niedziela, 24 maja 2015

33. odwiedzony kraj: Kanada. Toronto i wodospady Niagara

      W głowie mam chaos na samo wspomnienie mojej wyprawy do Kanady. Postaram się ogarnąć się w tym poście, aby można było zrozumieć, co autor miał na myśli.
      Początkowo miałam jechać sama. Znalazłam kilka miesięcy temu bilety na autobus za 20$ w jedną stronę. Biorąc pod uwagę, że podróż w jedną stronę samolotem do Toronto z NY kosztuje 200$ uznałam, że się opłaca. Nie mam nic przeciwko długim podróżom autobusem, nie takie rzeczy się robiło i nie takie się przetrwało. Kilka tygodni wcześniej moja najlepsza kumpela z NY, Martyna rozstała się ze swoim ex i zdecydowała w przypływnie kwurwienia, że musi odpocząć od miasta. Nie ma sprawy, nie jestem odludkiem, niech będzie, jedziemy razem.
 
!!!(Kolejny akapit nie jest o podróżowaniu, ale o rozterkach sercowych, można go pominąć:)
   Pierwszym, ważnym puktem pobytu w Toronto było spotkanie z Alexem, z którym podróżowałam rok temu po Ameryce Centralnej. Chciałam wiedzieć na czym stoję, więc od razu się spotkaliśmy. Alex był świetnym na swój sposób kompanem w podróży po Gwatemali, Salwadorze i Hondurasie. W jego głowie była wciąż jednak jego była, z którą był wcześniej 5 lat razem i ona przebywała wówczas w Tajlandii na jakiejś małej wyspie na wolontariacie. Pierwotnie mieli razem wybrać się tam, ale rozstali się i ona poleciała, a Alex początkowo został w Toronto, a kilka miesięcy później wybrał się sam do Ameryki Łacińskiej, gdzie mnie poznał. Wszystko było pięknie i przygodowo, rozstawaliśmy się prawie płacząc w Gwatemala City. Ja wówczas poleciałam do Miami, a Alex nurkować na jedną z wysp Hondurasu. Po 5 dniach napisał do mnie z prośbą, czy mogę usunąć z netu wszystkie wspólne zdjęcia i wpisy, bo on zdecydował odnaleźć swoją byłą, spędzi 82 h w samolotach, bo leci do Tajlandii. Nie chce, aby po tak długiej wyprawie, jego Ex była zazdrosna. Na swojej stronie Alex napisał, że podróżował z Joshem, jakimś kolesiem, zamiast ze mną, co mnie rozwścieczyło. Dodał również, że gdyby jego Była go nie chciała, to w drodze powrotnej poleci do Polski i ze mną będzie. Zatkało mnie normalnie, jak można być takim chamem i idiotą. Jak się później okazało po 2 tygodniach była odesłała go do domu i nie chciała się wcale z nim schodzić, bo już ułożyła swoje życie na nowo. Minął rok, złość mi przeszła, a życie przekopało, więc uznałam, że zapomnę Alexowi tą feralną historię na koniec. Okazało się, że Alex będzie w tym samym czasie w Toronto, choć mieszka teraz w innej części Kanady w Albercie, 2400km od Toronto. Zaczął mi pisać, że to był wielki błąd co zrobił, że to tylko kolejna decyzja, której żałuje, że mnie kochał, że po tej byłej tylko do mnie czuł przywiązanie, a on niepotrzebnie wybrał się do Tajlandii, bo powinien za mną pójść gdziekolwiek bym szła. Ja, jak to ja, uwierzyłam w te gorzkie żale. Ok, jestem na miejscu. Martyma miała się przejść gdziekolwiek i miałyśmy się spotkać za 2 godziny w Sturbacksie. Alex pisze, że mieszka blisko, to 10 min rowerem. Ja już myślę, to no ładnie, za randkę rowerem. Już Martyna go wyśmiała, a ja zwątpiłam w powodzenie spotkania. Założyłam więc adidasy na wieść o tym rowerze. A tu Alex przyjechał w pantoflach, dżinsach odprasowanych, czarnym swetrze spod którego wystawał biały kołnierzyk. Nastąpiło więc już pewne wizerukowe nieporozumienie. Idziemy, rzeklabym spacerujemy. Ja brzegiem ulicy, trochę wzdłuż krawężnika, trochę jezdnią, a Alex bokiem prowadząć swój rowerek, bo oczywiście do głowy mu nie przyszło, że dżentelmen powiniem iść zawsze od strony jezdni. Czego ja oczekiwałam? Rozpoczyna się rozmowa. Pytam między innymi, czy czegoś żałuje. A on, że żałuje, że nie poleciał od razu do Tajlandii wtedy z byłą. Czyli z tego wynika, że żałuje w ogóle swojej podróży, w której między innymi poznał mnie. On nawet nie był świadomy tego, że mówi coś nie tak. Już wtedy myślałam, że od potrzebuje kontaktu  ze specjalistą, bo to chore analizować półtora roku rozstanie z byłą. Było to też niespójne z tym, co mi pisał w marcu. Nie miał żadnego planu, gdzie pójdziemy. Wkurzyłam się i zaproponowałam, abyśmy wstąpili do baru. Najbliższy był akurat z browarami, już mi nie pasowało jego zachowanie, więc zamówiłam piwo. On chciał kawę, ale tam kawy nie serwowali, więc wyszliśmy. Zaproponował Sturbacks, ten, gdzie miałam się spotkać z Martyną, Starbacks?!? Może od razu powiniem mnie zaprosić do McDonalda albo KFC? Poczułam się jakby już chciał mnie odstawić kumpeli. On oczywiście wydawał się kompletnie nieświadomy tego, że coś robi źle. Jeszcze wziął swój rower i pyta się czy mnie podwieźć. Pomyślałam wtedy, że już nie mogę dłużej, zero planu, wyznanie, że wciąż ma w głowie byłą i cała reszta. Tylko powiedziałam „It was nice to meet you again Alex. Bye” i poszłam nie oglądając się za siebie. Była to kompletna porażka, a prawie 3 miesi ace czekałam na ten dzień. Później poszłam z Martyną do baru i zjadłam kilka czekoladowych ciastek popijając piwem. Kilka dni jeszcze mi siedział w głowie trochę, ale teraz to już zamknięty rozdział. Koniec historii.
 
