sobota, 9 lutego 2019

Przewodnik, jak doświadczyć codzienności Los Angeles i nie zawyć z zachwytu

Los Angeles. Miasto wybrukowane zdeptanymi marzeniami

Hollywood. Sunset Boulevard. 6:30 rano, początek grudnia. Mieszkam tu już prawie rok. Idę do pracy w centrum handlowym. Idę Aleją Gwiazd, tym znanym na cały świat chodnikiem, gdzie są powklejane płytki z wygrawerowanymi imionami tych, którym udało się zabłysnąć. Co parę dni ktoś dewastuje jakąś gwiazdę. Najczęściej ofiarą zniszczeń pada gwiazda Donalda Trumpa. Prawdopodobnie co noc konserwatorzy muszą ją czyścić. Można też dla żartu za opłatą mieć własną gwiazdę. Na przyległych ulicach bezdomni wciąż sobie smacznie śpią w namiotach, prowizorycznych barakach, a czasem w całkiem zaawansowanych konstrukcjach. Nikt załatwiający się w kątku, rozmawiający sam ze sobą albo robiący dosłownie cokolwiek, co zazwyczaj robi się prywatnie, już mnie nie dziwi. Pamiętam młodego mężczyznę na przystanku autobusowym, który siedząc obok mnie już w uniformie kucharza lub kelnera, golił się z użyciem kremu, a ekran telefonu służył mu za lusterko. Za parę godzin ta znana na cały świat ulica Sunset zapełni się poprzebieranymi za Supermanów, postaci z Gwiezdnych Wojen i inne fikcyjne kreacje artystami, którzy będą zabawiać turystów za napiwki. Okolica Chińskiego Teatru to centrum wydarzeń. Już niebawem wszystkie meksykańskie "seniory" rozłożą stoliki z hot-dogami po 5 $ i torebkami skrojonych w domu owoców, w tym surowych ogórków. Wielokrotnie zauważyłam, że między mango a papają zawsze znajdzie się skrojony ogórek. W każdym bądź razie smakuje nieźle i odświeżająco. Na to wszystko przyprawa chili i 5 $ się należy. Turyści z całego świata przybędą tu lada chwila, aby znaleźć na chodniku płytkę z imieniem swego idola. Z tego wszystkiego smród moczu przemiesza się z potem przechodniów i zapachem ulicznego jedzenia. Turyści i tak będą zachwyceni, bo to jest Hollywood. Bezdomni zajmą się swoim życiem, bo nawet ich pewnie męczą te tłumy. Ja też byłam tym tłumem, gdy przyjechałam tu po raz pierwszy 3 lata temu. Jakie to wszystko było wtedy piękne. Zrobiłam zdjęcie z gwiazdą Marilyn Monroe, co to były za emocje. Wówczas myślałam, że bezdomni mieszkają tylko na Skid Row, czyli części Downtown Los Angeles w stronę dzielnicy East Los Angeles. Teraz wiem, jak wygląda Hollywood kilka ulic poza Sunset Boulevard i to w najmniej odpowiednich na odwiedziny porach. 
   Zaletą tego miejsca jest to, że nie ma tu zbyt wielu kradzieży i jest bezpiecznie. Ludzie w Los Angeles zachowują się ekstremalnie dziwne, mają problemy z narkotykami, ale nie kradną. Jest bezpiecznie. Ludzie często proszą o resztę, ale nie ma kieszonkowców. To plus Ameryki. Telefony są zarejestrowane, posiadanie nowego modelu produktu z jabłuszkiem na raty jest dostępne dla każdego, raczej płaci się kartą, a zgubioną kartę można zablokować z parę sekund. Wszędzie są kamery monitoringu, więc nie opłaca się rabować. Jest tu także pełno osób chętnych na okazyjny seks, więc ataki na tle seksualnym odpadają. Marihuana jest legalna, więc nikt nie robi wielkiego halo z powodu palenia. Elektryczne papierosy z wkładem o skoncentrowanym THC, czyli tym "czymś" działającym na samopoczucie, eliminują też zapach. Ludzie tu mają wielkie marzenia i zastawiają całe swoje życie, aby je spełnić. Jednym udaje się, a drugich niszczy niespełniona ambicja i rysy na psychice oraz brak chęci podjęcia przeciętnej pracy to prosta droga do bezdomności. Marzyciele pracują wszędzie, a żart, że co drugi kelner w Los Angeles jest aktorem, ma w sobie dużo prawdy. W Los Angeles wolno wszystko, tylko nie należy okazywać szczerych uczuć. W końcu każda znajomość może się opłacić. Ludzie kalkulują życie prywatne tak, ale miało pozytywny wpływ na karierę. Jak zatem należy zachowywać się, aby być odbieranym jak ktoś miejscowy a nie jak turysta? 

Los Angeles. Miasto Aniołów

Aleja Sław. Walk of Fame

Jak zachowywać się w Los Angeles, czyli przeciwieństwo Nowego Jorku

   Albo jesteś LA albo jesteś New York. Każdy Amerykanin zrozumie to zdanie, nawet ten z Chicago. LA, czyli Los Angeles to tak jak Nowy Jork, nie tylko miasto, ale też stan umysłu, określenie typu osobowości i podejścia do świata. Gdy w Nowym Jorku ktoś mówi F**k you, oznacza to Jak się masz?, a w Los Angeles, gdy ktoś mówi Jak się masz?, oznacza to F**k you. - to znana wśród Amerykanów dosadnie opisująca różnicę metafora. Szczerość i bezpośrednie komentarze charakteryzujące Nowojorczyków w Los Angeles są odbierane jako niestosowne zachowanie i brak kultury. W Mieście Aniołów należy być miłym zawsze, wszędzie i dla każdego. Magiczne słowo klucz to connections, czyli znajomości. Wyobraźmy sobie scenę. Pracujesz w korporacji pełnej małych biurek. Twój sąsiad słucha muzyki i to cię rozprasza. Jeśli jesteś Nowojorczykiem to od razu zwrócisz mu uwagę bez ceregieli i form grzecznościowych. Jeśli jesteś z Los Angeles nie zwracasz uwagi, a gdy w końcu twój sąsiad zapyta, czy muzyka to problem, odpowiesz mu, że wszystko jest OK, to żaden problem, chociaż w rzeczywistości muzyka będzie tobie przeszkadzać. Trzeba być miłym, zawsze uśmiechniętym i do ostatniej chwili udawać, że wszystko jest super. Po dwóch latach mieszkania w Nowym Jorku i roku w Los Angeles jestem pewna tego niepisanego kodeksu. Przeżyłam nawet zwolnienie z pracy w miłej atmosferze. Usłyszałam, że mogę po prostu pójść wcześniej do domu i wręczono mi czek, po tym jak zbyt długo dyskutowałam o nierównych wypłatach kilka godzin wcześniej. Jeśli ktoś uważa, że to idealne zachowanie i Polska powinna uczyć się od Los Angeles tej sztucznej przyjaznej atmosfery, polecam wstrzymać się z opinią. Bycie zawsze miłym dla każdego, bo może akurat ktoś, kogo dziś urażę, jutro zostanie gwiazdą kina i szansa na wpływową znajomość przepadnie, to jak produkowanie tykających bomb. Ludzie trzymają prawdziwe emocje w sobie, często korzystają z pomocy psychoterapeutów i środków farmakologicznych. Nigdzie nie ma tylu niepoczytalnych ludzi na ulicach miast, co w Hollywood. Liczba bezdomnych bije wszelkie rekordy. Miasto zbudowane na niespełnionych marzeniach tysięcy, a może nawet milionów Piotrusiów Panów, którzy mieli wielki plan podboju wszechświata i coś nie wyszło. Sama poniekąd byłam takim Piotrusiem Panem, marzycielką, z czego zdałam sobie sprawę wyprowadzając się stąd uboższa finansowo i rozchwiana psychicznie. Poza tym, gdy wszyscy są dla wszystkich mili, bo tak wypada, to ciężko wyczuć, kto jest przyjacielem. Łatwo zostać samym, będąc w prawdziwej potrzebie.
   Hollywood to marka, a nie tylko część miasta. Każdemu odwiedzającemu polecam wspinaczkę na znak Hollywood na wzgórzu, a właściwie kilka metrów ponad nim.  Wejście zajmuje około godziny, zależy skąd zaczniemy. Panorama miasta obserwowana znad wielkich liter Hollywood robi wrażenie. Jest to darmowa atrakcja, której nie można pominąć. Polecam zacząć wspinaczkę od zwiedzenia Griffith Observatory, skąd rozpościerają się równie piękne widoki jak znad znaku Hollywood.   


meksykańskie Koreatown

Los Angeles to jeden wielki camping

Kontrasty. Dzień zwiedzania dzielnic i próbowania kuchni świata

   Kojarzone z luksusem Hollywood w rzeczywistości jest codzienne i tu najczęściej mieszkają początkujący artyści - niebieskie ptaki. Poszukiwacze luksusu powinni odwiedzić Beverly Hills. Tam czuje się przepych, co przejawia się wielkością i stylem domów. W Beverly Hills nie ma bezdomnych. Rodeo Drive, a właściwie odcinek tej ulicy to zbiór najbardziej luksusowych marek świata. Na odwiedzenie Beverly Hills wystarczy parę godzin. Dla kontrastu tego samego dnia warto udać się do Koreatown. Paradoksalnie wiele ulic tej dzielnicy zamieszkują Meksykanie, a nie Koreańczycy. Można tam wygodnie żyć bez znajomości angielskiego, jedząc codziennie meksykańską kuchnię. Ulice Koreatown wyglądają jak kopie ulic dużych miast Meksyku. Oczywiście są tu wciąż jacyś Koreańczycy. Zazwyczaj prowadzą lokalne biznesy, głównie z działów gastronomia i uroda. Warto spróbować Korean barbecue, gdzie dostajemy surowe produkty, typu mięso, warzywa i sami je sobie grillujemy bezpośrednio na stole. Jest to droższe niż kuchnia meksykańska, ale warto spróbować. Koreańczycy w Los Angeles trzymają w swoich rękach sektor urody. Słyszałam wiele opinii, że do nich najlepiej iść upiększyć paznokcie czy rzęsy. Podobno starają się bardziej niż Latynoski. Inaczej sprawy mają się w Chinatown, gdzie mieszkają w większości Chińczycy. O ile jeszcze miejsce w żołądku pozwala, warto spróbować autentycznego chińskiego jedzenia, kaczki z ryżem albo makaronu typu instant noodle. Taka kulinarna podróż to idealny plan na jeden dzień. Alternatywnie można podjechać autobusem (1,75$ za przejazd) z części Downtown do Wschodniego Los Angeles, aby spróbować słynnej Baja Bowl (miska ryżu z owocami morza i wieloma dodatkami meksykańskiej kuchni, nazwa baja od Baja California, stanu w Meksyku). Lokalni mieszkańcy uważają, że w East LA można doświadczyć lepszej tradycyjnej, meksykańskiej kuchni niż w samym Meksyku. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo najlepszego schabowego w życiu zjadłam w polskiej restauracji na nowojorskim Greenpoincie. Downtown, które na pewno miniemy tego dnia to drapacze chmur, typowa część korporacyjna. Ceny są tam nieco wyższe. Downtown ma styl nowoczesny i przypomina części downtown innych dużych miast USA, na przykład Miami, Chicago czy Filadelfii.


Beverly Hills. Koniec Rodeo Drive

Słoneczny Patrol, fanatycy bodybuildingu i hipisem być, czyli Venice i Santa Monica 

   Zacznijmy od strony Santa Monica. Poczujemy klimat legendarnego hitu telewizji lat 90. Słonecznego Patrolu. Domki ratowników, z których Pamela Anderson i David Hasselhoff wypatrywali topiących się. Kto to wymyślił? Przecież woda w Atlantyku jest tak zimna, że nawet w środku lata nie każdy decyduje się na wejście do wody, a zanurzenie się i pływanie to atrakcje dla surferów. Na plażach Los Angeles spędza się czas, tak po prostu będąc tam, ze znajomymi, przy książce, bawiąc się z dziećmi, surfując, ale nie jest to Miami, gdzie woda jest ciepła i spokojna. Santa Monica Pier, czyli molo to obowiązkowy punt zwiedzania. Park rozrywki, karuzela, frytki, hamburgery, uliczni artyści i jakaś niewytłumaczalnie pozytywna energia. Trochę taki nigdy nie kończący się festyn. Jeśli zdjęcie na końcu molo już jest zrobione, a potem kolejne z klasycznym pejzażem plaży i morza po prawej (w stronę Malibu), można ruszać dalej. Opcja piesza ucieszy tylko osoby lubiące długie spacery. Można iść, biec albo jechać na rowerze, łyżworolkach lub wszędzie dostępnych do wypożyczenia eklektycznych hulajnogach po specjalnej ścieżce, która doprowadzi aż do Venice. Spacer wzdłuż plaży zajmie niecałą godzinę. Dla miłośników sportu polecam odbicie od wybrzeża i wstąpienie do siłowni Gold's Gym "The Mecca" przy Humpton Drive, gdzie ćwiczą największe sławy fitnessu, a także sam Arnold Schwarzenegger jest regularnym bywalcem od prawie połowy wieku. Ta siłownia nazywana jest mekką, ponieważ tam ćwiczyły światowe legendy kulturystyki XX wieku. Nigdy nie widziałam w swoim życiu tylu ekstremalnie wyrzeźbionych ciał potwierdzających lata pracy nad sobą. Panuje tam niezobowiązująca i przyjacielska atmosfera. Nie wypada atakować swoich idoli z kamerą w czasie ćwiczeń, ale to właśnie tam można spotkać największych obecnych fit celebrytów z Instagrama. Nieopodal na Venice Beach, część plaży nazywa się Muscle Beach i jest tam siłownia na świeżym powietrzu, boisko do koszykówki, skate park i miejsce do ćwiczenia kalisteniki. Za wyjątkiem tego fit odcinka w Venice można poczuć prawdziwie hippisowski świat. Witajcie w Hippinandzie, czyli w Venice. Jeśli ludzie w Los Angeles bez skrepowania zachowują się dziwnie i niestandardowo, to Venice jest wisienką na torcie ekstrawagancji. Ulica samej przy plaży jest przeznaczona dla pieszych i wypełniają ją sklepiki typowe dla letnich kurortów. Można kupić przekąski, stroje kąpielowe, okazyjne pamiątki. Zachód słońca oglądany na Venice Beach jest spektakularny. 
Muscle Beach

Venice sunset
Venice

Venice

Czas na rekreację. Hiking w Los Angeles i okolicach 

   Los Angeles to też niezliczone opcje wspinaczki górskiej. W Internecie łatwo znaleźć strony poświęcone wyłącznie górskim szlakom. Nie trzeba być przesadnie wysportowanym, aby cieszyć się urokiem kalifornijskich gór. Wystarczą wygodne buty i butelka wody. Opcja najbardziej podstawowa, a wręcz obowiązkowa to Runyon Canyon w Hollywood. Usytuowany w centralnej lokalizacji jest odskocznią od zgiełku ulic dostępną dla każdego. Łatwo natknąć się tam na ludzi ze świata artystycznego, aktorów czy modelki. To taki celebrycki hiking. Inną łatwą i przyjemną odskocznią są wzgórza Baldwin Hills, skąd można podziwiać piękną panoramę miasta. Jeśli dysponujemy autem warto wybrać się na wspinaczkę do Malibu albo w okolice Pasadeny. Tam na terenie Los Angeles National Forest można zobaczyć małe, ukryte pośród drzew wodospady. Eaton Canyon i Millard Hills to idealne miejsca na odpoczynek na łonie natury, o czym wiedzą lokalni mieszkańcy, a niekoniecznie turyści.  

Hollywood Sign

Runyon Canyon

Baldwin Hills

Kamera, akcja! Każdy może wystąpić w telewizji

Po co kupować drogie bilety na oklepane wycieczki po studiach Warner Bros, Universal czy Paramount Pictures, jeśli w Los Angeles tak łatwo być statystą w serialach lub siedzieć na widowni telewizyjnych show lub najnowszych seriali komediowych. Jest to opcja darmowa, wystarczy zaaplikować przez Internet na stronach firm odpowiedzialnych za statystów. Uroda nie ma znaczenia, ważne, aby pojawiały się nowe twarze. Do tego często można dostać przekąski, a czasem upominki bądź małą finansową gratyfikację za bycie na nagraniu. Darmowe bilety należy zarezerwować kilka dni wcześniej. Nie wolno jednak robić zdjęć w czasie nagrań, ale same wrażenia bycia w światowych sławy studiach filmowych to ciekawe przeżycie. Pewnej niedzieli zgłosiłam się na widownię show muzycznego i mogłam oglądać gościnny występ Mariah Carey spod samej sceny zupełnie za darmo. 

Los Angeles

Ooops! Czyli transport miejski w Los Angeles

   Tak, to jest możliwe, aby mieszkać lub zwiedzać Los Angeles bez samochodu, chociaż zajmuje to czterokrotnie dłuższy okres czasu niż podróż samochodem. Linie metra i autobusy kosztują tyle samo, czyli 1,75 $ za przejazd, dzienny bilet to wydatek 7 $, a tygodniowy kosztuje 25 $. W godzinach nocnych zamawiane internetowo taksówki to najlepsze rozwiązanie, które jest tanie i o wiele wygodniejsze, bo autobusy kursują rzadko i często spóźniają się.  Korki w Los Angeles to codzienność, a jazda rowerem, ze względu na ilość samochodów to w pewnym stopniu sport ekstremalny. Samochody to główny środek transportu miejscowych. Auta, które w Europie uchodzą za luksusowe są w Los Angeles normalnością. Nikt nie zatrzymuje się, aby zrobić sobie zdjęcie przy sportowym Porsche czy Ferrari. To miasto ludzkich marzeń, tych spełnionych i niespełnionych, gdzie poza ciężką pracą i znajomościami trzeba mieć dużo szczęścia i mało skrupułów. To Los Angeles.

niedziela, 11 listopada 2018

Certyfikacja na trenera personalnego w USA i walka o wizę

      Helloł rodacy, krewni, przyjaciele, znajomi, ukryci wielbiciele i ukryci hejterzy Podzielę się z Wami opartą na faktach historią mojej upartości życiowej. Bycie upartym ma swoje plusy i minusy. Plusem jest to, że mogę osiągnąć to, co chcę i dojść wysoko, a minusem, że płacę bardzo wysoką cenę na wyniki i odczuwam skutki uboczne, jak samotnośc czy obsesja.
Dziś zdałam egzamin, który ma powszechną opinię najtrudniejszego z możliwych do zdania, egzaminu na Trenera Personalnego w USA. American Collage of Sport Medicine Certified Personal Trainer (ACSM CPT) - Ewa Treszczotko, to już stało się faktem. Żeby nie bylo, że tylko się chwalę, powiem, że zdałam go za trzecim podejściem, tak jak wizę dostałam za trzecim razem. Dodatkowym wyzwaniem był medyczny i ogólnie zaawansowany język angielski, co było dodatkowym utrudnieniem. 165 minut i mam to! Przedstawiam poniżej 2 historie z mojego życia, aby dać przykład, że potknięcie się nie jest od razu porażką i jeśli się podniesiesz, to nigdy nie przegrasz. Jak nie drzwiami, to oknem, jak nie za pierwszym razem to za dziesiątym.

Historia egzaminu na trenera personalnego:
1. próba : Wracam w Azji, jest 11 września i piszę wielkimi literami na tablicy w pokoju. "Do 11 października zdam ACSM". Daję sobie miesiąc. Czytam ze słownikiem 650-stronnicowy podręcznik i ściągam aplikację na telefon za 20$ z pytaniami. Nie szukam żadnej dorywczej pracy, nie mam życia towarzyskiego. Idę na egzamin 8 października i.... brakuje mi 4% punktów do zdania. 550 na 800 to minimum, a ja mam 517 punktów. Cóż, objadam się słodkimi bułkami i lodami, płaczę ze smutku i powracam do nauki zdecydowanie znudzona i zdołowana.
2 próba: Czekam przepisowe 15 dni, aby móc zapisać się ponownie. Zapisuję się na 25 października. Płacę z własnej kieszeni, bo szkoła zapłaciła w ramach czesnego tylko za jedna próbę 349$ . To Stany, tu nauka za darmo nie istnieje. Nikomu nie mówię, że się zapisałam. Ze zniżką to 175$. Czytam znów podręcznik, rozwiązuję quizy, bawię się aplikacją do nauki. Wciąż bardzo ograniczam dorywcze prace i życie towarzyskie, mimo że to dodaje mi dodatkowego stresu. Idę na egzamin i... brakuje mi 2% punktów do zdania. Mam 529 punktów na 800. Wychodę tym razem już nie smutna, a wkurwiona i zdeterminowana. Wydawało się, że jest wszystko ok i nawet nie ma opcji dostania klucza odpowiedzi. Teraz już zamiast łez jest determinacja, choć szkoda czasu oczywiście i nerwów. Zamiast jeść pączki, jadę do Las Vegas zregenerować siły i podjąć kolejną próbę.
3 próba: Nienawidzę tych informacji. Na zajęciach w szkole z pierwszej ławki, gdzie siedziałam od maja przenoszę się na ostatnią i wcale nie słucham, tylko jestem dla obecności, aby nie stracić wizy. Nauczyciel i reszta grupy irytuje mnie. Czuję frustrację. Nie lubię samej siebie. Wylewam żale dyrektorowi szkoły, ale w pełną determincją. Dyrektor, żeby nie było, że obniżam statystyki, zamawia mi z internetu książkę, taki skrót informacji i przygotowanie do aktualnego egzaminu. Kumpel ze szkoły też pożycza mi swoją książkę, bo wiem, że tej od dyrektowa nie mogę trzymać za długo. Uczę się. Tym razem w dupie mam podręcznik i tę aplikację, która i tak co chwilę mnie wylogowuje i pytania nie pokrywają się z tymi z egzaminu. Skupiam się na tym, czego najbardziej nie chce mi się uczyć, czyli chorobach, jak tachycardia, ischemia, intermidiet claudification, dyspnea (tak, to po angielsku wciąż), na obiegach krwi i pracy serca i o rodzajach pracy mięśni i kości, czy to sagital czy frontal plane, czy to ruch concentric czy eccentric, a może to isometria albo isotonicne ćwiczenia. Te róznice w tworzeniu treningów, ile powtórzeń i ile serii na masę, a ile na wytrzymałość, co dla osób starszych, jak obliczyć odpowiedni poziom zmęczenia i według jakiej skali dla kobiet w ciąży, jakie przepisy są o ochronie danych klienta, a jakie prawa na to, aby nie być posądzonym o molestowanie seksualne podczas treningu. To tylko przykłady tych informacji. Idę na egzamin. Tym razem jem zdrowo i piję 3 litry coli w 24 godziny przed, choć ja nigdy coli nie piję. Modlę się, choć moja wiara pozostawia dużo zapytań. Wiem, że wierzyłam zawsze w Anioła Stróża i mówię w myślach moim dwóm Aniołom, że tym razem trzeba się skupić. Oczywiście znów kolejne 175$ trzeba było też zapłacić. Idę na egzamin i... zdaję! Na 564 punkty! Udało się! Cieszę się. Trzeci raz i mam to! Te poprzednie 2 razy to były tylko potknięcia, a nie przegrane. Podniosłam się i osiągnełam cel.

