wtorek, 29 listopada 2016

Puerto Rico część II, powrót do Nowego Jorku i wycieczka do Pensylwanii


Co było dalej?
   Mój ostatni post zakończyłam na „jestem na Puerto Rico, pracuję za za kwaterowanie w hotelu, spotykam się z kolegą z Teksasu, byłam w fabryce Bacardi, Muzeum Sztuki Puerto Rico i na plaży w Isla Verde…” Kontynuujmy więc ten wątek. W czasie pobytu na Puerto Rico w San Juan poszłam też na La Placita – do miejsca, gdzie lokalsi idą się napić i potańczyć w weekendy. Niby Portorykańczycy to twórcy salsy, a jednak nie było mi dane potańczyć choć przez chwilę salsy z nikim. Po pobycie na tej wyspie mogę zakwestionować przystojność i temperament męskich przedstawicieli tego kraju Latino. Dlatego więc wciąż się trzymałam z moim kolegą z Teksasu. Pojechaliśmy w pewne niedzielne popołudnie do okolicznej wioski Loiza de Pinones, aby spróbować lokalnych potraw. To był pierwszy raz, gdy Puerto Rico naprawdę mi się tak szczerze od serca spodobało. Głośni lokalni ludzie, rodzinne karaoke, humor, jedzenie prosto z glinianego pieca, względna bieda, ale szczera radość. Już chciałam iść razem z nimi śpiewać Lady Gagę „Poker Face”  i shakować tyłkiem z innymi, ale mój kolega jest za spokojny chyba i ten harmider raczej wolał obserwować z boku, no więc ja też zostałam. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, czy to właściwa osoba na mojego kompana. Ja już bym tam miała jedno z najbardziej autentycznych, wesołych doświadczeń, a on tylko siedział i patrzył. Jeśli chodzi o jedzenie to spróbowałam lokalnych specjałów:

-arcapuria – kukurydziane ciasto nadziewane wieprzowiną albo mięsem z kraba

-bacalaito – placki kukurydziane z rybim posmakiem (powinny być kawałki ryby, ale żadnych tam nie znalazłam, chyba jakiś biedny placek mi się trafił)

-malta India – taka latynoska coca cola, tyle że niegazowana, dostępna w wielu krajach 
Latino.
bacalaito i malta india



   Obejrzeliśmy piękny zachód słońca i wróciliśmy do San Juan.

   Tak prawie codziennie spędzałam czas z moim kolegą, który jest osobą spokojną, więc nie wpakowałam się w żadne kłopoty (to miało miejsce  dopiero gdy On wyjechał z Puerto Rico hehe). Jedliśmy codziennie jakieś pizze serniczki, popijając drinkami, więc przytyłam na Puerto. W tym czasie padało prawie codziennie, choć już o tej porze roku nie powinno. Takie typowe tropikalne deszcze, długie, intensywne, ale wcale nie było zimno przez to. Czasem, gdy było sucho, chodziłam na plażę w dzielnicy Condado poczytać książkę i trochę porelaksować się. Praca w hostelu była super, mało godzin, zero stresu, super ludzie, a szczególnie właściciel, typowy wyluzowany Portorykańczyk, 67-latek, który naprawdę wkładał całe serce w prowadzenie w hostelu. Chodziłam czasem na zumbę, odkryłam kilku super instruktorów i bawiłam się świetnie. Raz po zumbie jeden w uczestników zabrał mnie na zwiedzanie lokalnego parku i pokazał mi drzewa namorzynowe. Nie można było tam wejść, bo most był połamany podobno. Przeskoczyliśmy więc bramę i jednak zwiedziliśmy. Pogoda była upalna. 
z kolegą z zumby

zamknięty oficjalnie most

cudowne drzewa namorzynowe

     Ludzie byli super w tej okolicy, weseli i pomocni, jednak było tam też niebezpiecznie. Bo pomiędzy hostelem a Parkiem Central (gdzie była też zumba) była okolica handlarzy ciężkimi narkotykami, tam zwana „Colectora” –największy punkt sprzedaży kokainy na Puerto Rico. Mimo, że do hostelu z zumby miałam 25 minut spacerem, czyli 5 minut autem, musiałam zamawiać ubera, bo tam nie mogłam mimo mojej pewności siebie się poruszać. Wszyscy lokalni ludzie mi to powtarzali, sama widziałam z auta, że okolica jest tak opuszczona, że gdybym krzyknęła to by mnie nikt ni usłyszał.

