacji w Hiszpanii, więc nie narzekałam). Chciałam odbić się finansowo i w szybkim czasie udało mi się to zrobić. Nie miałam jednak już tyle czasu na zajęcia relaksacyjne, odechciało mi się też chodzić do klubów. Te same twarze i brak ciekawszych wrażeń, do tego niewyspanie i kac na drugi dzień wystarczająco mnie zniechęcały do prowadzenia nocnego życia. Zaczęłam jeść w regularnych porach i o wiele zdrowiej, stawiając na jakość produktu, a nie tylko na cenę i smak. W mieście, gdzie zdrowy styl życia jest modny, bardzo mało osób pali papierosy, ludzie w każdym wieku regularnie ćwiczą, zaczęcie zdrowego stylu życia zależy tylko od dobrej woli. Nie schudłam za wiele, jakieś 5 kilo, ale wymodelowałam sylwetkę i kondycja skóry mi się poprawiła.
   Często, jadąc metrem czy odwiedzając różne części miasta, rozmawiając z ludźmi, mimo kilku drobnych kryzysów, miałam pewne powtarzające się uczucie. To samo doznanie, którego doświadczyłam czwartego dnia pobytu w Nowym Jorku. Postaram się je opisać. Idę gdzieś, albo rozmawiam z kimś, patrzę na około i czuję, że to moje miejsce i jest mi tu dobrze. Nowy Jork to bezdyskusyjnie stolica świata i wielki miks, gdzie tworzą się trendy i zwyczaje, które później kopiuje cały świat. Tam liczy się refleks, aby być w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, więc wszyscy pędzą i każdy, kto zdecydował się tam zostać jest albo ładny, albo mądry, albo pracowity i wierzy w siebie. Pamiętam, pewnego razu, gdy wracałam z pracy, mijało mnie dwóch chłopaków, którzy dyskutowali między sobą. Jeden powiedział „Man, what you thought, here in New York everyone is awesome”, no i jest to prawda, każdy tu jest zajebisty (na swój sposób). Wrócę tam na pewno, pewnie w 2015 roku. Moje 5 szuflad ubrań, łóżko i kosmetyki tam na mnie czekają, przy Lexington Avenue w dzielnicy East Harlem (nazywanej też Spanish Harlem), gdzie latynoska muzyka i nowojorski hip hop nigdy nie przestają grać, a zdanie „God bless sou” słyszę kilka razy dziennie.
   Od 17 roku życia powtarzałam, że przed trzydziestką chcę odwiedzić 30 państw i zatrzymać się w 30., bez względu, gdzie to będzie. Trzydziestym państwem okazały się Stany Zjednoczone, plan sam się wykonał. Teraz jednak czuję, ze chcę podróżować więcej i jeszcze tyle nieodkrytych miejsc na mnie czeka. Nigdy nie byłam chociażby w Grecji czy w Egipcie, tak popularnych polskich destynacjach. Nowy Jork to jednak miejsce do którego planuję powracać, a gdy już zostanę oficjalnie starą panną, co według polskich standardów powinno nastąpić po trzydziestym roku życia, mogę zostać kobietą sukcesu w Nowym Jorku. Tam w każdym wielu i każdym stanie cywilnym ludzie cieszą się życiem i mają tą dobrą energię, która to miasto napędza. Z resztą życie pokaże, jak to wyjdzie.
   Podsumowując, 23 września poleciałam z lotniska JFK do stolicy Norwegii, Oslo. Tam zatrzymałam się, aby zwiedzić miasto (o tym w następnym wpisie), no i po zwiedzaniu poleciałam z Oslo do Warszawy. 25 września nad razem zakończyłam na dworcu autobusowym w Białymstoku podróż rozpoczętą 12 stycznia. Nie było mnie w domu 8 i pół miesiąca, moje stopy stanęły w tym czasie na ziemi 10 państw (Polska, Holandia, USA, Kostaryka, Panama, Nikaragua, Salwador, Honduras, Gwatemala, Norwegia) . Było bardzo sympatycznie i znów podniosłam sama sobie podróżniczą poprzeczkę. Mam wiele planów teraz w głowie, a który z nich się zrealizuje (przy pomocy moich działań), to się naturalnie wyklaruje z czasem. Na chwilę obecną będę w Polsce, na Podlasiu czytać wszystkie książki, które chciałam przeczytać od dawna, popijając przy tym zieloną herbatkę na rozgrzanie w tę mroźną pogodę, oglądając hity jesiennej ramówki, takie jak „Rolnik szuka żony” na TVP1 i podjadając produkty z okolicznej Biedronki.


PS.
   Polecam “Malowany ptak” J. Kosińskiego. Z pozoru książka nie w moim stylu, akcja toczy się w czasie II wojny światowej pewnie gdzieś na wschodnich kresach Polski, ale fabuła wciąga jak makaron z chińskiej zupki Vifon. Język prosty, opis poruszający wyobraźnię, przynajmniej moją.

   Teraz czytam „Raj tuż za rogiem” Mario Vargasa Llosy, czyli jedną w książek, dzięki której nieprzeczytaniu kilka lat temu, powtarzałam warunkowo przedmiot „Literatura latynoamerykańska” na studiach. 
GOD BLESS AMERICA!

sobota, 19 lipca 2014

Dziś Jabłkowo w Wielkim Jabłku zamiast outfitu dnia.


      Big Apple jak się określa Nowy Jork ze względu na jego kształt widziany z lotu ptaka i możliwość dojścia do dobrobytu (złotego jabłka) "od zera do milionera" to miasto wyjątkowe. Stolica świata, gdzie zły dzień jest i tak lepszy niż gdziekolwiek. Wczoraj spacerując po okolicach Grand Central, Harlemie i Bronxie obserwowałam zachowania ludzi, aby zrozumieć, czemu tak jest. Doszłam do wniosku, ze ludzie są marką tego miasta. Widziałam tu masę dziwnych zachowań, ale nigdy zgorzknienia. Siedząc w metrze, pani obok mnie w średnim wieku  zapytała, na której stacji musi zmienić pociąg na linię "Q" mimo, że półtora metra dalej była mapa metra na ścianie. Powiedziałam jej, że nie wiem. Ona trochę się zmartwiła i zaczęła szukać swojej mapy metra w telefonie. Pomyślałam wtedy, co mi odbiło, może jest zmęczona, a ja młodsza jestem i w sumie tego dnia jeszcze nic nie zrobiłam. Mi tu tyle osób pomogło, a ja trzymam się moich przyzwyczajeń z Warszawy, czyli kamiennej twarzy w metrze, jaką mają ludzie. Wstałam, odnalazłam jej na mapie stację, gdzie trzeba się przesiąść. Ona powiedziała, że wiedziała, że mapa jest obok, ale ledwo chodzi i na serio nie chciało mi się wstawać. Życzyłyśmy sobie później miłego dnia i tyle. 
Okolica Grand Central, gdzie jest Bank Apple. Można tam wymienić euro i inne waluty na dolary bez pokazywania dokumentów po korzystnym kursie. Pamiętajcie, nigdy nie wymieniajcie pieniędzy w NY w małych kantorach, bo narzucają sobie szalone marże. Wymieniłam moje ostatnie euro "na czarną godzinę", dorzuciłam do tego wypłatę z tego tygodnia łącznie z napiwkami i kupiłam iPhona. No ale cóż, taka jestem, przecież do grobu nie zabiorę tej zielonej makulatury.

   Jak już jesteśmy przy jabłkach, wczoraj w końcu zainwestowałam z iPhona Apple. Sprzedawca chciał mi sprzedać etui za 15$, ale ja odmówiłam, zachowując się wciąż sympatycznie. Przemyślał swoje postępowanie szybko i zdecydował dać mi je w prezencie. Karma kochani, karna. Znów jestem spłukana, ale iPhone jest.
   Dieta wczoraj została przerwana i objadłam się wędlowodanami. zawsze dieta to mój najsłabszy punkt. Gdy wróciłam do domu, już uznałam, że jak tak już dziś dionizyjsko żyję to jeszcze wina australijskiego się napiję na dobry koniec, a jutro zacznę znów od nowa.