A teraz historia wizy:
Jak wiadmo straciłam moją 10 letnią wizę do USA pod koniec 2016 roku, gubiąc paszport.
1 próba, kwiecień 2017 -myślę, że to formalność. Idę na pewniaka na spotkanie w ambasadzie i.... Nie dostaję wizy za przepis 204b, czyli brak wystarczających kontaktów z ojczyzną. Dużo podejrzeń, czemu byłam tak długo, czemu nie pracowałam w Polsce itp. Jest mi przykro, bo wiem już, że widzę się w Stanach, a nie w Polsce. Czuję się zagubiona. Postanawiam dać szansę innem państwom. Spontanicznie kupuje najdroższy bilet w moim życiu (3700zł) i lecę do Rio de Janeiro. W 9 dni do odlotu ogarniam pracę (to znaczy wolontariat) i zakwaterowanie na Copacabanie, októrej zawsze marzyłam. Kasa się nie liczy. Nie chce mi się żyć, czuję samotność i to jest próba uchronienia się przed wariatkowem albo jakąś samodestrukcją.
2 próba, wrzesień 2017 - Po Rio, mimo że było ok, czuję jeszcze bardziej, że wolę Stany. Wiem, że na turystyczną wizę nie mam co liczyć. Wysyłam 445 personalnych CV do różnych firm w USA. Dostaję się na rozmowę przez skype w sprawie pracy dla galerii sztuki z Miami, która prowadzi aukcje malarstwa na statkach pasażerskich. Zajebiście! Podróże i USA i zarobek w jednym! Przechodzę 2 kolejne etapy rozmów kwalifikacyjnych, do których muszę opanować różne style malarskie i nauczyć sie biografi około czterdziestu malarzy. Jadę do Gdyni na badania zdrowotne, niezbędne do pracy na statkach. Płacę za nie 1500zł z własnej kieszeni, ale przecież warto. Firma wysyła mi "visa letter", czyli papier o zatrudnieniu niezbedny do dostania 2 wiz B1- na szkolenia w Miami i C/D do pracy na statkach. Idę z tym listem jak z kartą Jokera. Już mam przecież pracę i podpisany kontrakt. W ambasadzie zostaję odrzucona za... przepis 204b -brak powiązań z ojczyzną, a przecież wiza B1 biznesowa łączy się w B2 turystyczną, więc pewnie bym poleciała na szkolenie i uciekła.. Wracam do domu na wioskę i załamuję się. Płaczę prawie trzy dni, bo to tak boli, jak wykonałam szczerą pracę, te CV, rozmowy, nauka o malarzach, badania w klinice morskiej w Gdyni.. Jest mi tak cholernie przykro.
3 próba, marzec 2018 - Po kilkudniowym punckcie krytycznym załamania psychicznego, zbieram te rozbite marzenia w jedno i próbuję ustalić plan. Wiem, że jeśli trzeba to przejdę przez pustynię w Texasie na granicy meksykańsko - amerykańskiej albo przepłynę kajakiem z Kuby do Miami. Mimo tego, że mam te pomysły w głowie, szukam rozwiązania legalnego tak w realu. Pora otrzeć łzy i zacisnąc zęby. Ok, więc chodzi o brak powiązań z Polską i do tego już nie mam szans na turystyczną i pracowniczą wizę. Co robię? Zdaje (po 2 miesiącach zakuwania) egzamin językowy i szukam szkoły. W Polsce podejmuję pracę w korporacji, w weekendy zapisuję się do szkoły policealnej, piszę biznesplan własnej działalności w Polsce, którą rzekomo otworzę, zostaję cżłonkinią zarządu organizacji charytatywnej wpisanej do KRS. To wszystko zajmuje mi prawie pół roku. Idę do ambasady w papierami ze szkoły poświadczającymi, że się dostałam i zapłaciłam czesne (nawet nie będe upubliczniać kwoty ku*wa..) Rozmowa jest długa i stresująca. Jestem skupiona. Wychodząc z mieszkania na Powiślu nie biorę ze sobą nawet telefonu do ambasady. Uznaję, że jeśli teraz się nie uda, to skaczę z mostu do Wisły. No i.. właśnie wtedy się udało i dostałam wizę!
Wiza i egzamin na trenera personalnego.. Sukces przyszedł dopiero za trzecim razem. Może ktoś inny by załatwił te sprawy za pierwszym razem z palcem w dupie i bez stresu, ale nie o to chodzi. Swoją miarą trzeba mierzyć, każdy na swoje granice i wyzwania. Oczywiście potknięcie się boli, bo musi boleć, a determinacja, aby jednak osiągnąć swoje cele nie jest powiązana ze szczęściem i spokojem wewnętrznym, a bardziej z obsesyjnymi myślami, lękiem przez przegraną, samotnością i nie łatwą pracą na dłuższy dystans. Satysfakcja, gdy coś się uda jest warta tego zachodu. Jestem uparta i wytrwała. Szanuję każdego, kto nie boi się żyć i wyznaczać celów wedlug własnej miary. Szczera praca zawsze jest poza strefą komfortu. Porażka nie jest przegraną, póki się podnosisz po niej. Zawsze będą "unexpected obstacles" jak to czasem tu tłumaczę znajomym, czyli nieprzewidziane przeszkody. Nie bój się dać z siebie wszystko.


sobota, 5 sierpnia 2017

Wyprawa rowerowa na Bałkany: Albania, Czarnogóra, Chorwacja, Bośnia i Hercegowina

      Upłynęło już około dwa miesiące od mojej rowerowej wyprawy na Bałkany. Na początku miałam plan, aby zrobić filmik, tak jak zrobiłam po wyprawie do Szwecji i Danii. Po powrocie popadłam jednak z leniwy nastrój, przestałam odczuwać energię i motywację. Aby odzyskać chęci do życia, w końcu zdecydowałam się na odkładaną z roku na rok przez 6 lat podróż do Rio de Janeiro, o czym zawsze marzyłam. Wtedy już zajęłam się tworzeniem planu na Brazylię. Teraz, gdy już prawie kończy się moja pierwsza i na pewno nie ostatnia wizyta w Rio, pomyślałam, że opiszę, co tam działo się ze mną w Albanii, Czarnogórze, Chorwacji i na skrawku Bośni i Hercegowiny. Był to świetny wyjazd! Głównie dzika Albania zapadła mi w pamięć. Wiadomo, najlepiej na świeżo wszystko opisywać, ale jak już wyszło jak wyszło, lepiej napisać coś niż nic. Tworząc ten post przypominałam sobie te wtedy ciężkie albo dające adrenalinę, a teraz z perspektywy czasu świetne momenty. Nawet dla samej siebie albo kiedyś dla moich wnuków lub innych krewnych i przyjaciół warto to opisać. Kiedyś moje relacje z podróży mogą być jedynym śladem, który po mnie pozostanie. To wspomnienie o moim charakterze i jakie przygody przeżyłam. Dobra, zacznijmy tę kolejną historię.


      Albania przez to, że jest mało znana i nie aż tak popularna wydawała mi się zbyt niebezpiecznym kierunkiem na samotną podróż rowerową. Myślałam, że sama jadąc pustą albańską drogą, mogę nie dać sobie rady z psami pasterskimi, gdy będą za mną biegły albo z jakimiś zaczepkami miejscowych mafiozów. Mam tę fantazję :) Mój schemat myślenia był taki: Albania to teren górski, góry to wypas owiec, owiec pilnują wielkie psy pasterskie, takie psy zawsze są spuszczone, nikt z Albanii pewnie nie dba o ogrodzenia, pewnie psy biegają, gdzie chcą. Ja będę na rowerze, psy zaczną szczekać i mnie gonić, a na koniec mnie pogryzą. Inny scenariusz w mojej głowie... Jadę rowerem przez pustą drogę z dala od miasta, ktoś chce mnie okraść, złoczyńcy otaczają mnie z dwóch stron, mam odciętą drogę ucieczki, kraj małego szacunku do kobiet, częściowo muzułmański (tu prawdopodobnie kierowałam się moimi złymi wspomnieniami z Turcji), więc jak nic gwałt i rabunek. W końcu zdecydowałam się na poszukanie kompana/kompanki podróży, aby nie moja głowa była wolna od tych czarnych scenariuszy. Wrzuciłam post na grupę na facebooku „Podróżnik/podróżniczka poszukiwany/poszukiwana”. To chyba jedna z liczniejszych grup podróżniczych, jakie znalazłam w internecie. Ze względów bezpieczeństwa wolałabym faceta na kompana podróży, ale odpowiedzi, które otrzymałam ze strony męskiej, były żenujące. Odpisywały mi osoby, które nigdy nie przejechały 50 km na rowerze, albo nigdy nie wyjeżdżały za granicę, albo odpowiedzi to były jakieś żałosne próby podrywu. Nawet jedna dziewczyna próbowała. Na początku wszystko ok, a później zaczęła mi pisać coś w stylu „A co by się stało, gdybym w czasie wyprawy zaczęła z Tobą flirtować? Podoba mi się Twoje ciało.”. W końcu napisała do mnie konkretna sensowna dziewczyna, Dominika z Bolesławca (to koło Wrocławia), czyli z drugiego końca Polski. Brzmiała sensownie, poza tym prowadzi sklep rowerowy, co od razu oznacza, że wie co nieco, a nawet więcej niż co nie co, na temat rowerów. Dominika ma chłopaka, który raczej nie jest fanem robienia stu kilometrów dziennie na rowerze i spania pod namiotem. Tak oto, ona, fanka roweru, odpowiedziała na mój post. Kupiłyśmy bilet lotniczy na grecką wyspę Korfu z Rzeszowa, czyli nikt nie był pokrzywdzony, obie miałyśmy pół Polski do przejechania na lotnisko.

Przygotowania
      Drugi raz w życiu transportowałam rower samolotem, przy czym za pierwszym razem zdecydowałam się na wsadzenie roweru w karton. Zabrałam tym razem zapasowe dętki. Tym razem przydały się tuż po lądowaniu, bo, jak się okazało, przy spuszczaniu powietrza zapomniałam zabrać oryginalne wentylki ze stołu w piwnicy i nie poleciały ze mną. Poniżej na filmiku widać, jak to wyglądało.




Dzień 1 : Polska, Grecja (Korfu), Albania
      Spotkałam się z Dominiką na lotnisku w Rzeszowie. Wydała mi się spoko, a przynajmniej zrobiła wrażenie osoby, która przetrwa tę wyprawę. Poleciałyśmy na grecką wyspę Korfu.