   Czułam, że muszę coś zrobić samodzielnie. Wybrałam się na wyspę Vieques, gdzie jest sławna Bieluminescent Bay, czyli świecąca zatoka. To unikalne w skali świata miejsce, gdzie dzięki specjalnym bakteriom w wodzie, woda w nocy (szczególnie, gdzie księżyc jest prawie niewidoczny, koniec ostatniej kwadry, ale jeszcze przed nowiem) świeci. To takie wrażenie jakby ryby świeciły, za każdym razem gdy dotyka się wody jej kropelki pod wpływem ruchu świecą. Pojechałam więc sama do Fajardo – około 60 km od San Juan, gdzie był port. Tam czekałam 3 godziny w porcie na statek. Później płynęłam 2 godziny i dotarłam na wyspę Viequez. Pierwszą noc spędziłam w miejscowości Isabel II, a drugą w Esperanza. W pierwszej wybrałam się na Glass Bay, czyli plażę na której powinnam znaleźć kawałki naturalnego szkła. Oto zdjęcie, które pokazuje co widziałam w Internecie, a co znalazłam w rzeczywistości. W obu miejscach zatrzymałam się w hostelach. Te dwie miejscowości były na przeciwległych brzegach wyspy, mogłam więc porównać oba wybrzeża. W Esperanza wykupiłam wycieczkę kajakiem w środku nocy po świecącej zatoce. To trwające około godzinę doświadczenie, łącznie z dojazdem spod hostelu kosztowało mnie aż $50, ale muszę przyznać, raz na życie warto to przeżyć i nie żałuję. W ciągu dnia opalałam się na plaży, woda była idealna a plaża dzika. Wypiłam na słońcu w środku dnia samotnie 3 piwa, więc mnie oczywiście ścięło. Byłam we własnym świecie, czytałam sobie książkę, było super. Jakieś 10 metrów ode mnie rozłożyła się jakaś inna dziewczyna, widać że Europejka, postanowiła spędzić dzień identycznie jak Ja. Poznałam poza tym jakiś ludzi na wyspie, ale nie wpłynęli oni za bardzo na moją biografię. Najbardziej szalona przygoda czekała mnie jednak dopiero w drodze powrotnej, była to chyba moja najbardziej zwariowana akcja na Puerto Rico. …
glass beach




dokarniając dziekiego konia
     
mój samotny relaks na plaży
       Przygoda:

      Na Puerto Rico praktycznie nie ma transportu publicznego we wschodniej części kraju, tym bardziej w niedzielę jest to niemożliwe. Dogadałam się więc z pewną amerykańską parą spotkaną w hostelu, która wynajmowała auto i jechała do stolicy, że zabiorę się z nimi i dorzucę się do paliwa. W tym celu razem popłynęliśmy promem do Fajardo do portu. Siedzimy w tym promie, a przed nami siedzi, a właściwie leży, jakiś skacowany surfer. Podchodzi do skacowanego surfera jakiś Amerykanin ostro zakręcony i tłumaczy jakąś historię, że mają auto z wypożyczalni, ale za dwie godziny mają lot i nie mają czasu oddać auta, więc szukają kogoś, kto wysadzi ich z ich auta przy samym wejściu na terminal lotniczy, a później odstawi auto do wypożyczalni. Gdy ta para amerykańska to usłyszała to zaczęła wskazywać na mnie. Tak więc ja oczywiście zgodziłam się i zaczęło się. Dwóch chłopaków z Florydy, którzy przyjechali na weekend, aby świętować urodziny jednego z nich. Prom wciąż na otwartym morzu, godzina 12, a lot o 14. Lotnisko jakąś godzinę drogi bez korków od portu. To było szaleństwo. Gdy statek dobijał do portu najpierw wypuszczano samochody. My więc przeszliśmy między samochodami i gdy żelazny most opuścił się i dotknął brzegu my wybiegliśmy z klapkami w ręku przed nawet samą obsługą statku. Ja po hiszpańsku wytłumaczyłam ochroniarzowi przed startem, co planujemy i on miał reszcie wytłumaczyć, aby nas nie gonić, bo robimy to we względu na lot. Wtedy biegliśmy 2 ulice na boso, bo byliśmy w japonkach. Tam było zaparkowane auto. Wtedy jeden z nich wsiadł za kółko i rozpoczął się wyścig z czasem. Tak szybciej jazdy z wymijaniem innych aut jak w grze komputerowej jeszcze nie przeżyłam. Myślałam na początku czy dobrze zrobiłam, było tak wesoło po drodze jak w jakimś filmie. Zaczęło do tego w międzyczasie lać, jak nigdy przedtem. W końcu chłopaki wbiegli na terminal 25 minut przed lotem i wszyscy ludzie ich przepuścili, obsługa pomogła i dotarli na lot. Ja zostałam na parkingu z autem z automatyczną skrzynią biegów, z którą nie miałam nigdy do czynienia w swoim życiu, papierami z wypożyczalni, kluczykami i jakąś kasą na benzynę. Kto mnie zna, wie że ja prowadzę fatalnie, no ale ci chłopcy tego nie wiedzieli, zaufali mi obcej osobie, nie pytając nawet czy mam prawko, bo mi dobrze z oczu patrzało. Jakoś po 5 minutach rozszyfrowałam jak odpalić, pojechałam z Google maps na stację zatankować i obstawiłam to auto na właściwy adres. Później obsługa wypożyczalni była tak miła, że podwieźli mnie vanem pod mój hostel. Powrót do San Juan zamiast jakiś $30-40 dolarów, kosztował mnie zero. Tyle adrenaliny nie czułam już dawno. Ci kolesie byli pozytywnie szaleni. Wtedy znów pomyślałam, że brakowało mi towarzystwa szalonych ludzi. Z moim kolegą z Teksasu było rozsądnie, spokojnie i co ja zdecydowałam, tak zawsze było. Niby dobrze i komfortowo, ale ja chyba tęskniłam za przygodą i ryzykiem.
 