   Dziś zamiast zdjeć outfitu kilka zdjęć w naszego mieszkanka, gdzie jest więcej sprzętów marki Apple niż producent przewidział :)
laptop "Apple"


mikrofala "Apple"
Jabłka nie widać, ale ja lubię takie wzorki


Właśnie. Niech Twój uśmiech zmienia świat na lepsze. Ale pamiętaj, nie pozwól dla świata, zmienić tej uśmiechniętej twarzy na smutną. Mój egoizm to z pewnością pozytywny egoizm.









Odkrycie dnia:
Bronx nie taki straszny, jak go filmy malują.

czwartek, 17 lipca 2014

Rzadko opuszczam Manhattan

   Siemka kochani. U mnie teraz 1 w nocy, sen mnie morzy. Kolejny dzień pracy w salonie fryzjerskim za mną, Czym jeszcze to miasto mnie zaskoczy? Hahaha
   Poza tym 4 dni wytrzymałam na diecie bez oszukiwania i waga ani drgnęła. Jak przez 2 tygodnie nie będzie efektów to zmieniam dietę. 
   Macie tu outfit na dni, gdy słońce chowa się za chmurami.

Martyna, lokalizacja: Midtown, Manhattan
hat/kapelusz:  H&M (www.hm.com)
overall, dress/sukienka: NU New York (www.nunewyork.com)
chain /wisiorek z łańcuszkiem: Thomas Sabo (www.thomassabo.com)
shoes/buty:  Vince Camuto (www.vincecamuto.com)
Odkrycie dnia:
Bez kawy nie ma życia.

środa, 16 lipca 2014

Tam, gdzie kręcono "Gotowe na wszystko" nosi się to

   Trzecia stylizacja trafia do sieci! Mimo wykańczającego dnia w pracy i dwóch talerzach dietetycznej zupy o 11 wieczorem, na blogowanie zawsze jest siła i czas. W końcu muszę nazbierać na nowy telefon, jak już zgubiłam ten stary w sobotę, więc znów uaktywniłam się zawodowo w kolejnej nieodkrytej dziedzinie: fryzjerstwie. Wcześniej pracowałam tu przez chwilę przy dwóch showach telewizyjnych. No, ale temat mojej zawodowej drogi w Nowym Jorku to osobna kwestia. Może pod koniec lata opiszę historię "trochę pracy-wydać kasę-brak pracy-wydać kasę-bankrut-trochę pracy... etc." No, ale w moim życiu najmniej o pieniądzach się rozchodzi,  bo to środek, a nie cel. A ja bez tego środka, nawet i tak dotrę do celu, więc wróćmy do ciekawszych spraw. 
   Kolejny piękny dzień mego życia zacznę lekcją kick boxingu w mojej siłce Bally's Fitness w East Harlem na Manhattanie, później praca. No, ale pora kochani na kolejny outfit. Mi się podoba.

Martyna, lokalizacja:  słynna ulica 38. z Park Avenue, gdzie kręcono serial "Gotowe na wszystko"
sunglasses/okulary: Ray Ban (www.ray-ban.com)
dress/sukienka: Zara (www.zara.com)
bag/torba: Michael Kors (www.michaelkors.com)
boots/buty: Steve Madden  (www.stevemadden.com)
(Radę driftera od dziś zamieniam na "Odkrycie dnia")

ODKRYCIE DNIA:
Oliwki są zdrowe! Mega zdrowe na skórę, działają przeciwnowotworowo, uspokajają, łączą się dobrze z alkoholem tworząc martini, mają dobre tłuszcze. Zjadłam pół puszki z wrażenia.

wtorek, 15 lipca 2014

Outfit w mieście, które nigdy nie śpi

   Piękna środa przed nami. Lato w Nowym Jorku w pełni, tu nigdy nie ma wiatru, więc Manhattan zamienia się w  patelnię. Dodając do tego deszcz, powstaje klimat jak w dżungli, bo to jest betonowa dżungla. Ja z kolei dziś zaczynam następną pracę. Zobaczymy tym razem na jak długo. A tu proszę, kolejny fashion outfit kochani!

Martyna, ulica obok Time Square
top: Urban Outfitters (www.urbanoutfitters.com)
kurtka: Preview 5 (www.5preview.se)
shorty: Urban Outfitters (www.urbanoutfitters.com)
buty: Top Shop (www.topshop.com)
Dodam za pozytywny początek dnia moje nowe powiedzonko z dziś:
-Eva, Your current love situation?
-Keep staying single and love yourself.

Życzę podwyższonego poziomu energii
Eva

poniedziałek, 14 lipca 2014

Nowy dział bloga, Outfit dnia /Outfit of the day

   Gdy pewnego dnia zobaczyłam wpis na pudelku, gdzie wyśmiewano dżinsy Kim Kardashian z dziurami, a w tym samym czasie po Manhattanie setki dziewczyn nosiło taki jeansy jako nic specjalnego, po prostu trend wiosny, wpadłam na pomysł założenia działu modowego, o tym, co jest najmodniejsze wśród najmodniejszego, tu w Nowym Jorku. 
   Jako, że ja osobiście nie jestem idealnym wzorem pod względem trendów, ten dział powstaje przy współpracy z Martyną Malinowską, stylistką fryzur, make up artist, osobą, która zna bieżące trendy i nawet zanim coś pojawi się w sieciówkach, ona już ma modny fason miesiąc wcześniej. Martyna pracuje jako stylistka fryzur na słynnej 5. Alei w dolnym Manhattanie, tuż przy Union Square, prowadzi aktywne życie nocne w najlepszych i najbardziej ekskluzywnych klubach Manhattanu, gdzie toczy się życie, którym później żyją portale plotkarskie na całym świecie. Aż śmiesznie czasem znajomą twarz z klubu na pudlu zobaczyć, Ok, ale wróćmy do Martyny. To z pochodzenia Polka, ale od 3. roku życia zamieszkała w Niemczech. Rzuciła szkołę mając 16 lat i zajęła się modą, make-upem, stylizacjami, gdy skończyła 21 lat, magiczny wiek dorosłości w Stanach, przeprowadziła się do Nowego Jorku.
   Każdego dnia wrzucamy tu jeden outfit z podaniem marek, gdzie są one dostępne. 

   Z wielką miłością do wszystkich czytelników i szerokim uśmiechem dla wszystkich niedowiarków ( i z zapewnieniem, że mam się dobrze, bo ja wiem, że DAM RADĘ) Wasz człowiek - orkiestra, pchana wiatrem i pogonią za przygodą niczym ten Kolumb w XV wieku zza wielkiej wody pozdrawiam Ja

Ewa aka Eve Drifter! :)

Zaczynamy!
Martyna, miejsce: plaża w Atlantic City
top: Free People (www.freepeople.com)
shorty: Necessary Clothing (www.necessaryclothing.com)
buty: Steve Madden (www.stevemadden.com)
okulary: Ray Ban (www.ray-ban.com)

sobota, 7 czerwca 2014

Eksperyment “Madonna” Czy 10 imprez w lanserkich klubach w Nowym Jorku może odmienić Twoje życie? + BONUS: o nowojorskim hip hop-ie słów parę...

      Witam kochani! Jeśli jakiś czytelnik zaczyna przygodę z moim blogiem od tego posta, odsyłam do poprzedniego o Harlemie, w którym tłumaczę, czemu mój eksperyment nosi tytuł „Madonna”. Tu skupię się od razu na opisie i efektach, aby się nie powtarzać. Chciałam sprawdzić, jak 10 imprez w ciągu 3 tygodni w najlepszych klubach na Manhattanie może wpłynąć na moje życie. Wcześniej spotkałam tam ludzi z celebryckiego świata. Ciekawiło mnie czy klubowe kontakty mogą cokolwiek przynieść dobrego, a może jakieś romanse klubowe w życiu prywatnym są w stanie coś zmienić. Przed eksperymentem zastanawiałam się, czy łażenie po barach i klubach to strata czasu, która przynosi tylko kaca i niewyspanie. Kluby (poza ostatnim z listy) to miejsca w dużą selekcją, gdzie normalni goście płacą za samo wejście kilkadziesiąt lub kilkaset dolarów (poza ostatnim klubem, który nie był lanserski). Ja oczywiście chodziłam tam za darmo. Każdy klub ma promotorów, którzy wprowadzają za darmo jakieś 10-20% ludzi, którzy muszą posiadać jakąś prezencję, aby nie było problemu, że któregoś dnia klub będzie pusty. Reklama to podstawa.
   W 9 z 10 przeimprezowanych nocy towarzyszyła mi moja współlokatorka Martyna. Często w ciągu jednej nocy szłyśmy na dwie imprezy, na przykład od północy do 2-2:30 nad ranem pierwszy klub i od 2 do 4-5 inny.