      Zaczęłyśmy od złożenia rowerów na lotnisku. Poszło sprawnie. Na najbliższej stacji benzynowej napompowałyśmy opony i tak zaczęła się kolejna rowerowa przygoda. Musiałyśmy dotrzeć do portu, skąd odpływały promy do albańskiej miejscowości Seranda. Port był oddalony od lotniska o 3 km, ale zrobiłyśmy minimum 10 km szukając portu. Pokręciłyśmy się po uliczkach zabytkowego centrum miasta. 

   Zjadłyśmy wspólnie kebaba i popiłyśmy miejscowym piwem, czyli tradycja polskiej integracji została zachowana. Było to coś nowego dla mnie, bo zazwyczaj podróżuję sama. Na Korfu spotkałyśmy grupkę turystów z Polski w bardzo dobrym humorze. Życzyli nam powodzenia w naszej wyprawie. Przykuwałyśmy uwagę naszymi obładowanymi rowerami. Pogoda była taka sobie, a zmęczenie po nocy w autobusie też robiło swoje. Kupiłyśmy bilety na prom i czekałyśmy cierpliwie na odpływ. Już czułam ten leniwy, śródziemnomorski klimat, gdzie nikomu się nie spieszy i życie toczy się 5 razy wolniej niż w USA (ale wciąż 5 razy szybciej niż w Brazylii).


   Na pierwszą noc w Albanii znalazłam hosta przez moją ulubioną stronkę couch surfing. Albańczyk o imieniu Arjon czekał na nas przy porcie. Byłam szczerze podekscytowana Albanią, bo moje wyobrażenia były bajkowe, aż sama z perspektywy czasu podziwiam się za taką fantazję. Myślałam, że czeka mnie mieszanka świata rodem z kultowego filmu Emira Kusturicy „Czarny kot, biały kot” ze światem mafijnym w stylu polskich reportaży z lat 90. Spodziewałam się starych Mercedesów na każdym rogu. Cóż, moje wyobrażenia były częściowo trafione, ale o tym później. Mój host Arjon pracował jako kelner z lokalnej restauracji. Mieszkał w skromnym, ale dobrze zlokalizowanym punkcie miasta. Chłopak skończył biznes międzynarodowy. Pracował jako ou pair (czyli opiekował się dziećmi) w Finlandii przez rok, a teraz jest kelnerem za 175 euro miesięcznie plus napiwki bez dni wolnych. Tak właśnie toczą się kariery po tych ładnie brzmiących, światowych kierunkach studiów. Jako specjalista do spraw stosunków międzynarodowych i kulturoznawca wiem co mówię. Nasz host pokazał nam z większa Serandę. 

   Jak w większości sezonowych, turystycznych miejscowości nad Adriatykiem i Morzem Śródziemnym życie koncentrowało się przy nadmorskiej promenadzie oraz okolicznych barach i restauracjach. Kilka pomników tu i tam i krajobraz wakacyjny jak znalazł. Wtedy już odkryłam, że angielski mojej towarzyszki wyprawy Dominiki jest bardzo słaby i ani nie będzie mogła zrozumieć ani uczestniczyć w większości rozmów. Nie wiem czemu, ale miałam przekonanie, że w dzisiejszych czasach każda podróżująca choć trochę młoda osoba mówi po angielsku… Później dołączył do nas współlokator Arjona Alban, również kelner w tej samej restauracji. Chłopcy uparli się, że muszą kupić piwo i jedzenie i musimy w tradycyjnie słowiańskim stylu siedzieć przy stole i gadać o dupie Maryni. Normalnie nie miałabym nic przeciwko, ale byłyśmy zmęczone nie przespaną nocą, podróżą samolotem, jazdą rowerem po Korfu i półtoragodzinną przeprawą rozbujanym na boki promem. No ale nie było jak się wykręcić i próbowałyśmy to przetrwać. 


      Alban, współlokator mojego hosta, dał mi dużo do myślenia. Koleś od chyba 5 czy 6 lat, jak dobrze pamiętam, każde lato pracuje jako kelner z Sarandzie za marne grosze. Ani wybitnej urody, ani ambicji, a jednak chłopak brzmiał inteligentnie, mówił, że lubi czytać książki i mówił zrozumiale po angielsku. Był to człowiek szczęśliwy, po prostu szczęśliwy. Ja od dłuższego czasu, mimo tylu niesamowitych miejsc, które odwiedziłam i możliwości, które mam i tego, że jestem zdrowa, od dawna nie doświadczyłam uczucia takiego szczerego szczęścia. Myślę często o rzeczach, których nie mam, jak na przykład wizy do USA, biegłego angielskiego bez akcentu, miłości, stabilizacji, szczupłej figury, ciekawej pracy. Ta ambicja mnie wykańcza i z jednej strony popycha mnie do działania, a z drugiej strony kradnie mi uczucie szczęścia. Ten Alban, który cieszył się ze wszystkiego co ma, choć miał niewiele, dał mi do myślenia.

Dzień 2. Saranda - Vlore (Albania)
      Następnego dnia rano po śniadanku wyruszyłyśmy wcześnie. Piękna pogoda, ciepło, ale nie upalnie. Kilka przystanków na zrobienie zdjęć. 

     Szybko zaczęło się robić pod górkę, dosłownie pod górkę. O godzinie 9:30 popychałyśmy nieustannie rowery z pełnym słońcu. Widoki gór naokoło wynagradzały to zmęczenie. Do godziny 16 pierwszy dzień to było głównie wprowadzanie roweru pod górkę, aż do momentu wyczerpania, a później znajd z górki na lekko wciśniętych hamulcach, aby wyrobić na zakrętach. Na swoim składanym rowerze wyciągnęłam kilka razy 55 km na godzinę, co uważam za wyczyn. Największym pozytywnym zaskoczeniem po drodze byli ludzie. Każdy, ale to każdy, witał się ze sobą po drodze.


      Ludzie zatrzymywali się i machali nam, jakby papież przejeżdżał, a nie dwie dziewczyny z Polski. Przy i po drodze mijałyśmy biegające samopas psy, kozy, świnie i kury, też z dala od terenów zabudowanych. Widziałam dziadka prowadzącego osła jako swój środek transportu. Po mnie zaskakiwało, drogi były nowe i równe, że Polska mogłaby pozazdrościć. To zwiększało jeszcze efekt tej groteski. Wyobraźcie sobie nową równą ekspresową drogę i na niej dumnie spacerującą brudną świnię albo krowę. Obok tego wyobraźcie sobie zapierające dech w piersiach góry jak z obrazka i bezzębną babcię ioraz brudne wesołe dzieci machające nam. No i oczywiście były tam stare mercedesy. Stare i nowe, ale głównie mercedesy. Mój albański host Arjon tłumaczył mi, że mercedesy mają dobre nadwozie i ludzie ufają tej marce, że nie zawiedzie na albańskich drogach.
      Około 16 wiedziałyśmy, że czeka nas przeprawa przez górę Cika i jeśli będziemy pchać rowery to się nie wyrobimy do nocy. Zdecydowałyśmy się na coś, czego wcześniej nie próbowałam, a mianowicie łapanie autostopu z rowerami. Byłyśmy w ostatniej miejscowości przez górą. Lokalny ochroniarz zainteresował się, co my robimy i powiedział, że nam pomoże zatrzymać jakieś auta. Wyglądał jak policjant. W sumie może to był mundur policjanta, a nie ochroniarza.. 

      Fakt faktem zatrzymałyśmy dwa samochody jadące razem. Jeden miał pojemną pakę. Jechali nimi francuski turysta i jakiś Albańczyk. Po drodze już dwa razy mijali nas i widzieli, że pchałyśmy rowery zamiast na nich jechać. Raz nawet jeden z nich zwolnił krzyknął z auta „A co wy dziewczyny wybrałyście się na przejażdżkę rowerami czy tylko, aby prowadzić rowery”. Chyba wtedy jakaś siła wyższa powstrzymała mnie od odkrzyknięcia mu czegoś chamskiego. Plan był taki, że wwiozą nas tylko na górę. Ale jak się rozgadaliśmy i już wiedziałam, że chłopcy są normalni, podwieźli nas trochę dalej. W sumie teraz wiem, że ta podwózka nam uratowała plan dnia, bo nie wyrobiłybyśmy się przed zachodem słońca.