ja i koledzy z Florydy

    Czas płynął a ja czułam się na Puerto Rico jak w domu. Rutyna: siłka, zumba, praca w hostelu, Kevin, jedzenie, plaża, karaibska pogoda… było mi po prostu dobrze.  Okazało się, że Kevina jednak przenoszą z pracy do Pensylwanii (jakieś 4-5 godzin od Nowego Jorku, co za zbieg okoliczności hmm..) i ma lot 4 listopada. Ja miałam lot powrotny 5 dni później. Rozstaliśmy się więc 2 godziny przed jego lotem z planem spotkania na amerykańskiej ziemi. 



      Ja wtedy wiedziałam, że muszę w ciągu tych 5 dni bycia zdanej znów na siebie, odwalić jakieś akcje. Poszłam jeszcze tego samego dnia za ogromny maraton zumby, chyba jedno z najlepszych zumbowych wydarzeń w moim życiu. Akurat z hostelu były 2 dziewczyny z USA w podobnym wieku do mego. Jedna mimo, że była z Colorado, uważała że jest tak Latina, że jest z Dominikany, bo tam mieszkała od półtora roku. Od razu załapałam z nimi świetny kontakt. Następnego dnia pojechałyśmy razem na plażę o 8 rano. Zaskoczył nas sztorm, było super kąpać się w sztormie. 




      Tego samego dnia po południu wraz z właścicielem hotelu Francisco i jednym z gości hotelowych, Dennisem z Chicago (korzenie z Azji, stąd azjatycki look) pojechaliśmy go Guavate – miejscowości w głębi wyspy. Guavate słynie z jedzenia, ludzie przyjeżdżają tam najeść się głównie wieprzowiny. Jest głośno i lokalnie. Zamówiliśmy tylko lokalne jedzenie. Na Puerto Rico ludzie odżywiają się fatalnie, wszystko jest smażone i praktycznie nie je się warzyw. Była to ogromna wyżerka z moimi podróżniczymi przyjaciółmi, piękne doświadczenie, dobrzy, prawdziwi ludzie i dobre jedzenie. Gdy to piszę, to tęsknię za tą rodzinną atmosferą, którą wtedy czułam.