   Odwiedzone kluby podczas eksperymentu:
V.I.P. Room,
Le Souk
The Griffin
1 OAK
The DL
Stage Forty8
Opus
lounge The Attic,
Finale
lounge bar ERA

   Oto kompletny raport. Słowo „X” oznacza imię pewnego chłopaka, które dane wolę pozostawić utajnione. Eksperyment rozpoczął się 11 maja…
Noc 1. 11 maj V.I.P. Room –„lans niedzielny”. Miejsce, które odwiedzili wielokrotnie artyści pierwszej ligi, jak Rihanna, Drake, Wiz Khalifa, Busta Rhymes itp. Miałam strój klasyczny, dopracowany w każdym szczególe, czarna sukienka i elegancja. Moje zachowanie jednak zepsuło efekt. Upiłam się troszeczkę i parę razy wywaliłam w obcasach, co za wstyd (raz w klubie, raz przed klubem i raz wsiadając do taxi). Pisałam sms-sy do „X” choć mnie ignorował całą noc, poza tym skutecznie, kilkukrotnie odmówiłam randki z milionerem (bo nie wiedziałam, ze jest bogaty, nie miał tego na czole wypisanego), żaliłam się sprzedawcy w sklepie nocnym naprzeciwko budynku, w którym mieszkam, że ze wstydu skoczę z okna. Zastanawiałam się nad przerwaniem eksperymentu po 1. wyjściu, początek to była pełna katastrofa.

Noc 2. 12 maj Le Souk –już nie tak lansersko, ludzie już na innym poziomie, bardziej zwyczajni i rozrywkowi. To nie miejsce do lanserki, już to wiem. Ludzie tam tańczą i bawią nie wesoło. Zmiana klubu.
The Griffin –wstęp może kosztować nawet po kilkaset dolarów od kolesia. Najlepsze miejsce na imprezy poniedziałkowe. Klub ma famę i często przyjezdni są w stanie zapłacić każdą cenę, aby tam wejść (nie ja, rzecz jasna).  Miałam look dosyć nietypowy, ogrodniczki w stylu lat 90., oldschool uliczny. Strój odniósł pełen sukces, miałam duże powodzenie, wciąż ktoś pytał o numer lub chciał mnie poznać. Stawiłam czoło wstydowi po nocy w V.I.P. Roomie… nawet nikt nie pamiętał moich upadków. Tej nocy piłam mało alkoholu. Wróciłyśmy z jakimiś początkującymi muzykami, po zachowaniu sądząc nic nie wartymi, choć dużo kolesi mnie podrywało, żaden beef cake specjalnie mnie nie zainteresował. „X” nie pojawił się w klubie tej nocy. O 4 nad ranem odbyłam spacer ulicą 125 .na Harlemie, która uchodzi za najniebezpieczniejszą. Byłam z Martyną. Obie byłyśmy w obcasach i krótkich jeansach. Nie czułam jakiegokolwiek niebezpieczeństwa i kolejny raz nie wiedziałam, czemu Harlem wciąż ma złą famę.



(13 maj-odpoczynek)

Noc 3. 14 maj 1OAK – Zaczęło się nudno. Po godzinie wciąż było nudno, więc opuściłyśmy klub około drugiej. 20 minut później nasza kumpela, która została, wysłała sms, że imprezuje właśnie z Leonardo di Caprio przy jednym stoliku. Kolejna nauczka, w tym klubie należy zostawać dłużej.
Później pojechałyśmy na rooftop party w klumie DL, gdzie zrozumiałam, że „X” to 100% klubowy podrywacz, który wciąż jest otoczony wianuszkiem dziewczyn. Martyna aka broken heart girl wypisywała do „Y” (imię utajnione), tym razem na nią padło skompromitować się, a nie na mnie.
DL


Noc 4. 15 maj Stage Forty8 – nie było „X”, a ja taką ładną kreację zmarnowałam na tak nudną imprezę. Za sukces uznaję, ze nie zasnęłam na niej. Dużo dziewczyn ze sztucznym tyłkiem i cyckami, większość czarnych i latynosek, białych ok. 10%, a Europejek jakieś 5% wszystkich gości. Mało alkoholu. Design ładny.



(16maj -odpoczynek)
17maj -melancholia, myślenie o „X”)

Noc 5. 18 maj znów V.I.P. Room – no  i kolejna kompromitacja. Powiedziałam „X” i jego kolegom, że mi się podoba, ale on mnie ignoruje i jak mnie nie chce, niech mi w twarz to powie to się od niego odczepię. W międzyczasie pocałowałam się z jakimś kolesiem w klubie i z kilkoma pogadałam. „X” powiedział, że zadzwoni. Chciał na pożegnanie pocałować mnie w policzek, ale przekręciłam twarz i pocałowałam go w usta. Co za oklepana, beznadziejna i żenująca akcja. Teraz to już wszyscy mnie mają za na serio za stukniętą.

(19-22 maj –eksperyment zatrzymany przez zbytnią kompromitację związaną z „X”, który nie zadzwonił ani nie napisał…Poczułam, że pora zniknąć na moment.)

Noc 6. 23 maj – Opus, klub mały, nie jest jakiś super popularny. Ostatnio bardzo poprawił swoje notowania, bo 2 tygodnie temu Drake tam imprezował tam w piątkową noc. Ja byłam tam w piątek, tydzień po „Drake’u), ale jego tam, nie było. Porażka, nudno, na dworze wielki deszcz, nie był „X”, a ja tak ładnie się ubrałam na marne. Poza tym poznałam koszykarza fajnego, wymiana numerów i instagramów nastąpiła, ale później odzew był niewielki. Klub wydał mi się mały, nie odczułam też wpływów celebryckich.

Noc 7. 24 maj –The Attic, lounge bar na dachu wieżowca w centrum. Pierwszy raz byłam na imprezie dziennej, tzw. brunchu, pierwszy raz też byłam bez obcasów w stroju dziennym i z byle jak zrobionymi włosami. Wróciłam do domu przed 11 w nocy, już po imprezie, był X” i przytulał mnie czule, rozmawiał jak człowiek, wróciłam bardzo szczęśliwa z imprezy dzięki temu. Poziom endornif (hormonów szczęścia) w moim ciele był super wysoki, piękne uczucie. Świetna impreza, ludzie zachowywali się naturalniej niż nocą w klubach. Fajnie było, „X” jest wysoki , gdy byłam bez obcasów, zauważyłam, że jest o ponad głowę wyższy ode mnie, tak mi miło było w jego ramionach, że bym chciała być w nich dłużej…. To wszystko efekt zastosowania nowej taktyki zachowania, poleconej przez Martynę. Ignorowałam „X” cały czas, aż sam podszedł. Zadziałało wspaniale! 
po brunch party


(25 maj –odpoczynek)

Noc 8. 26 maj, znów The Griffin –porażka, najsmutniejsze wyjście w historii mojego pobytu w Nowym Jorku. Koledzy „X” i „X” olali nas, wyszli z klubu bez słowa. „X” za rękę i przytulony ciągle z jakaś dziewczyną. Już po zawodach, przez „X” nie ma opcji, abym gdziekolwiek z nimi wyszła. Wróciłam smutna, bardzo smutna i zawiedziona.