      Każdego dnia zwiedzałyśmy z Martyną, aż nie miałyśmy siły na imprezowanie ani wieczorne wyjścia. Moja pierwsza i ostatnia opinia na temat Toronto jest taka, że całe miasto wygląda jak Williamsburg, jedna z części Brooklynu. Toronto nie kojarzy się ze stylem Manhattanu, ale z Brooklynem jak najbardziej. Jest sporo alternatywy i hipsterstwa.  Ulice nie są zbyt zatłoczone, a ludzie robią pospolite, poprawne wrażenie. Nie mam się do czego przyczepić, tak samo jak w przypadku Chicago zobaczyłam dużo miasto Ameryki Północnej, jednak stolica świata jest tylko jedna i to oczywiście dżungla o nazwie Nowy Jork.
 
Ludzie
      Gdybym była Azjatką, z miejsca zamieszkałabym w Toronto. Jest tu jedno z większych skupisk Azjatów. Nawet Chinatown w Nowym Jorku czy w Chicago się przy tym chowa. Zazwczyczaj pod nazwą Chinatown kryje się dzielnica zamieszkała przez Chińczyków, Japończyków, Wietnamczyków, Koreańczyków i innych Azjatów. Restauracje czy sklepiki są wymieszane. W Toronto nie można mówić o jednym Chinatown, tutaj osobną cześć miasta stonowi dzielnica chińska i nie znajdzie się tam np. japońskiego sushi. Z kolei, aby dostać się do dzielnicy wietnamskiej, trzeba minąć włoską część Little Italy (gdzie mieszkałam). Gdzie indziej jest zagłębie Japończyków. No cóż, nie ma tu aż tylu Latino i Afro, co w Nowym Jorku, a jak się można domyślić, Azjaci nie są tak rozrywkowi i otwarci na obcych jak Latynosi czy Afroamerykanie, więc nie ma tam atmosfery na ulicach jak na nowojorskim Harlemie, gdzie na każdym rogy czai się local Nigga, aby krzyknąć, jaka to piękna jesteś albo niech cię Bóg błogosławi.
 
      Miejsca do zwiedzenia w Toronto nie są jakoś ekstremalnie przekonujące, albo może to ja już przyzwyczaiłam się do takich widoków. Przyjemną cześcią było azjatyckie jedzenie, a w sezamowych kulkach nadziewanych czerwoną fasolą na słodko, zakochałam się bez pamięci. Przed wyprawą wygooglowałam, że tradycyjną potrawą Toronto jest Peameal Bacon Sandwich. Przez 3 dni szukałam miejsca z jakąś kilkudziesięcioletnia tradycją, aby spróbować tej tradycyjnej „potrawy” z Toronto. W końcu znalazłam i okazało się, że to zwykła biała bułka z plastrami smażonej szynki i papryczkami (ostrymi lub słodkimi do wyboru). Ale jak cieszyłam się, gdy po trzech dniach w końcu spróbowałam tej kanapki, jakbym skarb na dnie morza znalazła po długich poszukiwaniach J Poza tym raz poszłam na siłownię do sieciówki GoodLife Fitness. Tym razem pracownik (a raczej pracowniczka) chyba słabo uwierzyła, że chcemy kupić członkostwo i przyjechałysmy na pół roku mieszkać w Toronto. Spodziewałam się tygodniowego darmowego karnetu próbnego, ale dostałyśmy tylko dzienne wejście.

 
      Czas płynął, pogoda podobna jest jak w Polsce, czyli czasem jest ciepło a czasem zimno i nie ma reguły, że każdy maj jest ciepły. Nocowałyśmy u Souli, którą znalazłam na couchsurfingu. Souli nie miałam okazji poznać, bo na miesiąc wyprowadziła się na jedną z wysp Toronto i po prostu dała nam swój pokój na tydzień do dyspozycji. Mieszkałyśmy w części downtown, czyli wiaodomo najlepsza okolica. Zawsze downtown to centrum życia, a uptown do już trochę dalej od atrakcji.
 
Łuki Wolności, Phillip Neathan Square
      Wybrałyśmy się również na jednodniową wycieczkę nad wodospady Niagara. Słów mi brakuje, aby opisać, jak piękny jest to widok. Wodospady są położone na granicy Kanada-USA, ale od strony kanadyjskiej jest o wiele lepszy widok. Rzeczywiście, jak porównywałam moje zdjęcia ze zdjęciami koleżanki, która była tam od amerykańskiej strony, to jest różnica i zdecydowanie lepiej to wygląda w Kanadzie. Piękne miejsce, narobiłyśmy zdjęć i poszłyśmy na obiad do chińkiej restruacji, z której wytoczyłyśmy się po 3 godzinach. Później zakupy w centrum handlowym przy pobliskim kasynie. Po prostu esencja babskiego dnia, aż nawet to do mnie nie podobne.


 
 
      Martyna wróciła dzień wcześniej ze względu na pracę. Przez cały ten pobyt prawie nikogo nie poznałyśmy. Jednak o wiele łatwiej jest coś załatwić i ludzie są bardziej pomocni jak się podróżuje w pojedynkę. Mając kompana podróży rozmawia się z nim i nie zwraca się takiej uwagi na ludzi naokoło. Ludzie też, jak widzą, że ktoś jest zajety rozmową z kompanem/kompanką, nie podejdą i nie zagadają. Jedną osobę też jest łatwiej wcisnąć gdzieś, dać nocleg albo jakieś wejściówki. Trzeba też liczyć się z tym, że nie zawsze będzie tak jak Ja chcę, tylko dwie osoby muszą być zadowolone, nawet przy głupim wyborze miejsca, gdzie zjeść. No ale spróbowałam dla odmiany podróżowania w kumpelą, też źle nie było.
      Przez cały czas pisali do mnie jacyś kolesie na Tinderze i Istagramie, że można by się spotkać albo jak się miasto podoba bla bla bla, ale nic ciekawego nie było, wiec nie odpisywałam za bardzo. W dniu wyjazdu Martyny napisał do mnie długie, bardzo kulturalne wypracowanie w prywatnej wiadomości na Instagramie pewien zawodnik MMA, trener personalny, zawodnik brazylijskiego jiujitsu (i można by jeszcze długo wymieniać) w jednym. Zaciekawiło mnie to połączenie i świeżo po tej historii z Alexem wiedziałam, że jestem jak pusta kartka bez żadnych drama stories, więc pora stworzyć nowe. No i stworzyła się taka historia, że do tej pory się nie mogę ogarnać. Dlatego też zwlekałam z tym wpisem, bo myśli nie mogłam zebrać. Otóż spotkałam się z tym całym zawodnikiem MMA. Jego danych osobowych nie będę podawać dla świętego spokoju w sieci. Wyglądał na zdjęciach, jak to zawodnik MMA, jak bestia mówiąc krótko, ale mnie w takim wyglądzie coś pociąga, więc liczę to na plus. Myślę, że nikt mnie nawet już nie podejrzewa, że na jakąś przeciętną jednostkę pod względem wyglądu, osobowści i przede wszystkim pod względem stylu życia bym poleciała. Na żywo wyglądał bardzo pozytywnie, uśmiechnięty od ucha do ucha, pod względem dobrych manier i zorganizowania przewyższał kilkukrotnie Alexa, szarmancki, ciekawy w rozmowie, chemia też była. Piękna przygoda i nowy ziomek z Toronto, z którym świetnie mija czas. Wróciłam do Nowego Jorku, chciałam z ciekawości jego walki pooglądać, a jak pokazywał mi na youtube filmiki to zapamiętałam imię i nazwisko. Wpisuję więc w google i youtube jak na prawdziwego stalkera przystało i trafiam na krótki film dokumentalny o nim. Myślę "kurcze, no to celebryta się trafił", a jak obejrzałam ten dokument to zatkało mnie i rozkojarzyło. Zaczęłam googlowac jego przeszłość i znalazłam, że 11 lat temu siedział w więzieniu za coś bardzo złego, co zrobił. Został za to również karnie zablokowany na rok z udziałów w walkach federacji UFC. Nie mogłam uwierzyć, że ten uśmiechnięty i troskliwy koleś mógł coś takiego zrobić. Dwie twarze. Nie pytajcie o szczegóły czy nazwisko, bo to już tylko w prywatnym pamiętniku opiszę ze szczegółami, co tylko kiedyś pośmiertnie może być ujawnione lub mininum  jak będę u kresu swych dni lub będę tak sławna, że będzie ludzi obchodzić, co zjadłam na śniadanie (heheheh co nie wydaje mi się, aby nastąpiło, bo nie jest to moim celem). Po odkryciu tych newsów z życia mojego kolegi z MMA 3 dni objadałam się słodyczami i fast foodami, jeździłam rowerem bez celu (bo mam teraz piękny rower w Nowym Jorku od Nickiego) i nic nie robiłam, tylko przed kompem się obijałam. Dziś już postanowiłam jakoś się ogarnąć, wrócić do społeczeństwa i przestać gapić się na foty tego kolesia (co średnio mi wychodzi). 
     Teraz jestem znów na Manhattanie. Irytują mnie moi współlokatorzy maksymalnie. Dobrze chociaż, że Nicky wrócił na 9 dni do swego własnego mieszkania, to chociaż jedna nieirytująca, choć sarkastyczna osoba w pomieszczeniu. Nie wiem jeszcze, co zamierzam zrobić ze swoją przyszłością. Chyba jednak polecę do tej Grecji pod koniec czerwca z nadzieją, że później znów będę mogła wrócić do USA dosyć szybko. Z resztą, kto to wie, jak Ja sama nawet nie wiem.
Trzymajcie się kochani! Damy radę!
PS. zdjęcia wolno ładują mi się na bloga, zawsze więcej fotek z życia wziętych na Instagramie EVABELIKE i 2 profilkach nafacebooku Eve Drifter i Eva Treszczotko

środa, 6 maja 2015

„Chica! Go!” do Chicago. Poznając USA

       Kilka miesięcy temu kupiłam okazyjnie bilety na autobus (!) z Nowego Jorku do Chicago. Jedyne 18 godzin jazdy, ale było całkiem znośnie. Nie było zbyt wielu osób, więc rozłożyłam się na dwóch siedzeniach, wifi też w miarę działało i jakoś przetrwałam. Inny argument jest taki, że ja po prostu lubię survivalowe klimaty.
      Zatrzymałam się u Emanuela i Antionio, dwóch braci z Gujany Brytyjskiej. Moi pierwsi znajomi z tego kraju, więc tym bardziej się cieszyłam, że poznam kolejną nację. W tym samym czasie w mieszkaniu u chłopaków nocowało jeszcze 8 innych couchsurferów takich jak ja. Od razu miałam ekipę znajomych. Były dwie dziewczyny z Francji, 2 dziewczyny z Danii, Asia i Kanrad z Polski (oboje od dziecka mieszkających w Stanach) i Kenedy z Singapuru . Spędziłam świetnie czas i tyle zwiedziłam, że aż nie wiem od czego zacząć opisy.
      W Chicago zogranizowam sobie karnety darmowe do dwóch dobrych fitness klubów sieci LA Fitness. Powiedziałam, że dopiero się przeprowadziłam i zostanę w Chicago jakieś pół roku i rozglądam się za siłownią. Dostałam 2 karnety 3-dniowe za darmo, więc byłam na zumbie u paru instruktorów, na jednych zajęciach siłowych Full Body Workout + ABS i normalnie tak na siłkę sobie poszłam. Darmowe wejścia do fitness klubów w USA to mój stary, sprawdzony trick, opracowany w tamtym roku w Nowym Jorku. W USA po prostu jest zbyt duża konkurencja między siłowniami i fintess klubami, przez co jest walka o klienta. Widziałam nawet raz reklamę fitness klubu, która oferowała strzyżenie gratis przy zakupie karnetu. 
      Ciekawym doświadczeniem była lokalna kuchnia. Przed wyprawą przeczytałam w Internecie, że tradycyjne potrawy w kuchni chicagowskiej to:
-deep dish pizza (pizza chicagowska pieczona w głębokim naczyniu na grubym cieście, przeciwieństwo cieniutkiej pizzy nowojorskiej). Spróbowałam w dwóch miejscach: Jet's Pizza i PhillyBest.com)
 
-Italian beef, czyli kanapka z gotowaną wołowiną i papryczkami (chili lub słodkimi do wyboru), spodziewałam się czegoś więcej, kanapka jak kanapka...
 
-kuchnia polska. Tak kochani, w końcu w Chicago jest największa Polonia na świecie, a Polish Sousagge, czyli naszą polską kiełbasę można znaleźć w menu nawet w knajpach prowadzonych przez Hindusów.
      Jak już przy Polakach jesteśmy to muszę opowiedzieć o Polskiej Paradzie w Chicago. Raz w roku jest takie wydarzenie, że przez główne ulice Chicago przechodzi polska parada. Taki polski karnawałowy pochód. Byłam maksymalnie zaskoczona, parada ciągnęła się przez parę dobrych kilometrów, aż nawet poczułam lekkie patriotyczne wzruszenie. Cała nasza międzynarodowa ekipa wybrała się, aby obejrzeć paradę. Trzeba przyznać, że wpływy polskie w Chicago są spore, nawet w automatach na bilety można obok angielskiego i hiszpańkiego, przestawić język na polski. Po paradzie poszliśmy wszyscy do knajpy o nazwie Pierogi Heaven, czyli Pierogowy Raj. Nie ma to, jak zjeść pieroga na obczyźnie.



nasza polska reprezentacja: Ja i Konrad




nasza polska reprezentacja: Ja i Asia
 
 
      Emanuel przygotował niezłą wycieczkę dla nas, swoich couchsurfingowych gości, dużo chodzenia i zwiedzania. Byliśmy na przykład na ostatnim piętrze jednego z największych wieżowców w Ameryce Północnej. Jak na razie był to najwyższy budynek w jakim byłam w moim życiu.  96 pięter! Widok z 96 piętra przypomina widok z samolotu. Zamówiłam sobie czekoladowe piwko z Ohio w drogawym barze na najwyższym piętrze, aby uczcić tą wspaniałą chwilę.



widok z 96. piętra




poświętujmy trochę w barze w chmurach
 
      Jedna z trakcji miała dla mnie szczególne znaczenie i zależało mi barzo, aby ją zobaczyć. Była to pewna fontanna. Wychowałam się oglądając Świat według Bundych o 15 po szkole i powtórki o 7 rano przed szkołą. Moje poczucie humoru ukształtowało się na tym porypanych amerykańskim sidcomie.W openingu, czyli początkowej sekwensji serialu powtarzającej się przed każdym odcinkiem wraz z piosenką w pierwszej scenie pokazywała się fontanna Buckingham z Grant Parku w Chicago. Zobaczenie tej fontanny na żywo, którą oglądałam w TV jako dziecko cieszyło mnie jakbym wygrała na jakiejś loterii albo nawet bardziej. Porównajcie sami :)



Ja i Kennedy z Singapuru przy fontannie. Koleś był tak śmieszny i energiczny, że naprawił całą moją opinię o Azjatach. Czy tylko mi się wydaje, że śmiesznie na tym zdjęciu wyglądamy. Co spojrzę, to chce mi się śmiać.
 



Pełna ekscytacja na widok fontanny :)
 
 
      Moja ogólna ocena Chicago jest pozytywna. Nie mogłabym tu jednak zamieszkać, z Nowym Jorkiem Chicago przygrywa 1:0. Ludzie wyglądają podobnie jak w Atlancie, bardzo dużo ludzi grubych, choć zdrowe jedzenie w sklepach jest dosyć tanie. W Nowym Jorku nie widać tej amerykańskiej otyłości, jest tak jak wszędzie, a nawet lepiej. Chicago ma duże, szerokie ulice, a większośc ludzi porusza się samochoami, co dodaje nowych problemów. Panie na siłowni powiedziały mi, że przyjeżdżają już przebrane i gotowe do treningu, bo darmowy parking dla odwiedzających siłkę przysługuje tylko na godzinę. Przestrzeń jest duża, a metro jest właściwie nad ziemią. Perony nie są osłonięte, więc czekając na pociąg można zmarznąć od tego chicagowsiego wiatru. Właśnie, Chicago nie bez powodu nazywane jest Wietrznym Miastem, pogoda potrafi być tu kapryśna.
   Miałam duże szczęście, trafiając w Chicago na wspaniałych ludzi, z którymi miło spędziłam czas. Couch Surfing to wspaniała idea, dzięku której można poznać ludzi całkowicie innych, ale ze wspólną pasją do podróży. Nie zmienia to faktu, że Nowy Jork jest stolicą świata, a Chicago (tylko) jedną z amerykańskich metropolii. Teraz pora wracać na Manhattan i przeżywać kolejne przygody, cieszyć się i smucić w tej miejsiej dżungli. Mimo tych życiowych zawirowań, nie zapominam wersów piosenki Francka Sinatry New York, New York, If you can do it there, you can do it everywhere, czyli Jeśli uda Ci się w Nowym jorku, uda Ci się wszędzie. I tego będę się trzymać :)



Nie należy słuchać, jak inni definiują Twoje życie. Jedyną osobą, która ma do tego prawo jest TY. Wolność=stan umysłu. Piękna sprawa.
 


Couch Surfing. Doświadczenia ją warte najwięcej, bo nie można ich kupić.
 