      Wpadł mi do głowy pomysł, aby popodróżować po Puerto Rico na stopa, skoro nie ma tam transportu publicznego wszyscy mają auta. Namówiłam Dennisa, aby mi towarzyszył. Tak więc następnego dnia rano, właściciel hostelu podrzucił nas na autostradę, wylotówkę ze stolicy. Godzinę łapaliśmy stopa, aż w końcu ktoś się zatrzymał… był to nieoznakowany samochód policyjny. Panowie spisali nasze dane i odwieźli nas pod hostel. Nie poddaliśmy się tam łatwo. Zjedliśmy śniadanie i pojechaliśmy na drugi koniec miasta na inną wylotówkę, gdzie była droga lokalna a nie eskspesowa, więc tajniaki mogli nas pocałować, albo nam pomachać co najwyżej. Najpierw złapaliśmy jakiegoś dziadka do Arecibo, a później jakiegoś delikwenta co jak się później okazało spędził 9 lat w więzieniu i dopiero co wyszedł. Koleś zdecydował się powozić. Zawiózł nas do Aguadilla  (zachodnie wybrzeże), na słynną plażę Crash Boat. Było super, później nas powoził po mieście, pokazał inną plażę, taką nieznaną turystom i odwiózł nawet z powrotem do tego Arecibo. Było trochę późno, pół godziny przez zachodem słońca i nie złapaliśmy niestety stopa. Utknęliśmy przy McDonaldzie przy drodze, gdzie nawet nie było żadnego noclegu, bo się pytaliśmy. Było to 80 km od San Juan. Tu ludzie są bardzo nieufni i ogólnie ciężko tu o znalezienie chętnych do zabierania autostopowiczów, a po zmroku to już nie ma szans. Byliśmy w potrzasku. Życie uratował nam kierowca ubera, którego numer miałam zapisany. Wiedziałam, że mu się podobam, więc był chętny do pomocy. Przyjechał po nas te 80 km i nas zabrał, co nas uratowało od spania przy drodze. Ten dzień był świetną przygodą.





      Następnego dnia były wybory gubernatora na Puerto Rico, wiecie, prohibicja przez pół dnia, a później fiesta. To był mój ostatni dzień pobytu. Udałam się do Starego Miasta, aby zwiedzić okolice El Moro, wały obronne starego miasta. Piękny relaksujący dzień i piękne miejsca. Następnego dnia pożegnałam się z hotelem i poleciałam do Nowego Jorku.

    Manhattan to jest to miejsce, gdzie zawsze mogę wracać, miejska dżungla. Czuję, że kiedyś tu zostanę, nawet tego chcę. Wróciłam do mieszkania Nickiego, gdzie zawsze coś się dzieje. Poszłam znów na siłkę, wyszłam na imprezkę z Natalią, wszystko po staremu. Od razu przyłączyłam się do wielkiego remontu dwóch mieszkań wynajmowanych przez Nickiego. W końcu za pomoc w remoncie sprezentował mi bilety do Kaliforni. Drugi dzień malowania a tu pukanie do drzwi i czeka tam 4 tajniaków.  Na początku byliśmy zdezorientowani, bo zadawali wiele pytań (jeden nawet zapisał sobie nazwę mojego bloga hehe). Jak się okazało mieszkania nie spełniały wymagań przeciwpożarowych i zamiast 3 pokoi było tam pięć. W sumie na jakieś 99% większość mieszkań na Manhattanie nie spełnia tych wymagań, ale póki ktoś uprzejmie nie podkabluje, muszą to sprawdzić. Kazano się wszystkim wyprowadzić w trybie natychmiastowym. Ludzie byli wkurzeni, Nicky poniósł spore straty finansowe. To naprawdę długa zagmatwana historia i nie chce mi się tu rozpisywać o tym. Suma sumarum era masowego AirBnb dobiegła końca. Gliny rozpoznały twarz Nickiego z innej kontroli w mieszkaniu 13 ulic dalej, gdzie my wszyscy mieszkaliśmy, bo raz latem ktoś nie zakręcił gazu i była afera. Według prawa, w salonie nie mógł nikt mieszkać, a u nas mieszkaliśmy tam wszyscy. Byliśmy wiec przygotowani na wizytę, walizki pochowane, łóżka poskładane i każdy miał wersję przygotowaną na możliwe pytania. Nicky nam napisał na naszym forum, że musimy dopilnować MY, aby nie stracić NASZEGO DOMU. Była to jasna sugestia, że nikogo nie wyrzuca i możemy dalej mieszkać u niego. Tak, tacy ludzie jeszcze na tym świecie istnieją.  W sumie wszystko dobrze się skończyło i żadnego nalotu nie było. Ja w międzyczasie chodziłam na siłkę, na zumbę, jadłam słodycze, byłam z Pensylwanii, a konkretnie w Filadelfii i w Harrisburgu. Też trochę sobie dorobiłam stojąc dla Nickiego łącznie 19 godzin w kolejce po okulary nagrywające wideo na snapchat. No i byłam 2 razy na publiczności w dwóch show telewizyjnych, za co mi zapłacono. Nie zarobiłam kokosów, ale troszkę podreperowałam topniejący już budżet. 



