Kilka dni temu napisałam wersję roboczą tego wpisu pod
tytułem „Monterrico. Najbardziej odpychające miejsce na wybrzeżu Pacyfiku,
jakie w życiu widziałam”. Na szczęście nie opublikowałam tego na moim blogu, bo
moja opinia zmieniła się diametralnie. Czarne chmury, które zbierały się nad
moją głową na szczęśnie zniknęły. Znad jeziora Atitlan udalam się, jak zwykle
milionem chicken busów do Monterrico, mieściny względnie blisko granicy w
Salwadorem, wciąż bez planu jak się tam dostanę. Liczyłam na bus turystyczny do Parku Narodowego El Imposible. Na miejscu w pierwszym hostelu dowiedziałam się, że nie ma
takiego busa, nie wspominając nawet, że miejscowi nie wiedzieli, gdzie leży Park
El Imposible i co to takiego. Pierwszy hostel nie był naprawdę przyjaznym
miejscem. Johny’s Place w internecie był opisany w samych superlatywach. Plusem
były 3 baseny, ale nawet 3 baseny nie zastąpią sielskiej hostelowej atmosfery,
której brakowało. Po tym jak kelner w restauracji w Johny’s Place próbował
bezczelnie mnie oszukać, wydając mi resztę, moje odczucia na temat tego hostelu
były już jasno określone. Miałam kilka momentów, gdy chciało mi się nawet
płakać, bo czułam się bezradnie, a tak bardzo chciałam zobaczyć Salwador.
Dotarłam brudnymi chicken busami na najbardziej obskurną i zaśmieconą część
wybrzeża Pacyfiku, jaką w życiu widziałam i mam teraz zrezygnować? W chwilach
kryzysu nawet o tym myślałam.
zachód słońca w Monterrico |
Następnego dnia uznałam, że wciąż nie wiem,
co robić. Pytałam wiele osób i czytałam komentarze w internecie i informacje
były jeszcze bardziej dobijające. Hostel był słaby. Spacerując po Monterrico
odkryłam hotel (w rzeczywistości hostel) El Delfin w tej samej cenie, czyli 40
quetzali (około 16 zł), też z basenem i tym razem z genialnymi ludźmi. Nie
zdążyłam ściągnąć plecaka, a już zawiązałam pierwsze znajomości. Potrzebowałam
relaksu. Poszłam do basenu i pograłam z przypadkowymi ludźmi w wodną siatkówkę. Był to
cudowny relaks, czułam się, jak podczas pracy na animacji w Hiszpanii.
Życie codzienne w nadmorskim kurorcie Monterrico |
Korzystając z okazji rozgłaszałam wszem i
wobec, że wybieram się do Salwadoru lokalnym transportem i miło by było znaleźć
jakieś towarzystwo, aby chociaż przekroczyć wspólnie granicę. Okazało się, że następnego
dnia wyrusza pewien Szwed. Nie przekonałam go jednak na wspólną wyprawę do
Parku Narodowego El Imposible, umówiliśmy się tylko na wspólną wyprawę i po
granicy mieliśmy się rozdzielić. Cieszyłam się, że coś w końcu ruszyło. Moja
radośc nie potrwała jednak za długo, bo poszłam wieczorem na imprezę i rano
byłam, nazwijmy to, zmęczona J i nie wstałam na umówioną
godzinę, czyli 8 rano. Po raz kolejny straciłam nadzieję na wyprawę, tym razem
przez własną nierozwagę. Gdy rozmawiałam z pewnym Kanadyjczkiem, który
imprezował ze mną w nocy, wymknęło mi się niechcący, że to jego wina (zawsze
trzeba znaleźć winnych). Pół żartem, pół serio powiedziałam, że teraz on musi
ze mną jechać jako eskorta do El Imposible. Akurat złożyło się, jak zwykle, że
mój przyjaciel Życiowy Fuks mnie wspomógł i ku memu zaskoczeniu Alex z Kanady
zgodził się ze mną jechać. Powiedział, że i tak musi czekać na maskę do
pływania zamówioną przez Ebay ze Stanów do Gwatemala City i właśnie czekał na
jakąś opcję, co by tu robić. Dodatkowo bardzo mu zależało, aby podszkolić hiszpański,
a we wszystkich hostelach, które odwiedził przes ostatni miesiąc, spotkał tylko
anglojęzycznych turystów opowiadających o tym samym. Jak zwykle moje historie typu
„4 państwa w chicken busie”, „Autostopem przez Europę”, „Porwany plecak i po co
mi śpiwór” czy „Niedługo okaże się książka, gdzie napisałam dwa rozdziały” plus język hiszpański zaimponowały mu i uznał, że w porównaniu z innymi podróżującymi
dziewczynami moje historie są wyjątkowe. Cieszyłam się J Pech chciał, że akurat była sobota, a po sobocie jest niedziela.