poniedziałek, 4 maja 2015

NOWY JORK. Smutki i radości już od samego początku. Tego nie przewidziałam…

     Wylądowałam! Wreszcie! Wsiadłam w metro i od razu poczułam się, może to głupio zabrzmi, „jak u siebie”. Po prostu lubię tę miejską dżunglę. Miałam wyłącznie 4 dni od przylotu do NYC do wyjazdu do Chicago. Pozytywne wydarzenia przeplatały się z negatywnymi, tak że nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Najpierw na lotnisku bardzo pozytywnie, zero zgrzytu na granicy. Kulturka pełna, kolejny spempelek na pół roku pobytu w paszporcie zawitał i w drogę. Tylko mój nowy odblaskowy pokrowiec na plecak „zaginął”. Nadałam plecak w Warszawie w pokrowcu, a odebrałam na lotnisku JFK bez. Ruszyłam biegiem w stronę metra, bo w Nowym Jorku wszystko i wszędzie robi się w biegu i kocham ten bieg.
      Wracam do mieszkanka mojego kumpla Nickiego we wschodniej części Manhattanu, w latynoskiej dzielnicy Spanish Harlem. Szukam moich rzeczy, to jest 3 szuflad pełnych modnych, prawie że nie noszonych jeszcze ubrań, 2 szuflad kosmetyków i przede wszystkim moich dyplomów z dwóch uniwersytetów. Nie ma nic. Szukam jeszcze raz i znów następnego dnia. Nicky, który aktualnie przebywa w Tajlandii kontaktuje się ze wszystkimi osobami, które od czasu mojej wyprowadzki mieszkały u niego. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział. Wszyscy winią Simona, 35-letniego Niemca, bo on na pewno nie wróci do NYC, więc idealna osoba do obwiniania. Mówią, że był dziwny i może wyrzucił rzeczy nie patrząc. Simon mówi, że nic nie wie o moich rzeczach. Wniosek jest prosty: przynajmniej jedna osoba z tych 6 czy 7 osób, które pomieszkiwały u Nickiego kłamie. Dół mnie ogarnia. Z Polski nie wzięłam prawie nic, bo myślałam, że wszystko tu na mnie czeka, bo taka była umowa. Nie mam nawet t-shirtu, aby założyć do spania i muszę spać w stroju, który przygotowałam sobie na zumbę. Wszyscy współlokatorzy się zmienili i chyba wolałam poprzednich. Moje zaufanie do miejsca i życiowy entuzjazm spada. Straciłam na serio sporo rzeczy, całą garderobę i jeszcze te dyplomy… Wzięłam niewiele rzeczy z Polski, bo myślałam, że wszystko na mnie czeka. Humor ostro zepsuty od początku i negatywne nastawienie do współlokatorów, bo nie wiem, czy kłamią czy mówią prawdę. I te dyplomy mnie gnębią, były to oryginały z Uniwersytetu Łódzkiego i Warszawskiego.
      Kolejny dzień. Poszłam na szkolenie na instruktora zumby, na które zapisałam się z miesięcznym wyprzedzeniem. Pomyślałam, że jak się szkolić jeszcze w jakiejkolwiek dziedzinie, to tylko u najlepszych. Kurs prowadziła Irena Meletieu, która razem z Francheską Marią (do której chodziłam w poprzednim roku na zajęcia) zrobiły m.in. choreografię do piosenki "Dale Dale", którą śpiewa Franchesca. Ich choreo ma na YouTube kilka milionów odsłon. Irena występuje też z filmikach instruktarzowych z choreografiami u Beto Pereza, jego wysokości, twórcy zumby :) Suma summarum w świecie zumbowym Irena ma sporą renomę w skali globalnej. No i jestem tam, lekko wkurzona przez moje zagubione rzeczy, ale z nastawieniem, że postaram się, bo szkolenie tanie nie było. No i chyba się dobrze przyłożyłam, bo Irena jako pierwszą wzięła mnie na scenę (a przez całe szkolenie wzięła tylko 4 osoby). To wyróżnienie i reggeatonowa choreografia, którą powtarzali za mną przyszli instruktorzy tu w Nowym Jorku (!) to był najszczęśliwszy moment w 2015 roku, jaki przeżyłam. Czysta endorfina. Nie wiem, kiedy i gdzie zajmę się prowadzeniem zumby (jeśli zajmę się), ale to bardzo przyjemna rozrywka (tudzież sport) i mnie ponosi ten cały entuzjazm. Później podszedł do mnie jeden czarny chłopak z Brooklynu, który też był na szkoleniu i mówi do mnie Your class will be crazy, just don’t get to crazy. Takie problemy to ja lubię, jak ktoś uważa, że prowadzone przeze mnie lekcje zumby będą na pewno szalone i żeby mnie za bardzo nie poniosło. Takie problemy to ja lubię! Ten wspaniały zumbowy dzień miał swoją kontynuację. Wróciłam, szybki prysznic. Na szczęście wzięłam z Polski buty na obcasie i imprezową kieckę, no i pora do klubu z moją amerykańsko-niemiecko-polską siostrzyczką Martyną. Jak za dawnych czasów. Poszłyśmy do VIP Roomu, jak przystało w niedzielę. Akurat tego dnia występował tam Fabolous jakieś maksymalnie 8 metrów ode mnie, czyli lanserka jak w tamtym roku. Pozytywny dzień.
      Kolejny dzień. Znów szukałam swoich rzeczy. Zabrałam ze sobą łyżworolki z Polski. Pogoda była piękna, więc zrobiłam rundkę wzdłuż wschodniego brzegu Manhttanu. Piękne życie. Zajęłam się później różnymi pierdołami i odwiedziłam dawne miejsca. Poszłam też przywitać się z moim kolegą Andre, który był niedokończoną historią, że tak to określę, z poprzedniego roku. Przyszłam, doszłam, poszłam. Domysły mnie już nie męczą. Popołudnie zleciało i dzień odznaczony na plus. .
    Raz na wozie, raz pod wozem. Wtorek był akurat pod wozem. Z Polski wzięłam butelkę wódki na prezent i poszłam do dawnej pracy, to jest salonu fryzjerskiego, zapytać szefa, czy znów mnie przyjmie. Pogadałam bardzo sympatycznie w szefem. Powiedział jednak, że ma teraz 3 osoby na moim stanowisku i nie może zwolnić kóreś tak po prostu, szczególnie,  że przyleciałam tylko na 2 miesiące i musiałby później znów kogo szukać. Jedyne, co może mi zaoferować, aby dać mi zarobić jakąś kasę to rozdawanie ulotek przed wejściem do salonu. Zatkało mnie. Tę pracę w tamtym roku robił jego 12-letni syn i 10-letnia córka, a on mi teraz to proponuje. Choć wiem, że się starał, ale business is business. Nie chciałam nic chamskiego powiedzieć, więc dyplomatycznie powiedziałam, że jestem zbyt wstydliwa do zagadywania obcych osób na ulicy i zastanowię się. Już wiedziałam, że jestem bez pracy i tylko butelkę wódki na prezent zmarnowałam.
      Tak więc witaj Nowy Jorku! Nie mam teraz moich dyplomów, prawie całej garderoby i kosmetyków, również nie mam pracy i nie ufam ludziom, z którymi mieszkam. Takie nieprzewidziane dramatycznie wydarzenia, plus niezaleczona rana, po stracie ukochanego Taty, mogą jedynie oznaczać, że chyba jakaś wielka biografia przede mną, a wszystkie wielkie biografie mają dramatyczne momenty. heh już nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć, Nawet ten cały Beto Perez, który wymyślił zumbę, która jest teraz milionowym globalnym biznesem, jak przybył do Miami to mu się z początku nie powiodło i spłukany z kasy 2 noce przespał na ławce w parku, więc zdarza się każdemu. Wiadomo, takie wydarzenia, nie działają motywująco, ale jakoś to będzie. W sumie zdrowa jestem, kosmetyki i ubrania można kupić nowe, krok po kroczku w miarę potrzeb, można też zrobić duplikaty dyplomów. Kasa raz jest, raz jej nie ma, co czynnik zmienny w życiu, zdrowie jest, a pracę sobie lepszą i ciekawszą znajdę, w sumie i tak się tam marnowałam,  więc… wiecie co? DAMY RADĘ!
imprezka z Martyną
 
zumba, Brooklyn








 
 