   Jeśli chodzi o Pensylwanię to teraz mój teksański kolega tam stacjonuje. Ma teraz loty z Harrisburga do Cincinatti. Nie widzieliśmy się równe 2 tygodnie i spotkaliśmy się w Filadelfii.  Główną atrakcją było tam spróbowanie słynnej kanapki Philli cheese stake Wybraliśmy się w tym celu do polecanego przez tripadvisor i recepcjonistkę hotelu lokalu. Gdy tam dotarliśmy, czekaliśmy w długiej kolejce, najpierw przed wejściem, a później w środku. No cóż, lokalny wyrób. A to właśnie to to otrzymaliśmy (patrz zdjęcie). Ta kanapka była całkiem smaczna, ale aż za tłusta, a poza tym wyglądała jak wagina prostytutki z 20-letnim stażem. No ale, głodny wszystko zje, a ja zawsze, no prawie zawsze jestem głodna.


   Mało pozwiedzałam tej Filadelfii, bo było zimno. Poza tym przyjeżdżając z Nowygo Jorku, trudno docenić Filadelfię. Później pojechałam do Harrisburga, a mój kumpel poleciał do Cincinatti z Finadelfii, a później stamtąd miał lot z pracy do Harrisurga, więc spotkaliśmy się na miejscu. Harrisburg to już prawdziwa nuda. Niby stolica stanu Pensylwania, ale ma coś przygnębiającego w sobie. Jakaś fabryka jest w środku miasta, ludzie nie czują lansu, generalnie spokojnie i nie za kolorowo. Mało w sumie widziałam, więc może jeśli jeszcze będę miała okazję, to spróbuję więcej zwiedzić, aby zmienić opinię.

   Wróciłam do Nowego Jorku i moje życie wróciło do mojego nowojorskiego rytmu. Jak znane przysłowie mówi „Zły dzień z Nowym Jorku jest i tak lepszy niż dobry dzień gdziekolwiek indziej”. Kończę pisać ten post w noc z 29 na 30 listopada, w Atlancie. Stąd za parę godzin lecę do Los Angeles. 15 grudnia z Los Angeles jadę do Vegas, a 23 grudnia z Vegas lecę do Chicago, a z Chicago do Nowego Jorku. Będę w Nowym Jorku o północy, gdy będzie zaczynała się data 24 grudnia. Taka przygoda zdarza raz na życie. Nie mam przygotowanego kompletnie nic, wysłałam wczoraj jakieś pierwsze zapytania o nocleg na couch surfingu. Nie stresuję się, czuję wewnętrzny spokój, bo wierzę, że UDA MI SIĘ, MAM FUKSA, DAMY RADĘ, ROZWIĄZANIA MNIE SAME ZNAJDĄ, ANIOŁ STRÓŻ (LUB INNE MOCE) MNIE LUBIĄ I MNIE CHRONIĄ. To jest podejście właściwe. Nikt nie powinien sam siebie dołować i myśleć o słabych stronach, trzeba samego siebie motywować pozytywnie. Sama się tego musiałam nauczyć, nigdy mnie nikt tego pozytywnego myślenia nie nauczył, choć tu każde dziecko uczą tego rodzice.. Ale to nic, lepiej później niż wcale. Wychowuję się sama na nowo hehe Co do mojego kolegi z Teksasu to nie wiem, co robić, bo moje serce jest lekko skierowanie tu Kanadyjczykowi, choć mózg tu Teksańczykowi. Tymczasowo odkładam te wieczne sercowe rozterki na bok i skupiam się na moich nadchodzących przygodach w Kalifornii i w Nevadzie. Do Los Angeles wybieram się w celu sprawdzenia, gdzie powinnam się osiedlić „na stałe” Nowy York Czu Los Angeles?...

      Trzymajcie się ciepło i cieszcie się nadchodzącą zimą! Szczerze pozdrawiam i załączam uściski!


      Ewa aka Eve Drifter    
Polski skład w Święto Dziękczynienia