(27-28 maj– mam już wy**bane na to całe klubowanie…)

Noc 9. 29 maj, klub Finale –w końcu nowy klub i nie było „X”. Ja też przemyślałam sytuację i już sobie odpuszczę kolesia. Miejsce wygląda zjawiskowo, selekcja jest ostra, jest to jedno z miejsc pierwszej ligi, jak V.I.P. Room. Dobrze się bawiłam, potańczyłam sporo, znów olałam typa, który jest powiedzmy sławny, ale ja o tym nie wiedziałam. Był to DJ Clue, ten który robił bity to mojej ukochanej piosenki raperki Eve „Who’s that girl”. Piosenkę DJ’a Clue i Eve przesłuchałam na pewno ponad tysiąc razy w życiu. Gdybym wiedziała, że to on to, po pierwsze był go nie ignorowała ciągle, a nawet pierwsza zaczęłabym się do niego przystawiać. No ale cóż, zawaliłam akcję, sorki Dj Clue, chciałeś wiedzieć „Who’s that girl?”, ale nie tym razem.

(30 maj -odpoczynek)

Noc 10. 31 maj, radio DTF i klub ERA na Queens –już miałam po dziurki w nosie tego Manhattanu i tych samych ludzi. No ale wiedziałam, że nie mogę przerwać eksperymentu na samym końcu. Chciałam coś zmienić. Poszłam pierwszy raz bez Martyny. Pewnego razu poznałam Petera na ulicznym festiwalu. Byłam bez makijażu i w stroju z sportowym i akurat chciałam zrobić zdjęcie na poprzedni wpis na bloga. Rozmowa się rozpoczęła i jak to bywa, gdy się spotyka osobę z podobną energią do Twojej, po 5 minutach już ma się wrażenie, ze się zna kogoś całe życie. Tak było z tym .gościem Od razu się zakumplowaliśmy. Peter jest supervisorem w firmie “HipHop USA”, coś tam rapuje i prowadzi różne eventy, jest tzn. hostem, konferansjerem itp. Tego dnia był gościem w pewnej sobotniej audycji w radiu na Brooklynie i zapytał, czy nie chcę mu towarzyszyć. Ja niegdy w życiu w radiu nie byłam, więc zaproszenie od razu przyjęłam. Do radia spóźniliśmy się 50 minut, bo siedzieliśmy na stacji metra i gadaliśmy popijając Bacardi z colą z plastikowych kubków. On tam zareklamował mnie jako wielką podróżniczkę i bloggera haha i aż chcieli za mną pogadać na antenie, no ale odmówiłam, bo pomyślałam, że mój angielski jeszcze do radia się nie nadaje kompletnie. Peter i inni w studio rapowali na freestyle'u, dużo slangiem i ja się trochę obawiałam, że jak na antenie prowadzący zapyta mnie o coś slangiem to nie zrozumiem pytania i będzie wstyd, bo audycja była na żywo. Po wizycie w radiu pojechaliśmy wraz z zaproszonym do audycji DJ’em na imprezę na dzielnicę Queen, gdzie koleś był gwiazdą wieczoru. Było super, w końcu normalni, nie zblazowani ludzie i dużo rytmów na pograniczu r’n’b i latino. W końcu trafiłam na świetną ekipę. Goście byli normalni, nie było tam celebrytów czy supermodelek, było PRAWDZIWIE!
Peter Colon, Ja i Dj Rey


Eksperyment zakończony. Wnioski? Imprezy nic nie dają, ale wprowadzają ciekawe zamieszanie w życiu młodego człowieka. Lanserka w większości przypadków nie ma nic wspólnego w prawdziwie dobrą zabawą. Ostatnia z 10 imprez wprowadziła mnie w świat Hip Hop USA. Teraz też będę się przyczyniała do rozwoju marki. Ludzie mnie polubili i mi zaufali. Nawet prowadzący audycję w radiu podszedł do mnie po zakończeniu i powiedział, że ma wrażenie, że jeszcze się spotkamy w tym studio i następnym razem będę na antenie. Coś mu mówiło, że jeszcze powrócę tu w innym charakterze. No zobaczymy, czy koleś się nie myli :)

Bonus: Hip hop w New York City
   W tym mieście robienie hip hopu jest jak sport. Każdy chce i może uczestniczyć, ale nie każdy jest w tym dobry. Na Bronxie czy na Harlemie młodzi kolesie od małego mają wpajane, że są tylko dwie drogi, aby wydostać się z getta… koszykówka lub rap. Nie mają tej świadomości, że jest tysiąc innych dróg niestety. Przez to każdy marzy o karierze. Mamy więc na dzielniach koszykarzy, raperów lub „dwa w jednym”, jeśli koleś jest wystarczająco wysoki i wysportowany i ma chęć tworzyć muzykę to opcja „dwa w jednym” jest dla niego. Może to być przyczyną tego, że każda dziewczyna wie, że jeśli szukać chłopaka –wysportowanego przystojniaka z duszą artysty to trzeba iść na spacer na Bronx. Na każdy blok przypada minimum jeden raper. Są wytwórnie lokalne, które zajmują się ich „karierą”, jak jedna na Harlemie, która nawet im nie płaci… Drogą przekazu jest Internet: telewizja internetowa, soundcloud, stacje radiowe online, youtube, no i oczywiście najważniejszy miernik sławy w Stanach, czyli Instagram. Taki artysta dzielnicowy ma zazwyczaj 1-2 tysiące fanów, gdy już wybije się może podskoczyć do kilkunastu tysięcy, wtedy mogą pojawić się jakieś pieniądze. W Polsce instagram nic nie mówi. Sokół na koncie z Marysią Starostą mają lekko ponad 20 tysięcy fanów (a kanał PROSTO na YouTube jest w elicie najczęściej odtwarzanych w Polsce), gdy w tym samym czasie pewna moja kumpela stąd, która wrzuca dużo zdjęć w bieliźnie na swój profil ma 17 tysięcy fanów, czyli prawie tyle, co jeden z najpopularniejszych raperów w Polsce. Gdy kumple tłumaczyli mi te nowojorskie rapowe systemy, tak mnie to śmieszyło, że zaczęłam się zastanawiać, czy w moim bloku jest już jakiś raper… bo jak nie to siadam, piszę kawałek o moim życiu na Harlemie, poproszę kogoś z wyrobionym imieniem o zrobienie bitów, koleżanki potrzęsą tyłkami na tle jakiegoś auta, więc teledysk wyjdzie za darmo no i będę raperką z ulicy 103! hahaha

Sprawdźcie to! www.hiphop-usa.com

Rada driftera:
TYLKO TEN, KTO PODEJMIE SIĘ, ROBIĆ TO CO ABSURDALNE… JEST ZDOLNY DO OSIĄGNIĘCIA TEGO, CO NIEMOŻLIWE.

…więc radzę odpuścić sobie pytania, czemu w Nowym Jorku nie obrałam za priorytet zarobienia worka dolarów, tyrając jako kelnerka itp.


PS. Ale z tym rapem to ja nic nie planuję na serio, podejdźcie do tego z dystansem :)

Pozdro!

sobota, 17 maja 2014

O East Harlem i o celebryckim życiu dziewczyny z Podlasia +bonus: przemyślenia własne

   Od mojego ostatniego wpisu minęło już trochę czasu, dokładnie miesiąc bez jednego dnia, rozleniwiłam się na dobre, a tu przecież tyle się dzieje. Nie zaskoczę pewnie nikogo pisząc, że wcale nie znalazłam pracy na czarno jako kelnerka (bo nawet nie szukałam), ani żadnej innej pracy no i wcale nie jestem przez to sciśnieniowana, choć moje zasoby finansowe na życie wahają się na chwilę obecną około 1000 polskich złotych. Życia szkoda na nerwy i żółć, jakoś to będzie, a rozwiązanie samo mnie znajdzie. Po prostu postanowiłam tak urządzić tu moje życie aby nie używać zbyt wiele pieniądza, a żyć w miarę wygodnie. Mam nadzieję, że nikt po tym zdaniu nie posądził mnie o prostytucję hahaha Nie kochani, nie tędy wiedzie ma droga do generalnie „nic-nie-robienia”, a w rzeczywistości bycia wciąż zajętą. Przejdźmy do konkretów (proszę tylko nie próbować powtarzać takiej życiowej drogi jaką obrałam, bo bez wielkiego życiowego fuksa tego się nie da odtworzyć, a można nawet skończyć jako głodny bezdomny):

Mieszkanie, woda, gaz, Internet itd., super współlokatorzy –gratis
   Wciąż (już drugi miesiąc mieszkam na Wschodnim Harlemie – dzielnicy Manhattanu, która ma bardzo mieszaną opinię, ale o tym za chwilę. W zamian za mieszkanie w salonie na kanapie dwie ulice od Central Parku wśród świetnych ludzi pomagam Nickiemu przy wynajmie pokoi w jego pozostałych mieszkaniach (patrz: poprzedni wpis). Nie otrzymuję za to pieniędzy, bo przecież jestem tu turystycznie, ale mieszkam za darmo, używam wszelkich mediów za darmo. W mieszkaniu odbywa się wiele imprez, więc zawsze jeszcze jakiś trunek lub jedzonko się przewinie. Ludzi jest zawsze sporo. Stały skład to Nicky -właściciel, Martyna – Polka, która od 3. roku życia mieszkała w Niemczech (na facebooku i instragramie mam wiele zdjęć z Martyną, możecie tam przybliżyć jej osobę) też pomagająca przy mieszkaniach i ja. Zazwyczaj w mieszkaniu jest ok. 10 osób, czyli rotacja jest spora.

salon

moja kanapa

Jedzenie, częściowo –gratis
   W mieszkaniu przy którym pomagam jest pięć pokoi. Ludzie, którzy wynajmują je na parę dni i podróżują na długich dystansach rzadko zabierają jedzenie, które im zostaje w lodówce (i alkohol też) więc ja zgarniam coś od czasu do czasu. Poza tym wcześniej w salonie mieszkała za mną Particia z Kolumbii, 37-letnia bezrobotna od roku nauczycielka. Otrzymywała jako pomoc socjalną bony na jedzenie. Wyprowadziła się od Nickiego do rodziny w Waszyngtonie po miesiącu przewożąc swoje rzeczy pociągiem. Miała wiele gratów, więc całe jedzenie nie psujące się szybko (jak ryż czy fasola) zostawiła mi. Mam zapas na jakiś miesiąc, półtora. Patrycja wiedziała, że moja sytuacja jest najgorsza, bez pracy i turystka, ale pełna radości, więc mi zostawiła swój prowiant.

Imprezy w najlepszych klubach na Manhattanie +teatry, wydarzenia medialne –gratis  
   Jak wcześniej wspominałam moja współlokatorka Martyna to niezła imprezowiczka. Kilka tygodni temu nawet spowodowała poruszenie na Instragramie, bo ktoś wrzucił zdjęcie z imprezy z Rihanną, gdzie Martyna siedziała zaraz obok piosenkarki w klubie (ja nie poszłam tej nocy, bo byłam zmęczona i leń mnie ogarnął, zawsze nie w czas hehe) przy vip stoliku w klubie V.I.P. Room, tym samym gdzie sobie tańczyłam na podeście 3 metry od Kid Inka (tego od piosenki Show me z Chrisem Brownem), on na jednym podeście sobie rapuje, ja sobie na drugim bawię się. No, ale wróćmy do tematu. Tu w najlepszych klubach nie ma ludzi z przypadku, a broń Boże groupies proszących o zdjęcie itp. Dobre kluby zatrudniają promotorów, którzy za to, że przyprowadzą ogarnięte z wizerunku osoby dostają jeszcze pieniądze. Przy stolikach promoterów alkohol jest za darmo, zazwyczaj wódka z jakimś sokiem, czasem szampan.
   Pamiętam, przy pierwszej imprezie czułam się bardzo niepewnie. Od wejścia brakowało mi pewności siebie i attitude’u. Po miesiącu czasu, do tego samego klubu, gdzie wcześniej speszona stałam w kolejce, weszłam omijając długą kolejkę ludzi czekających od ponad godziny, witając się przyjacielsko z selektorem, który nawet nie chciał sprawdzać dowodów osobistych, tylko powiedział ochroniarzowi, aby nam odpiął elegancką bramkę i nas wpuścił. Ludzie w kolejce mieli nietęgie miny patrząc na to. Już wtedy wiedziałam, że nastąpił postęp, nie mówiąc się, że szłam z podniesioną głową i czując flow. Imprezy, na które zwykle chodzę to głównie te hip-hipowe.
   Dzięki mojemu blogowi poznałam Michała z Polski, który od 9 lat mieszka w Nowym Jorku i pracuje tu w finansach. Michał przypadkiem trafił w necie na mój blog i postanowił dowiedzieć się, kim jest ta krejzolka, co podróżuje sama po świecie i napisał do mnie. Jak się okazało, mamy nawet wspólną znajomą w Warszawie. Świat jest mały. Michał ma czasem bilety na duże eventy, które są dostępne dla ludzi pracujących w jego firmie. Byłam z nim na American Comedy Awards, gdzie widziałam na żywo komików pierwszej ligi, jak Bill Cosby. Poszłam też z Michałem na pewien event do teatru, gdzie dosłownie 20 metrów ode mnie na żywo przemawiali na scenie Johnny Deep, Martin Scorsese i Robert de Niro. Michał do spoko kumpel, pozdrawiam J Też, tak samo jak Martynę, możecie przybliżyć sobie postać Michała zerkając na mój funpage na facebooku lub prywatny profil.
Ja i Martyna w The DL Club
Michał i Ja w Apollo Theatre

Johnny Deep na scenie w Teatrze Apollo
Na dole Robert de Niro, Don Rickles i Martin Scorsese

   Z takich śmiesznych sytuacji o charakterze celebrycko-światowym mam już kilka akcji za sobą. Nic super wielkiego, ale zawsze jakiś ciekawy kwiatek w biografii. Na przykład raz w klubie The Griffin pojawili się dwaj bliźniacy, jeden, był naprawdę hot. Trochę sobie z nim potańczyłam, ale kumpela powiedziała mi później, żebym się na niego nie nakręcała, bo to asshole (choć nie wydawał się taki ani tochę, więc się nie zgadzam z jej opinią). Jak się okazało był to jeden z francuskich tancerzy –bliźniaków LesTwins, występujących regularnie z Beyonce.

   Innego razu wyszłyśmy w klubu z Martyną i jakiś koleś wyszedł za nami, wziął taxi i kazał kierowcy jeżdzić w kolo, aby zobaczyć czy może gdzieś na ulicy nas spotka spacerujących. No i spotkał. Zabrałyśmy się z nim, chciał zaprosić nas na śniadanie (bo tu żarełko po imprezie na jakiś restauran o 5 rano), ale byłyśmy zmęczone, wiec tylko pogadaliśmy z dżentelmenem w taxi i odstawił nas do domu (choć sam mieszkał na Long Island, a my na East Harlem, czyli nie było to po drodze). Pełna kultura. Jak się okazało ten koleś jest wspólnikiem męża Beyonce Jay’a Z, prowadzi z nim hip hopowy klub 40/40. Innego dnia wyszłyśmy z klubu, ja, Martyna i Becka Bancks (początkująca gwiazda, której znakiem markowym jest naturalnie wielki tyłek-szczęściara) i stała gdzieś przy jakimś hotelu czarna wielka limuzyna. Że mnie się głupie pomysły trzymają, to wie każdy, kto mnie zna. Mówię do dziewczyn, ze idę zapytac się kierowcy czy nas nie podwiezie na śniadanie. Dziewczyny bez entuzjazmu mówią „idź, jak chcesz”. Poszłam i pytam się szofera „Dzień dobry. Czy podwiezie nas Pan do restauracji?”. A koleś na to „Wsiadajcie” hahaha Gdy widzisz życie proste, takie ono jest! Ja już naprawdę stwierdzam, że przyszłości nie da się przewidzieć. Jeszcze nie dawno było ciężki plecak, kurz i śmierdzące stare trampki, a teraz limuzyny, obcasy imake up.