      Naszym planem było dojechanie do słynnego kurortu Vlore. Jak tam dotarłyśmy aż mnie zatkało. Miasto wyglądało jak wielki plac budowy, a szczególnie okolice wzdłuż morza. Jestem pewna, że za parę lat, może za 5 lat, albańskie Vlore przebije popularnością chorwacki Dubrownik. Tańsze ceny, wciąż mili, uczciwi ludzie i jeszcze lepsza pogoda zrobią swoje. Piszę to w 2017 roku i jeśli ktoś to przeczyta za 5 lat, niech wie, że ta włóczykijka Ewka miała rację.

     Trzeba było znaleźć nocleg. Dominika zabrała namiot. Pomysł rozbicia namiotu w mieście przy głównej promenadzie stał się faktem. Podjechałyśmy najpierw do patrolujących ulice policjantów, aby zapytać się, że to bezpieczne i czy nie dostaniemy mandatu. Na przykład w Chorwacji za camping w miejscach do tego nie przeznaczonych można dostać mandat, ale to swojska Albania, a nie wysysająca ostatni grosz z turystów Chorwacja. Policjanci nie mogli mnie zrozumieć do końca, więc zadzwonili na komendę z komórki i dali mi porozmawiać z funkcjonariuszem, który rozumiał angielski. Dostałyśmy zgodę na camping, gdzie chcemy. Rozbiłyśmy się więc na zarośniętym trawą skwerku pomiędzy blokowiskiem, miejską promenadą i lokalnym barem. Przechodzący ludzie patrzyli na nas z zaciekawieniem, jak rozbijałyśmy namiot w mieście. Właściciel baru, starszy pan, wychodził kilka razy patrzeć, co się dzieje. Chyba on też się obawiał, co się dzieje tam w trawie. 
      Następnego dnia o 7 rano poszłam do tego baru poprosić o skorzystanie z toalety i kupić kawę. Po krótkiej rozmowie dostałam za darmo pełen serwis: kawę i wodę na tacce do namiotu. Poza tym właściciel i jego żona o 7 rano już popijali rakiję, czyli lokalny silny alkohol, w tym przypadku na pewno domowej roboty. Chcieli mnie zaprosić na kieliszeczek. Początkowo odmówiłam, ale później przemyślałam i wróciłam. To już była esencja Albanii. O 7 rano popijałam rakiję z albańskim małżeństwem, tuż po dzikim kempingu w centrum miasta, rowerowym autostopie dzień wcześniej i tych wszystkich nierealnych, a jednak prawdziwych ludziach pozdrawiających nas w drodze. Albania to realizm magiczny. To świat w stylu „Stu lat samotności” Gabriela Garcii-Marqueza, to świat odrealniony, pełen groteski, który jakimś cudem istnienie. Dominika też skorzystała z zaproszenia na rakiję. Dołączyło do nas jeszcze kilka pań sąsiadek i już prawie była impreza o 7 rano. Jednak rozsądek wziął górę, podziękowałyśmy grzecznie. Nie było łatwo porozumieć się, oni do nas mówili powoli i wyraźnie po albańsku, a my jak tylko dawałyśmy radę: po angielsku, polsku, rosyjsku, nawet po włosku.




Dzień 3. Vlore - Durres (Albania)
      Wzmocnione poranną rakiją wyruszyłyśmy w drogę. Nie było innej opcji na początku niż jazda autostradą. Przy początku autostrady był wielki znak przekreślonych rowerów, czyli zakaz jazdy rowerem, co niezależnie od narodowości, pismo obrazkowe uświadomiłoby nawet dziecku. Przy wjeździe na autostradę stała grupka znudzonych policjantów z drogówki. Sytuacja wyglądała następująco... My dwie na rowerach, oczywiście w kamizelkach odblaskowych i kaskach na tle znaku „zakaz wjazdu rowerom” jedziemy autostradą. Policjanci patrzą się na nas. My krzyczymy „Hallo, good morning” i oni nas też pozdrawiają. Po prostu w Albanii przepisy są dla ludzi, a nie ludzie dla przepisów. Pewnie policjanci zrozumieli, że w okolicy nie ma innej normalnej równej drogi i nie chcieli nam utrudniać. Albania naprawdę to kolebka życzliwości w tej naszej kłócącej się o każda pierdołę Europie.
      Choć wygodnie jechało się wzdłuż autostrady, odbiłyśmy trochę w interior na drogę lokalną. Było to ciekawe doświadczenie, bałagan niczym z Ameryki Centralnej przeplatający z bogato zdobionymi willami w lekko kiczowatym, a la kolonialnym stylu. Z pewnością było bezpiecznie. Zaskoczeniem było nowoczesne miasto Fier. W centrum był wielki monument w kształcie kuli ziemskiej. Poczułam się tak światowo w Albanii. Była tam nawet ścieżka rowerowa.

      Po drodze poza tanimi i naturalnie pysznymi owocami, jak truskawki czy czereśnie, kuchnia lokalna mało mnie zaskoczyła. Potrawy były dobre, ale smaki były mi znane. Kuchnia całych Bałkan, jak i kuchnia turecka mają ze sobą wiele wspólnego. Różne wariacje kebabów, dużo mięsa z grilla i kozie sery to stałe elementy. Wszystkie spalone podczas jazdy kalorie nadrabiałam baklawą, do której mam słabość w każdym kraju, gdzie można ją kupić. Baklawa to bardzo słodki deser w miodem, orzechami, pistacjami i tym podobnymi.
      Tego dnia w końcu zobaczyłyśmy bunkry. Przecież Albania słynie z bunkrów. Podobno są one wszędzie. Cóż, my zobaczyłyśmy pierwsze bunkry na po prawie 200 kilometrach przejechanych. Bunkry to pamiątka po Albańskiej Partii Pracy i premierze Mehmecie Shehu, a także element charakterystyczny Albanii.

    Tego dnia dotarłyśmy do Durres, trzeciej z kolei po Serandzie i Vlore nadmorskiej miejscowości. Na prawdę te przystanki to była sama przyjemność. Tym razem potrzebowałyśmy, po tej nocy w namiocie, wygodniejszego lokum. Znalazłam na "bookingu" pokój w domu do wynajęcia. Zrobiłam rezerwację online i udałyśmy się pod wskazany adres. Otworzyła nam pewna pani, która nie miała pojęcia o żadnym wynajmowaniu ani rezerwacji, była trochę zaskoczona. Budynek nie wyglądał też tak jak na zdjęciach. Nie mogłam uwierzyć, że ktoś na bookingu, jednej z najpopularniejszych na świecie stron internetowych z rezerwacją hoteli i tym podobnych, mógł się bawić w takie oszustwa. Podałam tej pani numer telefonu i mimo bariery językowej kobieta nas zaprowadziła pod adres jakiegoś hotelu. Podobno osobą z bookingu był jej syn. Gdy tam zaszłyśmy do hotelu, który miał być naszym miejscem zastępczym, okazało się, że nic o tym nikt nie wie. Już zaczynałam gotować się z emocji. Ospały recepcjonisto - kelner też jeszcze bardziej mnie prowokował swoim brakiem zaangażowania. Zapytałam go czy mogę zadzwonić na numer podany w rezerwacji. Chociaż tyle dobrze, że się zgodził. Odebrał kolega wynajmującego pokoje Albańczyka. Po 10 minutach byli pod umówionym hotelem. Powiedzieli, że wszystko się zgadza i mamy pokój, a kłopoty są przez to, że strona booking podaje błędną lokalizację. Sam wynajmujący nie udzielał się za wiele, bo słabo mówił po angielsku. Jak już dotarliśmy na miejsce, rzeczywiście było wszystko w porządku. Jak się okazało zrobiłam rezerwację na jedną osobę, co sobie uświadomiłam dopiero na następny dzień, sprawdzając maile. Upierałam się przy płaceniu, że było na dwie osoby, bo wydawało mi się, że jest na dwie. Właściciel po tej sytuacji z błędnym adresem poszedł mi na rękę i już zostało przy płatności niższej. Jego kolega nawet zadzwonił do znajomego, aby zapytać się o godziny i miejsce odjazdu i zarezerwował nam bilety do Kosowa. To było na serio ekstremalnie pomocne, bo w internecie nie ma prawie wcale informacji ani możliwości rezerwacji biletów. To było coś, co wiedzą lokalni ludzie. Okazało się, że to duża, porządna firma transportowa, która po prostu nie korzysta z promocji w internecie. Taka to właśnie ta Albania. Pochodziłyśmy po mieście i wypiłyśmy symboliczne piwko na plaży. Nie jestem fanką picia piwa i nie uważam, ze trzeba alkoholem uświetniać każde wydarzenie z życia, ale szczerze w stanie takiego zmęczenia po całym dniu na rowerze relaksujące zmysły piwko jest jak ambrozja, jak podsumowanie kolejnego wykonanego etapu misji. Piękny albański zachód słońca na horyzoncie dopełnił ten kolejny moment w życiu, gdy świat wydaje się piękny. Już jakiś czas temu to zrozumiałam. Całe życie nie jest piękne, szczęście to uczucie bardzo ulotne i to są dosłownie chwile z życia. Chwile, które zapamiętuje się i wspomina po paru tygodniach, miesiącach i latach. I wiecie co...chyba warto jest żyć dla tych paru chwil.

