czwartek, 13 marca 2014

Najpierw smutek, a potem radość. Monterrico i przekraczanie granicy. Gwatemala –Salwador

   Kilka dni temu napisałam wersję roboczą tego wpisu pod tytułem „Monterrico. Najbardziej odpychające miejsce na wybrzeżu Pacyfiku, jakie w życiu widziałam”. Na szczęście nie opublikowałam tego na moim blogu, bo moja opinia zmieniła się diametralnie. Czarne chmury, które zbierały się nad moją głową na szczęśnie zniknęły. Znad jeziora Atitlan udalam się, jak zwykle milionem chicken busów do Monterrico, mieściny względnie blisko granicy w Salwadorem, wciąż bez planu jak się tam dostanę. Liczyłam na bus turystyczny do Parku Narodowego El Imposible. Na miejscu w pierwszym hostelu dowiedziałam się, że nie ma takiego busa, nie wspominając nawet, że miejscowi nie wiedzieli, gdzie leży Park El Imposible i co to takiego. Pierwszy hostel nie był naprawdę przyjaznym miejscem. Johny’s Place w internecie był opisany w samych superlatywach. Plusem były 3 baseny, ale nawet 3 baseny nie zastąpią sielskiej hostelowej atmosfery, której brakowało. Po tym jak kelner w restauracji w Johny’s Place próbował bezczelnie mnie oszukać, wydając mi resztę, moje odczucia na temat tego hostelu były już jasno określone. Miałam kilka momentów, gdy chciało mi się nawet płakać, bo czułam się bezradnie, a tak bardzo chciałam zobaczyć Salwador. Dotarłam brudnymi chicken busami na najbardziej obskurną i zaśmieconą część wybrzeża Pacyfiku, jaką w życiu widziałam i mam teraz zrezygnować? W chwilach kryzysu nawet o tym myślałam.
zachód słońca w Monterrico

   Następnego dnia uznałam, że wciąż nie wiem, co robić. Pytałam wiele osób i czytałam komentarze w internecie i informacje były jeszcze bardziej dobijające. Hostel był słaby. Spacerując po Monterrico odkryłam hotel (w rzeczywistości hostel) El Delfin w tej samej cenie, czyli 40 quetzali (około 16 zł), też z basenem i tym razem z genialnymi ludźmi. Nie zdążyłam ściągnąć plecaka, a już zawiązałam pierwsze znajomości. Potrzebowałam relaksu. Poszłam do basenu i pograłam z przypadkowymi ludźmi w wodną siatkówkę. Był to cudowny relaks, czułam się, jak podczas pracy na animacji w Hiszpanii.
Życie codzienne w nadmorskim kurorcie Monterrico