   Oczywiście mimo tych życiowych atrakcji są stałe wydatki, których nie udało mi się na chwilę obecną uczynić darmowymi, jak miesięczny bilet na metro, ubrania, siłownia i rachunki na telefon. No ale nie jest źle mimo tego.

Moja dzielnia na Manhattanie
   East Harlem w latch 90. i na początku XXI wieku miał złą opinię. Często były tu strzelaniny na ulicy i tym podobne atrakcje. Jest to najbardziej zróżnicowana kulturowo część Manhattanu. East harlem nazywa się "El Barrio", co z hiszpańskiego oznacza słowo "Dzielnica". Są tu chyba przedstawiciele wszystkich państw Ameryki Łacińśkiej. Wychodząc z budynku, gdzie mieszkam, po prawej stronie jest meksykańska knajpa, gdzie pracują Gwatemalczycy, po lewej peruwiański bar typu take away. Naprzeciwko mam chiński take away, na ukos indyjki spożywczak, na ulicy obok portorykańką knajpę, gdzie pracują Brazylijczycy, a trzy ulice dalej włoską restaurację i na przeciwno niej dominikańską. Idąc w prawo mieszka coraz więcej białych, a w lewo czarnych. Mieszkam przy ulicy 103. Na 125. jest już tylko pełne afro. Tam dzieje się najwięcej. Kocham tę dzielnię. Gdy idę ulicą ludzie mi mówią God bless you, czyli Niech Cię Bóg błogosławi, tak po prostu bez powodu. Pamiętam, raz siedziało dwóch kolesi na ławce przed blokiem z wędką i udawali, ze łowią przechodzące dziewczyny jak ryby. Myślałam, że pęknę ze śmiechu widząc w betonowej dżungli Nowego Jorku blokersów-wędkarzy. Ulicę dalej w biały dzień jakaś Murzynka biła się na ulicy w jakimś kolesiem i ona zdecydowanie wygrywała. Prawie wepchnęła go pod przejeżdżające samochody. Ludzie aż wyszli z pobliskich sklepów, aby pokibicować, mając przy tym ubaw. Pewnej nocy wracałam w Martyną o 4 nad razem w krótkich jeansach i obcasach ulicą 125., która uchodzi za najniebezpieczniejszą według opinii ludzi, którzy nie mieszkają na Harlemie i szczerze… marzę, aby wracając z imprezy w Warszawie o tej porze w takim stroju czuć się tak bezpiecznie jak tam. W niedzielę czasem zamykana jest jakaś ulica. Latynosi rozstawiają głośniki i stragany z jedzeniem i robią sobie festyn. Mogę się wtedy poczuć jak w Meksyku czy w Ameryce Środkowej. Klimat ten sam, tyle że ulice czyste.
W tym bordowym budynku mieszkam. Po prawej chińskie jedzonko, po lewej meksykańskie.

Bordowe bloki a pod nimi każdego wieczoru mecze koszykówki.

Jeden z licznych festynów, Stend kolumbijski.

Miasto snów bez dwóch zdań! Miasto moich snów z pewnością.

Tu z kolei stend z Puerto Rico.

Tu kultura ulicy wpływa i tworzy street kulturę powtarzaną na całym świecie.

Mój nowy ziomek z Bronxu, Pete Colon.. Wielki propagator kultury hip hopowej w Nowym Jorku. Ubrania streetowe stąd można kupić na całym świecie. Sprawdźcie www.hiphop-usa.com

Przemyślenia własne
   Nie wykluczam, że może właśnie znalazłam swoje miejsce na ziemi. To miejsce, gdzie codzienność jest jak z moich marzeń. Kilka razy złapałam się na tym, że sobie myślałam, że w takim międzykulturowym środowisku, równoczeście przy dobrej ekonomii mogłabym kiedyś swoje dzieci wychować. Szczęściarzem jest ten, kto tu dorastał. Miejsce na dobrą energię. East Harlem pokochałam ze wszystkimi jego zaletami i wadami, no ale zanim nie odwiedzę Kalifornii, nie będę podejmować żadnych decyzji.

Teraz!
   Obecnie przeprowadzam wymyślony przeze mnie eksperyment społeczny pod kryptonimem „Madonna”. Tytuł jest zainspirowany biografią piosenkarki Madonny. Artystka, po przeprowadzce do Nowego Jorku, wychodziła do klubów codzienne bez względu czy miała pieniądze czy nie. Przez to poznała masę ludzi i gdy nagrała już parę piosenek miała wystarczająco znajomości, aby puszczali w klubach jej kawałki. Ludzie bawili się przy jej muzyce nawet jeszcze przed jej pierwszym występem w telewizji z piosenką Like a virgin. Tu poznałam już parę historii ludzi, którzy najpierw tworzyli sieć kontaktów, a dopiero po paru latach zakładali np. własne biznesy, które już po roku odnosiły sukces, bo grunt był dobrze przygotowany. Czyli coś w tym musi być… Postanowiłam zobaczyć, czy 10 nocy spędzonych w klubach coś zmieni w moim życiu. Zaczęłam 11 maja i mam za sobą już 4 noce przeimprezowane i 3 spędzone na odpoczynku. Mam nadzieję, że eksperyment nie przekroczy 3 tygodni. Jeśli jedyne, co odczuję po imprezowych nocach w przeciągu 21 dni to będzie zmęczenie i kac to zakończę moje nocne życie i poszukam jakiegoś bardziej produktywnego zajęcia. Spisuję regularne raporty, więc kolejny wpis będzie właśnie o tym eksperymencie.

…Co dalej?
   Mam teraz kilka pomysłów na życie .
  1. Zastanawiam się nad autostopową wyprawą do Los Angeles z Nowego Jorku, to ponad 4,5 tysiąca kilometrów. Poza tym w USA ludzie dziwnie reagują podobno na autostopowiczów, autostop jest także w wielu miejscach prawnie zakazany. Wcześniej musiałabym zdobyć środki finansowe na tą podróż. Jak myślicie, spróbować? Z Nowego Jorku d Hollywood na stopa –ładnie by się w biografii prezentowało J
  2. Czy opuścić USA i pojechać na animację na Karaiby, np. na Dominakanę gdzieś tyrać w jakimś hotelu kilka miesięcy.
  3. …a  może coś innego.

 Rada driftera na dziś:

UFAJ, ŻE SIĘ UDA, TO SIĘ UDA!

Ps. Założyłam w końcu konto na Instagramie, bo w USA już mało kto korzysta w fb, a instragram jest mega popularny, więc już, żeby nie być odludkiem założyłam konto, ale aby wyrazić moją opinię na temat portalu, gdzie głównie wstawia się fotki z ręki, na profilowe ustawiłam sobie zdjęcie mojego big booty. Mój nickname:  EVE.DRIFTER

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

ESP: 3 de abril -?, NUEVA YORK, Estados Unidos

   Nunca no esperaba que voy hacer esta locura… y perder mi vuelo a Polonia! En 3 de abril llegue a Manhattan y pensaba que voy a quedarse 5 dias y estoy ya aqui tercera semana. Solo Dios sabe cuando tiempo voy a pasar aqui. Me quede en casa de mi host de Couch Surfing Nicky. Le ayudo un poquito y por eso puedo quedarse aqui mas tiempo. No me paga nada y no trabajo, sigo como turista y salgo muchisimo a fiestas a las mejores clubes totalmente gratis, porque mi amiga es una festejera y entramos y bebemos gratis. El mundo es lleno de buena gente. Que yo puedo decir, estoy enamorada en vida en Nueva York. Ciudad tiene su magia, la gente esta alegre, no hay invidia. Nueva York es una mezcla de todas culturas del mundo, es capital del mundo! Cada dia estoy normalmente feliz, feliz en vida diaria.