Dzień 4. Kosowo
     To był ten wyczekany dzień. Przed wyprawą nie byłam pewna, czy zahaczymy o Kosowo. Dominika była sceptycznie nastawiona, bo wydawało jej się zbyt niebezpieczne. Na szczęście zdecydowałyśmy się tam wybrać. Rowery zostawiłyśmy zapięte w Durresie przy naszej kwaterze i o 6 rano miałyśmy autobus do Prizren, podobno najładniejszego, bo pełnego zabytków, drugiego pod względem wielkości miasta w Kosowie. Sam fakt bycia w Kosowie, państwie tak niepopularnym wśród turystów, tajemniczym małym państwie, w którym tyle krwi przelało się jeszcze tak niedawno. Moja wiedza o Kosowie poza suchymi faktami i datami z czasów studiów, opierała się o kilka reportaży obejrzanych w internecie. Jak to zwykle bywa, w rzeczywistości nie taki diabeł straszny.

      Droga do Prizrenu prowadziła przez góry. Patrząc na krajobraz nie mogłam uwierzyć, jak taki zjawiskowy kawałek Europy nie został jeszcze zalany przez turystów. Już na przejściu granicznym między Albanią a Kosowem mogłam doświadczyć tego pięknego bałkańskiego chaosu. Dostałam pamiątkową pieczątkę w paszporcie z datą 2 dni wstecz. Kto by zwracał uwagę na takie szczegóły poza mną. W czasie kontroli autobusy po asfalcie przez granicę przeszła krowa. Nikt z miejscowych nie zwrócił na to uwagi. Mi to wydało się już tak śmieszne, krowa bez paszportu przechodzi sobie przez granicę między państwami dwa metry od budki, w której siedzą strażnicy graniczni o srogich twarzach. Nie było tam też znaku na drodze w stylu „Kosowo wita”.
     Nagle na przydrożnym parkingu nieoczekiwanie musiałyśmy zmienić bus. Była to chyba jakaś rozjazdówka do różnych miast. Wpakowana w busik może starszy ode mnie, marki Mercedes, modląc się w myślach, żeby kierowca jadący tak szybko tym zdezelowanym gratem dowiózł nas w jednym kawałku do miasta. Udało się. Wysiadłyśmy przy miejscowym bazarku i rozpoczęłyśmy zwiedzanie. Miałam uczucie podobne jak z Macedonii rok wcześniej, czyli myślałam „jaka miła niespodzianka”. Wszystko pięknie, ładnie, turystycznie, w stylu lat 90., czyli jak u mnie na Podlasiu. 



   Babcie w chustkach sprzedające domowe wyroby, warzywa i jajka przy drodze, jakaś rzeczka, zabytki. Cały dzień robiłyśmy zdjęcia, a później poszłyśmy coś zjeść i napić się miejscowego piwa. Bardzo polskie turystyczne zachowanie. Jedzenie było tanie i smaczne. Kupiłyśmy plaskawicę, czyli lokalny kosowski odpowiednik kebaba.


      Po południu była wielka burza i przez to nasz bus powrotny sporo się spóźnił, aż w głowie zaczęłam myśleć, że będziemy zmuszone szukać noclegu w Kosowie. Bus jednak jakoś dotarł i zmęczone jak dzieci po szkolnej wycieczce w podstawówce wróciłyśmy do Durresu. Następnego dnia znów pora wrócić na rower.

Dzień 5 Durres - Szkoder (Albania), jazda w deszczu

      Ten odcinek byłby naprawdę lekki, łatwy i przyjemny, gdyby cały dzień nie padało. Podoba wahała się całe dzień między lekką mżawką i porządną ulewą. Nie trafił w nas piorun, więc było całkiem całkiem. Przemoczone my i moje bagaże (bo Dominika była mądrzejsza pod tym względem i miała przeciwdeszczowe pokrowce na sakwy) dotarłyśmy do Szkodru, czwartego od względem wielkości miasta w Albanii. Pierwsze wrażenie miałam takie, jakby ktoś mnie teleportował do Indii czy Pakistanu, a obrzeża miasta, szczególnie przy pochmurnej pogodzie wyglądały, jakby scena z jakiegoś horroru. Gdy wjechałyśmy do centrum było już całkiem przyjemnie. Stare miasto było śliczne, słodycze w ciastkarniach tanie, pełne kremu i czekolady. Hostel kosztował nas 5 euro za noc ze śniadaniem w cenie i był to prawdopodobnie najlepszy hostel, w jakim kiedykolwiek nocowałam. Trudy drogi zostały wynagrodzone. Moje pieniądze zamokły w portfelu. Na szczęście dziewczyna pracująca w hostelu przyszła z pomocą z suszarką do włosów i jakoś sobie poradziłyśmy.

      To był nasz ostatni nocleg w Albanii, kraju najmilszych ludzi w Europie, kraju tak odmiennym od reszty Europy i dzikim na swój sposób. Jestem ciekawa czy za parę lat Albania pójdzie w ślady Chorwacji, która podobno kiedyś też taka była, pełna dziewiczych plaż i bezinteresownych ludzi. Później przybyło euro, funty i turyści i wszystko się zmieniło.



Dzień 6. Szkoder (Albania) – Budwa (Czarnogóra)
      Z rana spotkał mnie wypadek. Mój nowiutki, dwumiesięczny IPhone wpadł niechcący do muszli klozetowej. Wypadł mi z niezapiętej kieszeni w kurtce. Szczęście w nieszczęściu, że wpadł do muszli klozetowej po spuszczeniu wody. Później działał dziwnie, bo był cały mokry, a po paru godzinach kompletnie przestał działać. Kto mnie zna, wie, że ja bez telefonu to jak bez ręki. Poza tym zdjęcia i filmiki z wyprawy robiłam telefonem. GPS z ustawioną drogą na google maps również miałam w telefonie. Tego dnia wcześniej małe i nie aż tak istotne problemy zaczęły być bardziej dokuczliwe. Dominikę od drugiego dnia bolała noga, ale jakoś jechała. Teraz bolała ją już tak bardzo, że nie miała już frajdy z jazdy. Mi zepsuł się tylni hamulec. Mimo prób wyregulowania musiałam uważać jadać z górki i często zatrzymywać się, aby dobrze go ustawić, bo ni stąd ni zowąd zaczynał obcierać o koło i jechało mi się dwa razy ciężej niż wcześniej. 

     No ale powolutku i do przodu dojechałyśmy do granicy z Czarnogórą. Był to pamiętny moment, bo Czarnogóra była pięćdziesiątym odwiedzonym przeze mnie państwem. Czułam satysfakcję, że to się stało faktem. Ta chwila, gdy mając 28 lat moje stopy stanęły na ziemi pięćdziesiątego państwa, mimo tego że pochodzę ze wsi na Podlasiu, dodały mi siły. Poczułam, że może poza brakiem zaawansowanej kariery zawodowej i założeniu jakiejś własnej rodziny, na swój własny i jedyny w swoim rodzaju sposób coś w tym życiu osiągnęłam.
      Na przejściu granicznym była grupa żebrzących Cyganów. Kobiety podbiegały do aut i prosiły o pieniądze. Było to po albańskiej stronie. Jeśli dla niektórych turystów było to pierwsze spotkanie z Albanią to mogą błędnie negatywnie ocenić ten kraj. Poza tą granicą nie spotkałam tam żadnych żebraków.
   Wjechałyśmy do Czarnogóry i podążałyśmy jakąś podrzędną, ale asfaltową drogą. Powiedziałabym, naszym odpowiednikiem drogi gminnej, o ile taka kategoria istnieje. Zdarzało się, że po poboczu spacerowały stada owiec. Droga była wąska i czym bardziej zbliżałyśmy się do miasta, tym więcej samochodów jechało. To chyba była jakaś droga przelotowa dla tirów, kompletnie nie przygotowana do takiej funkcji. Po drodze zatrzymywałam się z wielu serwisach telefonów, aby zapytać o naprawę, ale lokalni „specjaliści” rozkładali ręce. W końcu na drugi dzień mi go wysuszono.