 

sobota, 2 maja 2015

My Słowianie. Ukraina i nocne zwiedzanie Kijowa


      Media nie próżnują z tragicznymi informacjami z Ukrainy. Faktem jest, że obecne pokolenie młodych ludzi pisze historię tego kraju. W Polsce pisało ją pokolenie naszych dziadków i rodziców, My tzn. nastolatkowie, 20-sto i 30-sto latkowie nie jesteśmy na szczęście do tego zmuszeni. Mariopol i Donbas to nie cały kraj i mam nadzieję, że ten konflikt się nie rozszerzy. Mam znajomych na Ukrainie i jedno, co mogę powiedzieć, że są tacy sami jak My. Słowianie wszyscy mają chyba to samo do głowy powkładane.
      Jak to wyszło z tą wizytą na Ukrainie? Kilka miesięcy była promocja na bilety do Stanów z ukraińskich linii lotniczych. Kupiłam więc bilet Warszawa-Kijów, Kijów-Nowy Jork, Nowy Jork-Kijów, Kijów-Ateny za łączną cenę 945 zł, za pośrednictwem strony flipo.pl Wybrałm długi 16-sto godzinny postój w Kijowie lotnisko Borispol koło Kijowa), bo nigdy wcześniej nie byłam w tym państwie, więc chciałam skorzystać z nadarzającej się okazji. Nie było jednak dostępnej opcji na postój dzienny, więc zdecydowałam się na nocny. Napisałam do ludzi na couchsurfing.org, czyli na mojej ulubionej stronce dla podróżników, czy może ktoś nie chciałby się pobawić w przewodnika. Nie było jednak zbyt wielu chętnych, a ja nie miałam czasu sprawdzać profili i czytam referencji. Napisałam do pewnej Darii, która jest instruktorką tańców latino i ma status ambasadora  na couchsurfinu. Ona się wstępnie zgodziła. Poza tym napisałam do niejakiej Iriny, która nie miała czasu, ale obiecała, że kogoś znajdzie. Jakiś jej kumpel Andrij mieszka blisko lotniska i ma czas mi miasto pokazać, a później bym zanocowała i wyspana pojechała na niedalekie lotnisko na mój lot. W ostatniej chwili zdecydowałam się na tego Andrija, nie sprawdzając nawet jego profilu. Przekonało mnie, że blisko jest na lotnisko, szybko odpisywał i nauczył się sam z siebie języka polskiego, słuchając piosenek Pidżama Porno i Strahy na Lachy. Niestety popełniłam wielki nietakt, bo nie poinformowałam tej Darii, że jednak nie pójdę z nia imprezę i nie przenocuję u niej. Daria specjalnie wcześniej wyszła z pracy i pisała do mnie smsy, gdzie jestem. Napisałam jej będąc już w Kijowie, że nie zostanę jednak u niej. Pamiętajcie, jeśli chcecie używać couchsurfingu, nigdy nie róbcie tak jak ja w przypadku Darii. Zdarzyło mi się to pierwszy i ostatni raz i jest mi wstyd za moje zachowanie. Wspaniali ludzie na całym świecie kompletnie za darmo poświęcają swój czas i dają nocować u siebie w domu, tym samym ufając Wam. Trzeba to szanować. Ja też nocowałam u siebie ludzi, w 2015 roku były u mnie na Podlasiu dziennikarka z artystką z Charkowa i było świetnie. Fajnie jest poczuć się turystą u siebie albo pobawić się w przewodnika. Daria mnie ostro zjechała w smsie za takie postępowanie i w sumie miała rację. To bym mój taki pojedynczy wybryk na CS i tego jestem pewna. 
      Ostatecznie ugościł mnie Andrij, 31-letnki chłopak z Kijowa. Nie wiedziałam, czego się spodziewać, bo nie przejrzałam dokładnie jego profilu. Czekał na mnie na stacji metra Varlica w Kijowie ekstremalnie chudy chłopak z łysiną na pół głowy. Rozmowa na początku była dziwna, na przykład Andrij żałował, że jestem tak krótko, bo akurat jest jakiś festiwal książki, znał artystów polskich, o których nigdy nie słyszałam. Coś pomiędzy dziwakiem a człowiekiem alternatywnym z pechem do słabej prezencji. Nie zraziłam się jednak jak jakiś prymityw. Jak się okazało koleś jest mega mądry, pokazując mi zabytki w takim porządku, że nie zdziwiłam się, jeśli wcześniej miał przygotowaną dokładną trasę, Andrij wiedział wszystko, w którego wieku, jaki architekt zaprojektował, jaki książę zlecił itp. Opowiadał dużo o historii, tej starszej i tej najświeższej. W tym samym czasie nocowały u niego jeszcze 3 inne osoby. Dymitr – dziennikarz z Białorusi, który właśnie wracał z Maripola. Spodnie bojówki, miesięczny zarost, brzuch i lekki „zapaszek”, z pozoru menel, a jak się odezwie to calkiem inteligentny facet. Razem z nim była Jula, niska kobietka z długim warkoczem i punkowo-militarnym stylu, Ukrainka też zaangażowana w pracę Dymitra. Mówili, że kontrolowano ich , czy nie mają broni, gdy wyjeżdżali z Marionopola. Trzecią osobą był „Poeta”, tak o nim mówił Andrij, więc o imię się nie pytałam. Poeta był autentycznym poetą z ukraińskiej wioski, który przyjechał recytować swoje wiersze i musiał się wyspać, aby mieć świeży głos.
      Wszystko dobrze przebiegło. Andrij o 7 rano poczęstował mnie całkiem smaczną zupą zrobioną przez Julę, a potem odprowadził mnie na autobus w stronę lotniska. Mimo, że Adrij wydawał się trochę z kosmosu, bardzo pozytywnie będę wspominać moją pierwszą wizytę na Ukrainie. Czułam się całkowicie bezpiecznie i dowiedziałam się wiele mądrych i interesujących rzecy o Kijowie. Lotnisko w Borispolu standardem przypomina Okęcie, a Ucraine International Earlines mają lepszy standard i jedzenie (2 pełne ciepłe posiłki z deserem w cenie) niż Norwegian Earlines (zero jedzenia przez cały lot, chyba że za jakąś ostro zawyżoną dopłatą), którymi poprzednio wracałam z Nowego Jorku.
Do zobaczenia po drugiej stronie Atlantyku!
w Kijowie
 

piątek, 1 maja 2015

Po raz drugi: Blog START!