   Korzystając z okazji rozgłaszałam wszem i wobec, że wybieram się do Salwadoru lokalnym transportem i miło by było znaleźć jakieś towarzystwo, aby chociaż przekroczyć wspólnie granicę. Okazało się, że następnego dnia wyrusza pewien Szwed. Nie przekonałam go jednak na wspólną wyprawę do Parku Narodowego El Imposible, umówiliśmy się tylko na wspólną wyprawę i po granicy mieliśmy się rozdzielić. Cieszyłam się, że coś w końcu ruszyło. Moja radośc nie potrwała jednak za długo, bo poszłam wieczorem na imprezę i rano byłam, nazwijmy to, zmęczona J i nie wstałam na umówioną godzinę, czyli 8 rano. Po raz kolejny straciłam nadzieję na wyprawę, tym razem przez własną nierozwagę. Gdy rozmawiałam z pewnym Kanadyjczkiem, który imprezował ze mną w nocy, wymknęło mi się niechcący, że to jego wina (zawsze trzeba znaleźć winnych). Pół żartem, pół serio powiedziałam, że teraz on musi ze mną jechać jako eskorta do El Imposible. Akurat złożyło się, jak zwykle, że mój przyjaciel Życiowy Fuks mnie wspomógł i ku memu zaskoczeniu Alex z Kanady zgodził się ze mną jechać. Powiedział, że i tak musi czekać na maskę do pływania zamówioną przez Ebay ze Stanów do Gwatemala City i właśnie czekał na jakąś opcję, co by tu robić. Dodatkowo bardzo mu zależało, aby podszkolić hiszpański, a we wszystkich hostelach, które odwiedził przes ostatni miesiąc, spotkał tylko anglojęzycznych turystów opowiadających o tym samym. Jak zwykle moje historie typu „4 państwa w chicken busie”, „Autostopem przez Europę”, „Porwany plecak i po co mi śpiwór” czy „Niedługo okaże się książka, gdzie napisałam dwa rozdziały” plus język hiszpański zaimponowały mu i uznał, że w porównaniu z innymi podróżującymi dziewczynami moje historie są wyjątkowe. Cieszyłam się J Pech chciał, że akurat była sobota, a po sobocie jest niedziela. Sobotnia noc to w każdym miejscu na ziemi czas hulanek i swawoli, więc oczywiście w niedzielę zaspaliśmy i wyruszyliśmy dopiero o 10. Ludzie w hostelu śmiali się nam w twarz, mówiąc że przemierzenie granicy i dotarcie do małej mieścimy w Parku Narodowym El Imposilbe, zaczynając podróż o 10 w niedzielę jest, jak sama nazwa parku wskazuje niemożliwe. Na chwilę zwątpiłam, szczególnie, że moją głowę przeszywał intensywny efekt lokalnego trunku Quetzalteka. Wahałam się, bo nie było ani jednej osoby, która by nie wyśmiała tego, że przeczytalam w internecie, że w 4 godziny można dotrzeć do miejsca, które chciałam odwiedzić. Jedynie mój towarzysz podróży Alex z Kanady był optymistycznie nastawiony, uważając, że będzie to niezłą przygoda. Alex 9 lat pod rząd jeździł na obozy survivalowe latem i do tego prowadził szkolenia dla przyszłych ratowników, więc jego podróżnicze CV było przekonywujące. Wyruszyliśmy więc najpierw łódką, później dwoma chicken busami do granicy, rowerową taksówką i 3 chicken busami przez Salwador. 
Najpierw popłynęliśmy łódką

   Zajęło to nam 10 godzin. Granica La Hachadura to pierwsza granica w całej Ameryce Środkowej, której nie chciałabym za żadne skarby przekraczać sama. Blisko granicy stały grupki kolesi, którzy patrzyli się na nas w sposób, którego nigdy wcześniej w życiu nie widziałam. Każdy z nich patrzył się prosto w oczy, nie spuszczając wzroku ani na chwilę. Oczywiście nie odbiło mi do tego stopnia, aby uwiecznić te spojrzenia na zdjęciu. Spojrzeniu towarzyszyła niezmienna bardzo poważna mimika. Nawet mój podróżniczy kumpel czuł się trochę zdenerwowany. To przejście graniczne przemierzone na piechotę będzie doświadczeniem, którego nie zapomnę. Przez całą podróż do Tacuby w El Imposible nie spotkaliśmy ani jednego turysty. W Salwadorze ostatnim chicken busem jechaliśmy ciemną nocą. Gdybym była sama, modliłabym się ze strachu, ale gdy jest się w dwójkę, czarne myśli nie przewijają się aż tak bardzo przez głowę. Salwador to najlepsza i najbardziej odmienna podróżnicza przygoda od kilku lat. Dlaczego? O tym w następnym poście.
Welcame in El Salvador baby :)

   Polecam blog mojego kumpla Alexa. Jest bardziej konkretny i zawiera raczej rady podróżnicze i recenzje odwiedzonych miejsc: 
http://www.walkwithalex.com/

Rada driftera na dziś:

Gdy ktoś Ci coś proponuje podczas podróży, genialnym rozwiązaniem jest powiedzieć po prostu „DLACZEGOBY NIE”. Życie jest jedno.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz