środa, 14 września 2016

Wyprawa rowerowa Szwajcaria – Liechtenstein – Austria +bonus: motywy wyprowadzki z Londynu



      Witam ponownie na moim blogu. Jest wrzesień – miesiąc, który co roku wprowadza zmiany w moim życiu. Tak już po prostu jest, że duże a nawet radykalne zmiany z moim stylu życia od paru dobrych lat przychodzą akurat we wrześniu. Siedzę u mnie na wioseczce 2 dni po powrocie z wyprawy rowerowej. Jedyny dźwięk jaki mnie rozprasza to bzyczenie muchy latającej po pokoju, taka relaksacyjna cisza tu panuje. 

Motywy wyprowadzki z Londynu

      Nie owijając w bawełnę, przechodzę od razu do tematu mojej świeżo zakończonej przygody w Londynie.  Spędziłam tam prawie rok czasu od 17 września 2015 roku do 1 września 2016. Był to jeden z dłuższych pobytów w jednym miejscu i najdłuższej pracy z jednej lokalizacji, to jest 9 miesięcy w kasynie Empire w centrum Londynu. Czasem pytam samą siebie, po co ja w ogóle poleciałam rok temu do Londynu, spoko nie lubię brytyjskiej kultury, niezdrowa kuchnia i flegmatyczne tempo mi nie odpowiadają, przesiadywanie w barach i wlewanie w siebie kufli piwa uważam za stratę czasu, a pogoda angielska skłania mnie do depresji... Więc czemu tam byłam aż rok, skoro mój hejt jest tak oczywisty? Ok, więc rok temu byłam pogubiona życiowo, rana po utracie Taty, związana z tym wewnętrzna samotność była świeża, wmawiałam sobie, że teraz muszę w końcu być dorosła, jestem sama za siebie odpowiedzialna, a chęć wymuszonego ustabilizowania życia była trochę desperacka. Nastąpiło wówczas przetasowanie osobowe w moim najbliższym środowisku. Na szczęśnie finansowo byłam bezpieczna, ale pieniądze w życiu to nie wszystko i każdy na pewnym etapie zaczyna to pojmować. Miałam prawie półtoraroczną przerwę w zatrudnieniu. Moja ówczesna kumpela zaprosiła mnie do Londynu, co bardzo ułatwiało start. Wiem dobrze, że lubię duże miasta, kosmopolityczne środowisko, a w Stanach zdobycie pozwolenia na pracę to grubsza sprawa. Pomyślałam: Londyn hmm... najbardziej globalne miejsce w Europie, blisko Polski, wysokie zarobki, więc dam szansę temu miejscu. Choć wewnętrznie wiedziałam, że to nie są moje ulubione klimaty, za mało tam świata Latino i karaibskiego oraz tego amerykańskiego lansu i wiary w siebie, a za dużo arabskiego, hinduskiego i afrykańskiego. Szukałam tam uporczywie pracy i próbowałam poznać nowych ludzi. Półtora miesiąca byłam bezrobotna, później przez miesiąc byłam kelnerką w innym kasynie, a później trafiłam do Empire i zostałam zatrudniona jako electronic gaming host, albo w skrócie slot host. Nauczyłam się bardzo dużo nowych rzeczy i wyrobiłam potrzebną licencję. Była to odpowiedzialna i różnorodna praca, bo często to my – slot hości musieliśmy potwierdzać, czy ktoś ma mieć wypłacone większe sumy pieniądzy lub korygować błędy krupierów, a raczej ruletek czy systemów rejestrujących karty. Wypłata na początku była mała, ale później w końcu wzrosła. Ludzie, choć często były jakieś zwady, byli w porządku. Pracowało tam ponad 2 setki ludzi różnych narodowości, z czego większość było w podobnym wieku do mojego.  Szarość nieba nad Londynem i godziny pracy mnie dobijały, raz na noc, raz na dzień, powoli zniszczyło to moje i tak niezbyt intensywne życie towarzyskie. Po pół roku wyglądało to tak, chodziłam do pracy, odsypiałam, szłam na siłownię, włączałam coś na youtube „Pingwiny z Madagaskaru”, „Kiepskich” albo jakieś dokumenty na dziwne, socjologiczne lub podróżnicze tematy, czasem książka, zakupy i od nowa. Miłymi przerywnikami były częste, choć krótkie podróże. Przez zarobki w funtach, za granicą nie miałam poczucia, że jest drogo. Nawet Dubaj cenowo był jak Londyn. Spotykałam się z paroma kolesiami, ale coś nie wypalało ciągle, brak iskierek albo za mało uwagi z ich strony, olewczy stosunek, słaby seks albo jakaś irytująca cecha charakteru, nudziło mnie to. W końcu odpuściłam i nie chciało mi się marnować czasu na szykowanie się i wolałam pójść do supermarketu nieopodal, kupić jakąś puszkę lodów, eklerki itp. , włączyć „Pingwiny z Madagaskaru”,”Blok Ekipę” czy coś równie odmóżdżającego. Hahaha tak, to było moje życie. Panowała w nim swego rodzaju samotność. Co mnie zaskakuje, wiele osób uważało, że jestem bardzo szczęśliwą osobą i wyglądam kwitnąco. Hmm.. może przez wizyty na siłowni, którą w Anglii naprawdę lubiłam albo moje zawsze pewne siebie zachowanie.  W końcu uznałam, że  kończę z tym, chcę odzyskać stan euforii, mocy, rytm biologiczny i spać w nocy. Wiedziałam już, że kokosów na zarobię, bo koszt życia w Londynie jest wysoki, miłości nie znajdę, a w mojej głowie jest przeświadczenie, że to USA ma prawdziwy swag i narzuca światu trendy. Uwolniłam się od tego. Pracę zakończyłam w mega pozytywnych relacjach i z tego się cieszę. Wiele osób z pracy na pewno będę dobrze wspominać, pracowników i też paru klientów, nałogowych hazardzistów, wydaję się mi się, że wiele osób tam poznanych jest podobnych do mnie i są to ciekawe osoby. 1 września wieczorem wróciłam do mojego domu, z planem działania na najbliższe kilka tygodni, ale nie miesięcy. 3 dni się szykowałam do wyprawy rowerowej, zorganizowałam zakwaterowanie, przygotowałam trasę i kupiłam niezbędne bilety. Bardzo się tym ekscytowałam. Czułam się pewnie pod względem kondycji (pewniej niż rok temu przed moją wyprawą rowerową Estonia – Łotwa –Litwa – Polska), bo te prawie codzienne wizyty na siłowni przez ostatnie 9 miesięcy wyrobiły we mnie wytrzymałość fizyczną i psychiczną też. Często powtarzam, ćwiczenia to nie tylko work out, ale też stress, antydepresant dla duszy. Potrzebowałam tej siłowni, aby zagłuszyć zmęczenie po niedospanych nocach lub dniach przez pracę w systemie zmianowym 24h na dobę.  Nawet jak jadłam więcej i rezultaty dla wyglądu nie były widoczne, i tak czułam się dobrze w swoim ciele, dzięki ćwiczeniom. Mam nadzieję, że ten chaotyczny akapit jakoś wytłumaczył, czemu musiałam tę Anglię opuścić, bo to nie moje miejsce i co się działo w mojej głowie przez ostatni rok. 
rower spakowany

bluza w kasyna Empire, swaggg

franki szwajcarskie



Wyprawa rowerowa

   5 września (poniedziałek) pojechałam autokarem z Białegostoku do Genewy. Jedyne 30 godzin w zapachach kanapek z wędliną wśród ludzi jadących głównie na zbiory na pola lub do opieki nad starszymi ludźmi. Dotarłam na miejsce, dokręciłam pedały i złożyłam rower. Okazało się, że mam kapcia w przednim kole. Najpierw próbowałam napompować na stacji benzynowej, ale powietrze szybko zeszło, znaczyło to, że opona jest przebita. W samym centrum Genewy znalazłam punkt naprawy rowerów i Pan Adam z Czech mi zmienił oponę. 30 franków mnie za to skasował (1 frank=4 złote). Pojeździłam po Genewie i szybko odżyłam po podróży autokarem. Pojechałam zobaczyć siedzibę Organizacji Narodów Zjednoczonych i Czerwonego Krzyża, to mnie głównie interesowało. Miasto zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Później znalazłam adres mojego hosta. Właśnie, nocowałam przed okres całej mojej wyprawy u ludzi z couch surfingu, czyli mojej ulubionej globalnej społeczności miłośników podróżowania. Moim hostem w Genewie był Hector, Kolumbijczyk od 18 lat mieszkający w Szwajcarii. Mało porozmawialiśmy, bo on był widocznie zmęczony, tak samo jak i ja. Przyszedł przed godz. 22 jeszcze w garniturze z jakiegoś spotkania FOREX-u, czyli jak widać był to bankier pełną parą. Nudna trochę postać jak się okazało, nawet nie wymieniłam się z nim facebookiem. Zasnęłam jak kamień.



Czerwony Krzyż


nad Jeziorem Genewskim

Genewa

wystawa o Ameryce Łacińskiej w Genewie


      Następnego dnia wyruszyłam z Genewy do Vevey. Był to najłatwiejszy i najprzyjemniejszy  odcinek mojej wyprawy. Pogoda była piękna, tak jak przez całą moją podróż codziennie 26-27 stopni C. Prosta droga wzdłuż Jeziora Genewskiego. Piękny dzień. Dotarłam do malowniczego miasteczka Vevey i tam zatrzymałam się u Valentina, z pochodzenia Francuza. Mój host okazał się bardzo ciekawym i inteligentnym człowiekiem. Jest inżynierem, ale interesuje się psychologią, niebawem chce zacząć studiować ten kierunek. Od 3 lat zapisuje swoje sny. Zinterpretował też kilka moich i to była bardzo trafna interpretacja. Był pół roku w Indiach i wciąż widziałam w nim tę żywą fascynację kulturą hinduską. Zrobił nam kolację i rozmawialiśmy do północy. Rano zaraz po siódmej wyruszyłam do Berna – stolicy Szwajcarii.
Vevey, tu mieszkał Cherlie Chaplin

Vevey



Ja i Valentin
 
Vevey

pchajac rower pod górkę

przez pola z google maps

na prawo, na lewo czy na drzewo? hmm

szwajcarska stodoła

centrum Berna


      Odcinek Vevey – Bern nie był łatwy. Szczególnie, że Google maps poprowadziły mnie jakimiś leśnymi ścieżkami, często spocona pchałam rower pod górkę. Na początku zrobiłam chyba dodatkowe 25-30 km, aby trafić na dobrą drogę. Ten dzień pokazał mi, jak duża jest różnica pomiędzy jazdą po pagórkowatej Szwajcarii a jazdą po płaskiej nitce Via Baltica. Przyznaję, krajobrazy zapierały dech w piersiach, Szwajcaria ma piękne, malownicze widoki. Miasto Bern zwiedziłam bardzo pobieżnie, przejechałam się tylko po centrum i starym mieście. Mój kolejny host, tym razem wreszcie rodowity Szwajcar o imieniu Sam, mieszkał w miasteczku Belp, kilka kilometrów za Bernem. Też wrócił z pracy przed 22. Dotarłam trochę przed czasem do Belpu, więc posiedziałam tam w miejscowym barze. Zamówiłam 2 piwa, ale po takim męczącym dniu czułam się już po paru łykach zakręcona, więc nawet nie wypiłam do końca. Sam gościł kilkadziesiąt osób z couch surfingu, ma na swoim profilu ponad 150 referencji. Pomógł mi wybrać najlepszą trasę na następny dzień, co naprawdę ułatwiło start kolejnego dnia.
Ja i Sam


Milki na wypasie


      Z Belpu do Zurichu jazda zaczęła się bardzo dobrze. Ładna droga, rześkie poranne powietrze. Później jednak często pchałam rower pod górę. Zrobiłam tego dnia ponad 160 km (przepraszam za wprowadzenie w błąd we wpisie na facebooku, pomyliłam się w obliczeniach, to było 160 a nie 170 km), więc do Zurichu, mimo planów dotarcia o 17, dotarłam o godzinie 20. Zatrzymałam się 10 km za Zurichem, w Kloten. Przejechałam przez cały Zurich przecinając centrum i stwierdzam, że miasto zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Kolejnym hostem był Damian, Polak pracujący na pobliskim lotnisku. Tym razem w polskim stylu, poszliśmy do marketu i kupiliśmy browary i pudełko lodów. Pogadaliśmy trochę, Damian pomógł mi wybrać najlepszą trasę na następny dzień i zaraz po 22 poszłam spać. Ta codzienna jazda dawała już o sobie znać, czułam te przejechane kilometry w nogach. To był trzeci dzień wielogodzinnej jazdy i pchania roweru.
Ja i Damian

piękne widoki




      Z Klotenwyruszyłam przed 8 rano do Buchs, małego miasteczka położonego 5 km od Vaduz – stolicy Liechtensteinu, po szwajcarskiej stronie. Moim hostem był Reiner, z wykształcenia inżynier i nauczyciel jogi, który miał za sobą półroczną wyprawę do Azji. Okazał się nieprzeciętna osobowością o ciekawej biografii, smutnej, ale i motywującej zarazem. Bardzo dobrze mi się go słuchało i dowiedziałam się sporo o jodze (choć nie jestem fanką jogi, było to ciekawe). Reiner zrobił cudowne jedzenie, po raz pierwszy widziałam kogoś tak perfekcyjnie przygotowującego danie trzymając się przepisu z książki kucharskiej (no cóż inżynier) i to do tego jeszcze faceta (przepraszam za ten szowinizm), wszystko organiczne i odpowiednio dobrane. Wiele nowopoznanych przepisów na pewno wykorzystam, na przykład na domowe masło migdałowe. Do Buchs dotarłam przed godz. 18, było już za późno, aby rowerem jechać do Liechtensteinu, więc zabraliśmy się samochodem. Byłam bardzo podekscytowana, bo to był kolejny nowy kraj, który odwiedzam. Pojechaliśmy do Vaduz – stolicy. Całe zwiedzanie nie zajęło więcej niż 2 godziny, wliczając w to zakup magnesów do mojej kolekcji, spacer po plantacji winogron i robienie zdjęć. Liechtenstein jest tak mały, czysty, bogaty, prosty, spokojny, że jak dla mnie aż za czysty, za spokojny, za bogaty.. gdzie dzikość, gdzie przygoda? Cieszę się, że mogłam się  o tym na własne oczy przekonać, ta wizyta w Liechtensteinie zaspokoiła moją ciekawość.    
zamek w Liechtensteinie

Ja i Reiner

spacerując uliczkami Vaduz



      Dojeżdżając do Buchs ostatnie 20 -30 km miałam problemy z rowerem, powietrze z tylnego koła wolno schodziło, kilka razu musiałam zatrzymywać się i pompować rower u ludzi i na stacjach. Następnego dnia, gdy chciałam wyruszyć do Bregenz do Austrii w tylnym kole był flak. Nie miałam zapasowej dętki, Reiner też nie miał. Była to niedziela rano, a droga była idealna, prosta i z górki. Uznałam, więc że jakoś tam dojadę, szczególnie że było to tylko 50 km. Okazało się, że po 45 min pedałowania było ciężko, jazda była prawie że niemożliwa. Zjechałam ze szlaku rowerowego do najbliższej wioski i napompowałam koło na stacji benzynowej. Taka sama sytuacja powtarzała się jeszcze 4 razy i jakoś w końcu dotarłam o czasie do Bregenz.  
piękna droga z górki do Austrii

granica szwajcarsko - austriacka

      Byłam głodna po tej przeprawie. Wiadomo, że na niedopompowanych oponach jedzie się o wiele ciężej, bo trzeba używać więcej siły mięśni. Zsiadłam z roweru i poszłam do „pierwszej-lepszej” kebabo – pizzerii po wielki kawałek pizzy i jakiś niezdrowy napój. Nie było akurat żadnych innych klientów poza mną w środku. Turecki kucharzo–sprzedawca obiecał zerkać, czy mój rower stoi przez wejściem, bo jakoś po austriackiej stronie zaufanie społeczne mi zmalało. Usiadłam, nie było nikogo oprócz mnie.  Wiedziałam, że zrobiłam to, że moja wyprawa rowerowa się powiodła i przejechałam w sumie ponad 600 km, zobaczyłam 2 nowe państwa. W kebabo –pizzerii z głośników leciało w radiu akurat Oh, baby, baby it’s a wild word. It's hard to get by just upon the smile... Był to piękny moment, był to mój moment. Wiedziałam, że to piosenka o moim świecie, moim życiu, że to moment kumulujący kolejną piękną podróżniczą przygodę. Poczułam się wtedy dobrze nad tym kawałkiem pizzy, życie było proste, prawdziwe i pozytywne.

absolutna podstawa na rowerowej wyprawie :) klucze do pedałów, kół i kierownicy


      W Bregenz wsiadłam w autobus, trochę dyskutując z kierowcą, który nie chciał zabrać mojego niegabarytowego, delikatnie mówiąc, bagażu. Więc, jak już nie pierwszy raz przewożąc rower trzeba było trochę poprzekonywać, aby w końcu zabrano mi ten rower. Sytuacja powtórzyła się na przesiadkach w Monachium i w Gnieźnie, oraz w miejscowym busie z Białegostoku do Bielska Podlaskiego. Oczywiście uczciwie dokonywałam dopłat za nadbagaż. Po łącznie 29 godzinach podróży wróciłam do domu. Trip uznaję za udany. 

Oto mój rajd w liczbach:

Dzień 1. Przejazd autokarem Białystok - Genewa

Dzień 2. Od zmiany dętki w Genewie jazda po mieście - 15,9 km

Dzień 3. Genewa – Vevey (łatwa jazda, więc sobie jeździłam sporo naokoło, aby pozwiedzać) - 141, 5 km

Dzień 4. Vevey – Belp (koło Berna) - 115,3 km

Dzień 5. Belp – Kloten (koło Zurichu) - 161,4 km

Dzień 6. Klopan – Buchs - 128,2 km

Dzień 7. Buchs – Bregenz (Austria) -55,1 km i tam odjazd autokarem do Polski

= cała trasa przejechana rowerem 617,4 km !



   …a teraz uchylę rąbka tajemnicy o moich życiowo – podróżniczych planach na przyszłość. Piszę tyle, ile sama wiem jak na razie. 



Wybieram się: GDZIEŚ
Kiedy? WKRÓTCE
Po co? Aby poznać NOWE MIEJSCE, przeżyć COŚ, spotkać KOGOŚ, i zacząć JAKĄŚ PRACĘ.
     Tyle z wiadomego hehehe, a reszta jeszcze mi nawet nie jest znana, ale czuję, że będzie przygodowo, pozytywnie i ciekawie, bo to są cechy, które ja przynoszę ze sobą, gdy siadam do stołu, a nie oczekuję, że tam będą na mnie czekały (metafora taka, obraz zmiany w moim podejściu do świata).
Do następnego wpisu o CZYMŚ z GDZIEŚ :D

Pozdrawiam,
Ewa aka Eve Drifter