   Witam po około półrocznej przerwie ponownie na moim blogu. Doszłam do wniosku, że całkiem przyjemnie mi się bloga pisało i teraz, gdy stoję przed nowymi wyzwaniami i pomysłami do zrealizowania, warto sobie znów coś popisać. Zmiana jest czymś normalnym w naturze, więc mój blog też trochę się zmienił. Przede wszystkim wprowadzam samej sobie dwie żelazne zasady. Po pierwsze, minimalna samopromocja, bez zachęcania do czytania każdego postu, lajkowania itp. Kto ma ochotę, i bez tego zajrzy na bloga, jakbym miała sama być swoim jedynym czytelnikiem to i tak jest dobrze. Teraz, gdy czytam o tym, co wyrabiałam w tamtym roku, to już ze śmiechem myślę „co za żenada” i śmieję się. Oczywiście bardzo doceniam wszelkie zainteresowanie blogiem, ale jak wyjdzie tym razem, to czas pokaże. No i druga bardzo ważna zasada: ZERO ŚCIEMY i poprawności. Odsuwam od siebie myśli, że jakieś panie z biura z mojej mieściny albo ciotki, z którymi nie utrzymuję kontaktu od paru lat lub lokalne plotkary mogą się skrzywić. Ten błąd kilka razy popełniłam w tamtym roku i do dziś pluję sobie w brodę, że osłodziłam kilka hardkorowych historii. Na przykład, gdy wróciłam do Polski, moja przyjaciółka Ilona powiedziała do mnie „No dobra Ewka, opowiadaj jak to naprawdę było z tym Alexem i czym Cię wkurzył”. Ilona zna mnie od dawna i od razu się zorientowała, że opisy z „kompanem podróży” to chyba pisałam z polityczną poprawnością. Teraz lata mi to, nikogo nie zmuszam do czytania, szczególnie, że blog to nie Facebook czy Instagram, że chcąc nie chcąc wpis komuś się wyświetli. Przyjmuję mój ulubiony od czasów szkolnych styl pisania: REALIZM. Podobały mi się od zawsze książki, które powstały w epoce pozytywizmu. Można pisać o uczuciach, stanach psychicznych itp. bez owijnia w różową bibułę. „Lalka” Prusa, oczarowała mnie w liceum. Co się dzieje, to się dzieje, konkrety prosto na papier (tudzież: na bloga) bez filtra. Z takiego freestajlu mam nadzieję, wyjdą takie szczere wpisy, że jak za kilka lat przeczytam, to nie będę się zastanawiać, co Ja–autor miałam na myśli.
    No dobra.  Moja poprzednia podróż trwająca od stycznia 2014 r. drastycznie ucieła się po 9 miesiącach. Był wrzesień. Byłam w „szczytowej formie”: odchudzona, od kilku miesięcy odżywiająca się zdrowo, uczęszczająca na siłkę regularnie. Miałam pracę dającą kasę w jednej z najlepszych lokalizacji na Manhattanie, między Union Square  i słynną 5th Avenue. Opcja uwierzytelnienia dokumentów też była. Akurat dyplomy z Polski mi przyszły i miałam w planach zwaloryzować się na nowojorskim uniwersytecie. Miałam też namiary na typiarę, która była prawniczką i chciała mi załatwić lepszą pracę w biurze adwokackim u znajomego jako asystentka. Własna kasa, radość życia, dobra forma psycho-fizyczna. Wszystko szło w dobrą stronę. Leciałam na 3 tygodnie do Polski, aby po 9 miesiącach pokazać się, że żyję i zobaczyć czy wszystko OK. No i nie było ok... Było bardzo źle. Pierwszego dnia usłyszałam słowa, których w najgorszym koszmarze nie chciałabym usłyszeć. O sprawach rodzinnych rzadko cokolwiek wspominam, bo moja rodzina nigdy nie była rodziną jak z obrazka, relacje były toksyczne i dużo było problemów, o których ludzie z boku nie mieli pojęcia. Jedną osobą, która mnie wspierała, nie oszukiwała i uspokajała zamiast wyprowadzać z równowagi był mój Ojciec. Nie wychowywał mnie od 6 roku życia, bo moja matka podjęła decyzje o wyprowadzce od niego. Jednak po skończeniu liceum, tylko z nim pozostawałam w normalnym kontakcie. Reszta mojej rodziny była zajęta kłamstwami, zdradami, bandycyzmem itd... na bieżąco uaktualniając swoim zachowaniem listę zmartwień. Było (i jest) toksycznie, choć z boku oczywiście wszystko wyglądało (i wygląda) kryształowo. Mój Stary całe życie był z wyjazdach, ze względu na pracę przy prowadzeniu budów jakiś obiektów przemysłowych, Europę i część Azji miał obcykaną całkiem dobrze. Jego dom był na podlaskiej wsi z jedną ulicą i 150 domami, w Starym Berezowie. Sam ten dom zbudował na przełomie lat 70/80 i jak wracał z delegacji to tam sobie mieszkał. Poza tym, o czym nie wspominam raczej, większość moich podróży wspierał też finansowo, a 5 lat życia studenckiego sfinansował w 100%. Nigdy nie musiałam prosić, bo i tak mi dawał, chociaż czuł się potrzebny komuś. No i właśnie. Wracam do Polski, czuję się jak młody Bóg po pół roku w Nowym Jorku i słyszę najgorsze. Tato ma raka mózgu i już w momencie wykrycia jest za późno na operację. Umrze za parę miesięcy, kto wie, miesiąc, dwa, trzy czy pół roku mu zostało –to słowa, które słyszę od lekarza. Guz jest w takim miejscu, że będzie stopniowo tracić pamięć i mieć problemy z koncentracją. Nie ma nadziei, to wyrok glejak 4-go stopnia o dużych wymiarach. Słowa, których nigdy nie zapomnę. Przyjechałam do Białegostoku w nocy. Wiedziałam, że Tato jest w szpitalu pierwszy raz w życiu. Przez telefon mówił, że robią mu badania, abym się nie martwiła. Brat mi powiedział, gdy się rano malowałam przez lustrem. Jakby ktoś mi nóż w serce wbił. Z miejsca wiedziałam, że do żadnych Stanów nie wracam i przeprowadzam się do Starego, aby mu pomóc. Pierwszy miesiąc. Była energia, taka do walki, wiedziałam, że najgorsze to się teraz załamać. Miałam zapasy siły wewnętrznej. Pierwsza pomoc polegała na robieniu zakupów czy prowadzeniu auta. Miesiąc drugi, spoko, daję radę. Mam czas, aby czytać książki, przejechać się rowerem, Tato jakoś sobie radzi, gorzej, ale radzi. Trzeci miesiąc, zapasy siły wewnętrznej się ulatniają. Pomocy jest już więcej, trzeba przejąć kolejne obowiązki. Guz uciska Tata, jest na mnie kwurwiony bez powodu, kłócimy się i wiem, że normalnie tego by nie było, ale teraz tak jest. Ja tęsknię za życiem towarzyskim, za ambicjami, jakąkolwiek pracą. Styl życia, który jest tu odbiera mi chęć od czegokolwiek, a widok szarej codzienności Hajnówki dobija. Tęsknię za samą sobą, a stan Tata pogarsza się. Koniec grudnia, czwarty miesiąc w Starym Berezowie. Jestem już strzępkiem nerwów, Tato przewraca się idąc, ciężko mu już rano wstać, bo głowa boli tak, że nawet ta garść tabletek co rano nie pomaga. Sylwester przepłakany. Boże Narodzenie. Wigilia. Siedzę przy stole ze Starym i wiem, że to po raz ostatni, no ale Tato jeszcze kontaktuje i ma mega apetyt przez leki sterydowe, chodzi jeszcze i czasem coś zrobi na podwórku. Od połowy stycznia była już masakra. Ja już zero pozytywnych myśli. Była zima. Codziennie przed 6 rano pobudka i rozpalanie w piecu przez godzinę. Pilnowanie godzin  z lekami, a Tato męczył się tak, że on sam chciał już umrzeć. Przy pierwszym ataku padaczkowym nie wiedziałam, co robić, więc wezwałam karetkę. Było raz tak, że myślałam, że to koniec. Wysprzątałam cały dom, ułożyłam sobie włosy i zrobiłam paznokcie, bo myślałam, że zaraz ludzie będą się schodzić na pogrzeb i trzeba przecież jakoś wyglądać. Luty był tragiczny. Tato nie wstawał z łóżka, nie chciał jeść nic, bolała go głowa tak, że krzyczał z bólu w nocy. Wydawało mu się, że go wszyscy oszukują i był zły na mnie i na otoczenie. Jak jeszcze było z nim dobrze, była umowa, że do końca jest we własnych czterech ścianach i nie idzie do szpitala. Jednak w połowie lutego, gdy już przez parę dni nawet wody nie chciał pić, chudł w oczach, nie dało się go umyć ani nic zrobić, nie chciałam, aby się wykończył z braku profesjonalnej opieki. W Białymstoku jest specjalne hospicjum dla ludzi w ostatnim etapie choroby nowotworowej i tam załatwiłam miejsce dla Tata. Był to ostatni dzwonek. Podawali tam mu tlen,  kroplówki itp. Spędził tam 5 dni i zmarł. Czułam, że zostałam sama. Całe szczęście, że dalsza rodzinka pomagała i pomaga, bo bym sfiksowała na dobre. Cała historia z chorobą Taty przeorała maksymalnie moją psychikę, dużo nauczyła, może zahartowała. Wszystko poszło na bok. Straciłam w sumie najważniejszą osobę w moim życiu, chyba jedyną, którą w życiu kochałam. Gdybym ja w przyszłości zachorowała na nowotwór i nie byłoby opcji wyleczenia, to liczę, że eutanazja będzie legalna, bo życie w łóżku z przerażająco silnym bólem 24h/7 bez nadziei, że się polepszy, to już nie życie.
    No ale jakoś małymi kroczkami trzeba się pozbierać. Zrzucić kilogramy po zajadaniu doła słodyczami, zacząć zarabiać kasę i odzyskać to, co lubię w sobie najbardziej, czyli mój attitude. Mam na myśli zachowanie i  podejście do życia takie, że robię, co chcę, a nie to, co muszę i wszystko dam radę ogarnąć, życie jest piękne i nie ma co świata hejtować, a przygoda to podstawa. Teraz do tej filozofii dodałabym jeszcze jedno. Moja filozofia życia zakłada „Od teraz…”, a nie „Od jutra…”, bo to jutro to tylko z lenistwa i strachu wynika, albo braku ambicji i może nigdy nie nadejść. Kto wie, jak to będzie ze zdrowiem, dziś jest, jutro może nie być.
   Tak więc obecną podróż zaczynam w miejscu, w którym ją przerwałam, czyli w Nowym Jorku. W międzyczasie zahaczyłam też w Kijów, bo kupiłam bilet na loty Ukraińskimi Międzynarodowymi Liniami Lotniczymi UIE. Miałam ponad 16 godzin postoju przy przesiadce w Boryspolu, niedaleko Kijowa. Miałam hardcorowe nocne zwiedzanie miasta, wliczając Majdan, Złote Wrota i wiele innych atrakcji turystycznych. Ten wpis powstaje w samolocie do Nowego Jorku, w drodze na lotnisko im. Johna Kennedy’ego. Już nie mam takiego dużego doła, a nawet co więcej zamierzam się teraz z życiem (tudzież: losem) ostro rozprawić i wyrównać rachunki. Jak było bardzo źle, to teraz musi być bardzo dobrze. Trochę to nie przystoi takiej damie jak ja pisać wulgaryzmami, ale miał być naturalizm. Po angielsku to ładnie brzmi, a po polsku trochę mniej, ale trudno Życie mnie ostro wyruchało przez ostatnie miesiące, teraz czas zmienić pozycję. I to zamierzam zrobić. Tu przypomina mi się meksykańskie przysłowie O tu chingas la vida, o la vida te chinga, co oznacza dosłownie „Albo ty gwałcisz życie, albo to życie ciebie gwałci”. Dobra, nieważne z tymi przysłowiami, sens wiadomy. Trzeba teraz pokazać złej passie, gdzie jej miejsce, a przeznaczeniu przypomnieć, że nie może robić, co chce. Mój plan na tę podróż, która obejmuje Nowy Jork, Chicago, Kanadę (Toronto i Niagarę), Grecję i może też Albanię, Czarnogórę, Macedonię i Kosovo, mam nadzieję, że się uda. Latem zjadę do Polski na pewno ściąć trawę na podwórku, dokonać kilku remontów, popłacić rachunki i postawić pomnik  na grobie Tata. Oczywiście w moim życiu plany się zazwyczaj zmieniają, więc może wyjść z tej podroży też jakaś Afryka, Dubaj czy Stare Berezowo, wszystko jest możliwe. Cel jest jeden: odzyskać szczęście, attitude i power.