   Quiero oficialmente decir que aqui con este post cierro mi primera etapa de viaje y no voy escribir mas en espanol. Ahora voy a escribir en ingles y en polaco. Gran mayoria de mis amigos hispanohablantes tambien entiende ingles, pero poco de mis amigo que hablan igles no entende espanol, por eso decidi cambiar idioma. Hago a veces errores hablando ingles, pero no pasa nada, tambien eso va a ayudarme mejorar nivel de mi ingles. Espero que Ustedes me entenderan y van a seguir leyendo mi blog. Les prometo que estara como siempre super excitante. Tambien voy a poner mas fotos de mis viajes en i funpage en facebook. 
   Vida es una sola y hay que aprovecharla al tope!







piątek, 18 kwietnia 2014

"Jeśli uda Ci się w Nowym Jorku, uda Ci się wszędzie!"

   Do Nowego Jorku przybyłam 3 kwietnia 2014 roku w godzinach popołudniowych. Mój autobus zatrzymał się na Manhattanie, kilka ulic od Broadwayu i Piątej Alei. Na powitanie jeszcze bardziej niefortunnie rozerwał się mój plecak, urwała się szelka. Związałam na supeł szelki i poszłam. Poszłam szybko, bo w Nowym Jorku wolne spacery w godzinach szczytu blokują ruch uliczny. Trzeba zejść na bok chodnika albo w jakąś wnękę, aby nie utrudniać drogi innym. Dzień był słoneczny, a rześkie powietrze zmieszane z ulicznym smogiem schładzało pot szybko maszerujących Nowojorczyków.

   Znalazłam mieszkanie mojego hosta z Couch Surfingu (tak, znów nocowałam za darmo). Nie było to takie trudne. W Nowym Jorku ulice mają numery i są często pod kątem prostym, więc złapanie orientacji w terenie to nie jest wielki, intelektualny wyczyn. No i zaczęło się… Zaczęło się życie na Manhattanie. Mieszkanie było jak komuna, wciąż ktoś przychodził i wychodził, w samym salonie były 4 kanapy. Jedną z nich zajmowałam ja. Nicky ma status ambasadora na Couch Surfingu. Zasłużył sobie na to goszcząc w swoim domu kilkaset osób, a także organizując spotkania couch surferów z Nowego Jorku. Od razu zostałam częścią jakiejś grupy i poznałam  bardzo szybko wiele osób. Czuję się szczęściarą, bo mieszkanie Nickiego (gdzie mieszkam do dziś) znajduje się 2 przecznice od Central Parku, na wprost stacji metra, we wschodnim Harlemie, czyli tłumacząc po chłopsku w środkowej części Manhattanu, gdzie jest łatwo wszędzie dotrzeć, a okolica jest spokojniejsza i ludzie nie gnają tu jak szaleni.
   Zaczęłam turystycznie, od zwiedzenia głównych atrakcji. Numerem 1. na mojej liście była Statua Wolności, która mieści się na małej wyspie. Statek na tę wyspę był jednak płatny, a na inną przepływającą blisko statuy był za darmo. Oczywiście jak zwykle opcja „za darmo” wygrała. Popłynęłam na Staten Island i po drodze jakiś student narobił mi zdjęć. Był to deszczowy, mglisty dzień, więc szału nie było. Student chciał zaprosić mnie na pizzę, ale jednak nie przekonał mnie. Później przyszła kolej na inne atrakcje, jak Central Park, Word Trade Center, Wall Street, Most Brookliński.
Wolność i swoboda :)
Most Brookliński
Ta ulica to finansowe centrum świata. Witam na Wall Street
Drapacze chmur giną w smogu. Gdzieś przy World Trade Center

   Zdziwiło mnie, że tym razem przypadkowi ludzie, jak sprzedawcy w sklepach czy osoby rozdające ulotki zakładali przez pierwsze dni mojego pobytu, że jestem Francuzką, a nie jak zazwyczaj Włoszką, Brazylijką czy Rosjanką. Chyba przez to, że byłam jeszcze niepewna swego i trochę zagubiona na początku, mój akcent brzmiał inaczej. Piszę ten post po 2 tygodniach spędzonych w tym magicznym mieście, które nigdy nie śpi. Już powoli złapałam wiatr w żagle i jak za starych czasów w większości miejsc w krajach amerykańskich ludzie zakładają, że jestem z Brazylii. W meksykańskim spożywczaku na sąsiedniej ulicy, w którym często coś kupuję, pani sprzedawczyni z Meksyku zauważyła, że trochę inaczej mówię po hiszpańsku mówię przez ten brazylijski akcent. Najśmieszniejszą sytuację miałam 2 dni temu, gdy z punkcie obsługi jednej z sieci telefonicznych przy zmianie z karty na abonament dwójka sprzedawców pochodzących z Puerto Rico przekonywało mnie, że będę miała darmowe sms-y za granicę, w tym do Brazylii i gdy zapytałam o ceny połączeń, oni zapytali „Ale lokalnych czy do Brazylii?”. Rzecz w tym, że w każdym języku, w którym się komunikuję zawsze mam ten sam podlaski zaciąg. Podlaskie „śledzikowanie” przypomina akcent w brazylijskiej odmianie portugalskiego. Jest to tak śmieszne, że aż nie mam najmniejszego zamiaru pracować nad zmianą akcentu.
   Nowy Jork jako miasto jest nie do opisania. Tu trzeba być, aby to zrozumieć. Mieszka tu 8 milionów mieszkańców (plus „turyści” jak ja, może kolejne kilka milionów), czyli są to 4 Warszawy, a w rzeczywistości może nawet z 6.
Typowe nowojorskie śnaidanie w biegu. Kawa i bajgiel z serem lub masłem.

Międzynarodowy dzień walki na poduszki
   W pierwszą sobotę mojego pobytu w NYC wypadał Międzynarodowy Dzień Walki na Poduszki. Oczywiście poszłam w nim uczestniczyć. Było to szalone i wcale nie takie bezpieczne, bo mój host Nicky złamał ząb w czasie tych walk. Było śmiesznie i wyczerpująco. Jakieś kilkaset osób okładających się poduszkami na Washington Square. Oto kilka fotek z imprezy.



 Życie nocne Nowego Jorku
   Słyszałam od kilku osób wcześniej, że Las Vegas jest miejscem, gdzie dziewczyna na imprezie zapłaci tylko za swój strój i taksówkę. Przekonałam się, że tym miejscem jest jednak Nowy Jork. Jedna z moich współlokatorek, z pochodzenia Polka, która od 3 roku życia mieszkała w Niemczech, Martyna to osoba kochająca i znająca życie nocne miasta. Zabrała mnie 2 razy ze sobą. W Nowym Jorku bardzo ciężko jest wejść przypadkowej osobie do dobrego klubu. Działa to tak, ze kluby mają swoich promotorów, którym się płaci za przyprowadzenie na imprezę dobrze prezentujących się osób, które będą bawiły się za darmo. Na koniec okazuje się często, ze połowa osób w klubie to tacy goście. Właściciele klubów czasem dają wytyczne, że dziś chcą dziewczyny w czarnych sukienkach, albo tylko blondynki itp. Później od takich dziewczyn nic się nie oczekuje, nikogo nawet nie obchodzi twoje imię itp. Ważne, ze jesteś, pasujesz do koloru ścian itp. i pijesz drogie alkohole za darmo, a jak ktoś tu przyjdzie to uzna, że fajni ludzie tu chodza i wróci. Liczy się chyba lans. Ciężko jest tylko znaleźć dojścia, aby być w tej wąskiej grupie, ale widać kolejny raz mi się poszczęściło, że moja współlokatorka to właśnie jedna z takich imprezowiczek. Po nitce do kłębka poznałam na drugiej imprezie innego promotora, pewnego chłopaka z Dominikany, który po dwóch dniach zaprosił mnie na imprezę, gdzie wśród gości był między innymi Busta Rhymes. Ja jednak nie poszłam, bo nie miałam z kim (nie można iść z kimkolwiek), bo jeszcze przez dwa tygodnie nie poznałam imprezowych koleżanek poza Martyną, która szła w inne miejsce i Nicole, która była już na Florydzie. No, ale to nic, mam nadzieję, że Busta Rymes nie załamał się, że mnie nie było i impreza przebiegła bez zakłóceń. Myślę, że po 15 imprezach zacznę chodzić sama, bo już będę znała wystarczająco osób, ale dwie to za mało.
   Jeśli chodzi o imprezy, wyglądają one jak wyjęte prosto z amerykańskich teledysków, jest blichtr, błysk, dolary, tancerki i fajerwerki. Podoba mi się, ludzie są dla mnie sympatyczni. W całym Nowym Jorku, ludzie są po prostu mili dla siebie. Nikt nie ocenia, a faceci w klubie rozmawiają normalnie z dziewczyną, a nie jak z kawałkiem mięsa, nawet ci, którzy uchodzą na assholes zachowują pewien poziom. Po Ameryce Środkowej, gdzie mężczyźni macho byli wulgarni i prostaccy, podoba mi się zachowanie kolesi w USA, którzy są szarmanccy i ciekawi w rozmowie, nie mówiąc już o wiele lepszej prezencji. Tyle to o nocnym życiu miasta.
 
Ostatni dzień okazał się pierwszym…
   8 kwietnia miałam bilet na lot do Polski. 7 kwietnia cały dzień chodziłam ulicami Nowego Jorku w deszczu i w chłodzie. Nie chciałam opuszczać tego miasta uśmiechów, marzeń, ciężkiej pracy, walki, łez szczęścia i nieszczęścia. Przypominały mi się pierwsze sceny filmu Burlesque z Christiną Aquillerą, a szczególnie jedna scena. Główna bohaterka mieszka w małym mieście gdzieś w jednym ze stanów bez perspektyw, dochodzi do momentu w swoim życiu, że potrzebuje zmiany i nie wytrzymuje szarej rzeczywistości. Idzie na stację autobusową i kupuje bilet do Los Angeles. Kasjerka się pyta „W dwie strony?”, a ona odpowiada „Żartuje pani?”. Tak ja się czułam 7 kwietnia. Myślałam, czy ja na głowę upadłam. Jestem w stolicy świata, w Nowym Jorku i mam wracać jutro do Polski, gdzie i tak nic mnie nie czeka, ani nie mam pracy znalezionej, ani mieszkania, ani chłopaka. Pieniądze nie grały roli, choć już ich mi mało zostało, po co mi one. Do grobu nie zabiorę ich przecież, a jak mi naprawdę zabraknie to pójdę do pracy i zarobię na nowo. Życie jest tu i teraz i żadnego dnia nie odzyskam. Po całym dniu spacerów i przemyśleń w samotności poszłam na hamburgera i na miejscu w barze spotkałam mojego hosta Nickiego wraz z jedną dziewczyną z Niemiec i jedną nie wiem skąd. Wylałam im me gorzkie żale, tak jak opisałam powyżej na blogu. Nicky to inteligentny człowiek, który podróżował bardzo dużo (45 państw), niskobudżetowo jak ja. Rozumiał chyba więc, co się dzieje teraz w mojej podróżniczej głowie. Spojrzał na mój wyraz twarzy zbitego psa i wypalił do mnie, czy nie chcę zostać dłużej za drobną pomoc. „Dłużej” oznaczało kilka miesięcy. Muszę dodać, ze mój host ma 6 mieszkań, które wynajmuje na dni. Za pomoc w ogarnięciu dwóch mieszkań, zmianę pościeli, posprzątaniu i daniu kluczy nowym gościom, mogłabym za darmo mieszkać. Nie płaciłby mi nic za to oczywiście ni centa, ale na kanapie mogłabym spać. (Chcę zaznaczyć, że pokój w tej lokalizacji kosztuje 1200 dolarów miesięcznie.) Czułam się, jakbym Boga za nogi złapała. Od razu powiedziałam „tak” i zamiast się pakować, 8 kwietnia rano poszłam do supermarketu kupić zapas kosmetyków i trochę jedzenia, bilet miesięczny (112 dolarów –zdzierstwo) i amerykański numer telefonu. Zostałam na Manhattanie!!! Radość? To słowo nie opisuje mego stanu. Zwykłe życie mnie cieszy. Jak mi coś odbije to później polecę do Kaliforni i zwiedzę Los Angeles, Las Vegas i San Francisco, a jak już do końca postradam zmysły (i okradnę chyba bank… pamiętajcie, darczyńcy mile widziani, numer konta mogę podać z mailu hehe) to do Kolumbii wyruszę tańczyć salsę. Człowiek to nie kot i nie ma 7 żyć (czy 9) i nie ma co żałować decyzji, póki zdrowie dzięki Bogu dopisuje trzeba korzystać. Ja tam mam w sobie dużo wiary i patrzę pozytywnie. Teksty w stylu „To wina losu”, „Mam pecha”, „Nie mam zdrowia”, „Zawsze wiatr w oczy” wyprowadzają mnie z równowagi. Jak ktoś ciągle widzi przed sobą widmo nadchodzącego nieszczęścia to sam je przywoła, a jak ktoś widzi, że ludzie są dobrzy i zawsze jest jakaś droga do spełnienia planów, a uśmiech bez powodu to piękna sprawa to życie będzie samo podsuwało pomysły. Nie wiem jak to działa, ale to działa! Siła pozytywnego myślenia J Może kiedyś książkę o tym napiszę (kiedyś).

Kulturowy kocioł
   Nowy Jork to mieszanka wszystkich narodów świata. Dzielnica Greenpoint jest jak małe polskie miasteczko, jak moja rodzinna Hajnówka. Nawet jest tu sklep Biedronka! Najlepszego schabowego w swoim życiu zjadłam w polskie jadłodajni wyjętej prosto z czasów komuny na Nassau Avenue na Greenpoincie za 8 dolarów! W miejscu, gdzie mieszkam na Manhattanie (East Harlem) jest dużo Latynosów, więc na każdym rogu sprzedają tacos i burritos. Jakieś 10-15 ulic dalej zaczyna się czarny Harlem, taki stereotypowy w grupkami kolesi stojących na ulicy w złotych łańcuchach i innych grających ciągle w kosza pomiędzy bordowymi blokami. Wcale nie jest niebezpiecznie, raz pomyliły mi się stacje i tam wysiadłam. Nie dość, że są tam sklepy ze świetnymi ubraniami, to ludzie są mili. Jacyś uliczni blokersi zagadywali w stulu „What’s up?” (jak tam?) czy typowo „God bless you gorgeous” (niech Bóg Cię błowosławi piękna). Ja odpowiadałam kulturalnie „Dziękuję”. Potem padała typowa powtarzająca się odpowiedź na Manhattanie „Nie, to ja Dziękuję Bogu, że Cię zobaczyłem”. Czy to się dzieje naprawdę? Ludzie są tu mili i nie rzucają sobie kłód pod nogi (chyba, że niektórzy (ale nie wszyscy) Polacy walczący o pracę w restauracji, przy sprzątaniu czy sklepie na Greenpoincie, bez urazy dla tych nienawistnych ludzi, którzy wykonują takie prace).  
Jak miło było kupić sobie mojego ulubione Tymbarka arbuzowego z wróżbą na kapslu i do tego krówki :) Mniam

Polak na Greenpoincie z głodu nie zginie
Jak dobrze, że Biedronka jest tak blisko! (może za reklamę mi zasponsoruje bon na polskie jadło na obczyźnie, byłoby miło)


*          *          *
   To miasto zdobyło moje serce! Aj law ju Nju Jork <3

   Mój pierwszy wpis z Nowego Jorku jest dosyć chaotyczny, bo chcę opisać moje pierwsze doświadczenia i przemyślenia na bardzo odrębne tematy. Kolejne posty będą już z pewnością konkretniejsze. No dobra, kogo ja oszukuję, taka chwila może nie nastąpić. W głowie chaos, w życiu chaos, na blogu chaos.

Rada driftera na dziś:

Oklepane, ale co tam, i tak lubię to: ŻYCIE NALEŻY PRZEŻYĆ, A NIE PRZECZEKAĆ. 

Time Square o tym wie.
PS. Zapraszam do polubienia mojej strony na facebooku. Jest tam więcej zdjęć i informacji.