   Zatrzymałyśmy się na noc na polu kempingowym w Budwie. To jedna z głównych miejscowości nadmorskich w Czarnogórze. Budwa jest zdominowana przez rosyjskich turystów. Ceny w porównaniu z Albanią odstraszały. Było tu o wiele drożej. Chciałyśmy znaleźć jakąś tanią, ale dobrą i domową restauracyjkę, aby wynagrodzić sobie ten dzień na rowerze smacznym, ciepłym posiłkiem, ale wszędzie było drogo, więc poszłyśmy do piekarenki. Było tam taniej i zjadłyśmy popularne w Czarnogórze burki nadziewane mięsem i serem. Burki były tłuste, ale po takim dniu na rowerze to organizm błaga o kalorie. Tak na marginesie w czasie tej wyprawy rowerowej troszkę przytyłam od tych lokalnych potraw i od jedzenia kilku baklaw każdego dnia.
     Znów spędzałyśmy noc w namiocie, tym razem na polu namiotowym. Zaskoczyło mnie to, ale kompletnie subiektywnie, Czarnogóra wypadała słabo przy Albanii. W Czarnogórze było już irytujące parcie na biznes turystyczny, były gorsze drogi i było mniej dzikości. Ten kraj był bardziej… europejski.

Dzień 7. Budwa (Czarnogóra) – Dubrownik (Chorwacja)
    Wyruszyłyśmy rano. Dominikę coraz bardziej bolała noga, a mój skrzywiony tylko hamulec coraz bardziej utrudniał jazdę, bo musiałam często zatrzymywać się i go poprawiać. Pogoda jak najbardziej dopisywała. Nie wiadomo kiedy, z kilkunastoma przystankami, paroma próbami łapania rowerowego autostopu w chwilach desperacji, dotarłyśmy do granicy z Chorwacją. Celem dnia było dotarcie do Dubrownika. Mi nie zależało na tym za bardzo, bo byłam tam 5 lat temu na zawodach autostopowych, ale Dominika chciała zobaczyć. Jako że mi zależało na Kosowie i tam wybrałyśmy się, to już zaakceptowałam ten Dubrownik. Było tam jeszcze drożej.

      Zatrzymałyśmy się w hostelu, który był w porządku. Cenowo przypominał hostele we Włoszech czy Holandii, a nie w Albanii. Robiło się już późno, więc zwiedzanie odłożyłyśmy na następny dzień. Atmosfera zaczęła robić się już taka męcząca. Może za dużo dni z tą samą osobą, albo odmiennie podejścia, ale już mi się chciało wrócić do domu. Wszystko ogólnie tak to było ok, to było przemęczenie.


Dzień 8. Dubrownik (Chorwacja) - Neum (Bośnia i Hercegowina)
      Zaczęłyśmy od zwiedzania starego miasta w Dubrowniku. Było to prawdziwie ekspresowe zwiedzanie. Najpierw popilnowałam roweru Dominice i ona pobiegła przejść się uliczkami i zrobić kilka selfie, a później była wymiana i ja pobiegłam robić selfie. Dominice zależało na starym mieście w Dubrowniku, bo tam były kręcone sceny „Gry o tron”, który Dominika uwielbiała. Chociaż nigdy nie obejrzałam ani jednego odcinka „Gry o tron” rozumiem takie akcje i motywacje. Z końcu sama mało nie popłakałam się z emocji w Chicago, gdy zobaczyłam fontannę z czołówki „Świata według Bundych”.
      To był wolny dzień, to znaczy był to dzień powolnej jazdy. Uznałyśmy za Dubrownikiem, że plan został wykonany i spróbowałyśmy znów stopa rowerowego. Zmotywowane tym, że w Albanii poszło nam dobrze, miałyśmy nadzieję na podwózkę, najlepiej do Polski. Przeliczyłyśmy się troszeczkę, bo nikt się nie zatrzymał i byłyśmy kilka godzin w plecy. Malownicze widoki wynagradzały te trudy, a poza tym to wszystko to przecież też część przygody, a przygody to przecież najlepsze, bezcenne strony podróżowania. Jakoś dotarłyśmy do Neum o własnych siłach. Naszej kwatery znalezionej przez internet ale nie zarezerwowanej szukałyśmy już po zmroku, po godzinie dziewiątej. Plan był taki, aby tam dotrzeć i targować cenę, powołując się na trudy rowerowej wyprawy od Grecji aż do Bośni i Hercegowiny. To na serio mogło zadziałać, bo ludzie z niedowierzaniem słuchali naszych historii, ile przejechałyśmy. Plan podziałał. Za 10 czy 12 euro (teraz już nie pamiętam) dostałyśmy normalny, ładny hotelowy pokój z łazienką, balkonem i telewizorem.

Dzień 9. Neum (Bośnia i Hercegowina) – Zagrzeb (Chorwacja)
      Następnego dnia pozwiedzałyśmy Neum. Byłam tam 5 lat temu, ale tylko zatrzymałam się na kawę. Cieszyłam się, że tym razem mogłam zobaczyć więcej niż przydrożną kawiarenkę. Nie obyło się bez spróbowania lokalnego jedzenia. Miasteczko zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. To jedyna część Bośni i Hercegowiny z dostępem do morza, a również najbogatszy kawałek kraju, gdzie żyje się dobrze. Poszłyśmy też na miejską plażę i do wody. To było symboliczne zamoczenie, bo woda była lodowata. Na plaży obok nas bawiła się pielgrzymka z Polski w wieku około 70 lat. Po południu miałyśmy autobus do Zagrzebia.


Dzień 10. Zagrzeb (Chorwacja) - Budapeszt (Węgry) - Kraków (Polska) autobusem
     W Zagrzebiu znalazłyśmy się o 4 nad ranem. Dotrwałyśmy do 9 rano i wtedy załapałyśmy się na autobus do Budapesztu. Tam przejechałyśmy 11 km z dworca w centrum na postój Polskiego Busa. Po północy znalazłam się w Krakowie. Tam rozdzieliłyśmy się z Dominiką. Ona pojechała dalej na Wrocław a ja czekałam na autobus do Warszawy. Pożegnanie było pozytywne, ale bez zbytnich ckliwości.

Dzień 11. Kraków - dom, ostatnie kilometry
      Znów, tak samo jak po wyprawie rowerowej do Szwecji i Danii miałam kawałeczek do przejechania przez Warszawę. Z Warszawy pojechałam pociągiem do Białegostoku, a stamtąd autobusem do Bielska Podlaskiego. Ostatnie 20 km zrobiłam rowerem pod wiatr. Dotarłam na moją wioseczkę spragniona dwóch rzeczy: snu i prysznica. Otworzyłam drzwi do domu, a tam czekała na mnie niespodzianka. Miałam jakiś przeciek zaworu i zalało mi piwnicę. Najpierw trzeba było to sprawdzić. Byłam znów na moim końcu świata, czyli w Starym Berezowie.

    Bałkany są zrazem blisko i daleko. Teraz mogę powiedzieć, że odwiedziłam każde z bałkańskich państw i moje wrażenia są jak najbardziej pozytywne. Chciałabym wciąż poznać lepiej Bośnię i Hercegowinę, ale to może kiedyś w bliżej nieokreślonej przyszłości. Łącznie przejechałam 666,6 km. Na serio, tyle pokazał mój licznik. Bałkany to trasa pełna górek. Stopień zaawansowania jazdy jest trudniejszy niż w krajach nadbałtyckich. Co do moich podróży rowerowych, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Zostało mi już tylko 8 państw w Europie do odwiedzenia. Na rower na następną podróż planuję kierunek Finlandia albo Rumunia i Mołdawia. Trasa od Gibraltaru po Andorę też mnie kusi. Czas pokaże, w którą stronę wiatr przygody mnie popchnie następnym razem.

      Po powrocie do mojego domu na wsi, czułam się bardzo zagubiona i trochę samotna. Tym bardziej po odmowie przyznania wizy do USA, nie miałam planu na siebie. Żyje się raz. Z 10 dniowym wyprzedzeniem kupiłam bilet do Rio de Janeiro. Uznałam, że to czas, aby zobaczyć na własne oczy kraj, który był moim największym podróżniczym marzeniem od sześciu lat. Tworzę ten wpis o Bałkanach leżąc w łóżku w 9-osobowym pokoju w hostelu na Copacabanie. Marzenie, stało się celem, a cel został zrealizowany. O Brazylii w następnym poście, a może kiedyś w mojej książce..