Sobotnia noc to w każdym miejscu na ziemi czas hulanek i swawoli, więc
oczywiście w niedzielę zaspaliśmy i wyruszyliśmy dopiero o 10. Ludzie w hostelu
śmiali się nam w twarz, mówiąc że przemierzenie granicy i dotarcie do małej
mieścimy w Parku Narodowym El Imposilbe, zaczynając podróż o 10 w niedzielę jest, jak sama nazwa parku wskazuje niemożliwe. Na chwilę zwątpiłam,
szczególnie, że moją głowę przeszywał intensywny efekt lokalnego trunku Quetzalteka. Wahałam się,
bo nie było ani jednej osoby, która by nie wyśmiała tego, że przeczytalam w internecie, że w 4 godziny można dotrzeć do miejsca, które chciałam odwiedzić.
Jedynie mój towarzysz podróży Alex z Kanady był optymistycznie nastawiony,
uważając, że będzie to niezłą przygoda. Alex 9 lat pod rząd jeździł na obozy
survivalowe latem i do tego prowadził szkolenia dla przyszłych ratowników, więc
jego podróżnicze CV było przekonywujące. Wyruszyliśmy więc najpierw łódką, później dwoma
chicken busami do granicy, rowerową taksówką i 3 chicken busami przez Salwador.
Zajęło to nam 10 godzin. Granica La Hachadura to pierwsza granica w całej Ameryce Środkowej, której nie chciałabym za żadne skarby przekraczać sama. Blisko granicy stały grupki kolesi, którzy patrzyli się na nas w sposób, którego nigdy wcześniej w życiu nie widziałam. Każdy z nich patrzył się prosto w oczy, nie spuszczając wzroku ani na chwilę. Oczywiście nie odbiło mi do tego stopnia, aby uwiecznić te spojrzenia na zdjęciu. Spojrzeniu towarzyszyła niezmienna bardzo poważna mimika. Nawet mój podróżniczy kumpel czuł się trochę zdenerwowany. To przejście graniczne przemierzone na piechotę będzie doświadczeniem, którego nie zapomnę. Przez całą podróż do Tacuby w El Imposible nie spotkaliśmy ani jednego turysty. W Salwadorze ostatnim chicken busem jechaliśmy ciemną nocą. Gdybym była sama, modliłabym się ze strachu, ale gdy jest się w dwójkę, czarne myśli nie przewijają się aż tak bardzo przez głowę. Salwador to najlepsza i najbardziej odmienna podróżnicza przygoda od kilku lat. Dlaczego? O tym w następnym poście.
Najpierw popłynęliśmy łódką |
Zajęło to nam 10 godzin. Granica La Hachadura to pierwsza granica w całej Ameryce Środkowej, której nie chciałabym za żadne skarby przekraczać sama. Blisko granicy stały grupki kolesi, którzy patrzyli się na nas w sposób, którego nigdy wcześniej w życiu nie widziałam. Każdy z nich patrzył się prosto w oczy, nie spuszczając wzroku ani na chwilę. Oczywiście nie odbiło mi do tego stopnia, aby uwiecznić te spojrzenia na zdjęciu. Spojrzeniu towarzyszyła niezmienna bardzo poważna mimika. Nawet mój podróżniczy kumpel czuł się trochę zdenerwowany. To przejście graniczne przemierzone na piechotę będzie doświadczeniem, którego nie zapomnę. Przez całą podróż do Tacuby w El Imposible nie spotkaliśmy ani jednego turysty. W Salwadorze ostatnim chicken busem jechaliśmy ciemną nocą. Gdybym była sama, modliłabym się ze strachu, ale gdy jest się w dwójkę, czarne myśli nie przewijają się aż tak bardzo przez głowę. Salwador to najlepsza i najbardziej odmienna podróżnicza przygoda od kilku lat. Dlaczego? O tym w następnym poście.
Welcame in El Salvador baby :) |
Polecam blog mojego kumpla Alexa. Jest bardziej konkretny i zawiera raczej rady podróżnicze i recenzje odwiedzonych miejsc:
http://www.walkwithalex.com/
Rada
driftera na dziś:
Gdy
ktoś Ci coś proponuje podczas podróży, genialnym rozwiązaniem jest powiedzieć
po prostu „DLACZEGOBY NIE”. Życie jest jedno.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz