sobota, 25 stycznia 2014

Wrzask goryla o poranku, maczeta w akcji i piwo(a) pod sklepem

   “Donde , Usted va?!”, czyli “Gdzie jedziesz?”. To pytanie zadawane przez kierowców lokalnych autobusów i zdziwienie miejscowych, gdy pytałam o drogę, wróżyło nadciągającą przygodę. Tak też się stało.
      Po 2 nocach spędzonych w hostelowym hamaku nad Morzem Karaibskim w niezwykle rastafariańskim, ale niestety pełnym gringos (Amerykanów) i Europejczyków Puerto Viejo pojechałam w miejsce, gdzie telefon nie łapał zasięgu i nie było wifi. Za to mrówki na stole, karaluch wyskakujący z kosmetyczki czy małpa na drzewie przy domu nadrabiały te komunikacyjne niedogodności.  Dom, który odwiedziłam nie przynależy do żadnej wioski, a jego adres to „200 metrów na północ od szpitala Cruz Roja za mostem Pandory”. Pandora to wieś w dżungli jakieś 10 km od wybrzeża karaibskiego. Przez wieś przepływa rzeka o nazwie Gwiezdna Rzeka lub Rzeka Gwiazd, czyli Rio de Estrellas. Aby pokonać rzekę trzeba przejść stary, chwiejący się most. Przemierzenie mostu to był pierwszy moment wyprawy, gdy serce waliło mi jak młot, bo most się chwiał, a żelazna siatka uginająca się pod moimi nogami raczej nie spełniała europejskich wymogów bezpieczeństwa. Za mostem według instrukcji szłam jakąś żwirówką przez dżunglę. W końcu jakiś miejscowy zatrzymał się i  bardzo rozklekotanym autem podwiózł mnie po samego celu, bo jak to na wsi, wszyscy się znają i kierowca znał mojego kolejnego gospodarza. W domu wśród dżungli mieszkał znaleziony na stronie couchsurfing.org (czyli znów spanie za darmo –tylko tak dla przypomnienia), ekstremalnie szalony Gerardo o ksywie Boa wraz ze swoją rodziną, 5 psami, wężem boa i tarantulą. Boa to jedna z tych osób, których się nie zapomina i opowiada się o nich przy piwie znajomym.
   Pierwszego dnia Boa zabrał mnie motorem pod lokalny mini market, gdzie cała miejscowa śmietanka towarzyska spędzała całe dnie. Trzeba dodać, że mój gospodarz poza dyplomem Uniwersytetu Kostarykańskiego z biologii wypijał dziennie kilka piw (pijał tylko te w litrowych butelkach), a pracując i jeżdżąc motorem nie wyjmował jointa z ust. Usiadłam więc tak jak on na skrzynce od piwa poznając masę ludzi, którzy przynosili mi lokalne owoce, których nie znam lub opowiadali o czym się da. Zabrałam się też z jednym ze znajomych mojego gospodarza na przejażdżkę quadem, bo quady tak to normalny środek lokomocji jak samochód czy motor.
Gerardo "Boa" i jego pura vida

pod sklepem
salon fryzjerstwa męskiego w Pandorze

   Później do domu Boa dotarł inny couch surfer John z Kalifornii, więc była nas trójka. Następnego dnia poszliśmy pracować do dżungli. Boa realizuje swój własny projekt Pandora Enchanded Hills. Długo w nim to siedziało i w końcu chłopak zdobył się na krok i zaczął realizować marzenie z początkiem 2014 roku. Obszar projektu ma 10 hektarów ziemi, to wzgórza poprzecinane dżunglą i strumykami. Pierwszymi celami Boa jest zrobienie szlaku przez dżunglę i wzgórza, zasadzenie nowych drzew i uzdrowienie tych chorych. Z maczetą w ręku, grabiami i szpadlem zrobiliśmy kawał roboty. Najpierw zasadziliśmy 5 drzew limonki, później wykarczowaliśmy maczetą te rośliny, które powodują wysypkę, gdy się je dotknie. Przenieśliśmy się w ciemną dżunglę i tam ze starych desek układaliśmy kładki, aby na szlaku nikt się nie poślizgnął.  Potem przyszedł czas na układanie kamieni i w równej linii na strumyku, aby można było go pokonać. Ostatnim łatwym zadaniem dla wolontariuszy było układanie dróżki z kamieni. Jak widać wszystko był natural, żadnych cementów i folii. Nie była ta łatwa praca, ale się cieszyłam, bo właśnie tego chciałam spróbować, już nie mówiąc, że pierwszy raz w życiu posługiwałam się maczetą.

John, ja , maczeta i pies Pulga, Boa robi zdjęcie

   Przy domu Boa czasem w koronach drzew przechadzają się małpy. Miałam okazję zobaczyć goryla, samca „Alfa” w naturalnych warunkach, a nie w rezerwacie czy w zoo.
   Gerardo Boa wychowany w tym skrawku dżungli wierzy z moc przepływającej tam rzeki Rio de Estrellas (tłum. Gwiezdnej rzeki / rzeki Gwiazd), która podobno spełnia życzenia, gdy wrzucony w nią kamień popłynie w prądem. Dwa z trzech moich kamieni prąd rzeki zabrał ze sobą, więc teraz tylko czekam aż życzenia się wypełnią. Ten trzeci kamień, którego prąd nie poniósł, symbolizował życzenie, aby robić w życiu to, co sprawia mi przyjemność. Tym więc muszę zająć się sama bez pomocy rzeki.
Rio de Estrellas

   Na wzgórzach Pandory zrozumiałam też kilka spraw, których nie mówi się turystom, na których chce się zarobić. Jedną z tych spraw poruszę. Zapewne wiele z Was słyszało o schronisku dla leniwców na Kostaryce. Martyna Wojciechowska poświęciła jeden ze swoich odcinków Kobiety na krańcu świata założycielce tego miejsca. Każdego dnia w schronisku dla leniwców pomagają wolontariusze z całego świata. Za to, ze mogą przez jeden dzień opiekować się chorym, osieroconym lub znalezionym (wszystko to kłamstwo) leniwcem wolontariusz musi zapłacić 48 dolarów od osoby (maks. chyba 8 wolontariuszy). Idea całego pomysłu (biznesu) dobre wykurowanie leniwca, który później zostaje wypuszczony na wolność. Otóż ani jeden leniwiec nie opuścił schroniska, bo gdyby nie było leniwców, nie byłoby schroniska znanego na cały świat. Miejscowy nazywają to miejsce „Więzieniem dla leniwców”. Taka to rzeczywistość. Co więcej, leniwce są prezentowane w schronisku lub generalnie przedstawiane turystom jako miłe zwierzątka. Te jeszcze młode można nawet wziąć na ręce jak dziecko i przytulić. Sama marzyłam o zdjęciu z małym wtulonym we mnie leniwcem. Otóż Boa, człowiek-historia pracował też jako przewodnik w tym schronisku. Opowiedział mi, że leniwce w naturalnych warunkach mają masę insektów w futrze, wszy itp. Gdy leniwiec trafia do schroniska/więzienia jest odwszawiany i poddawany kwarantannie. Świeży i pachnący trafia do wolontariuszy i jako element pokazowy dla wycieczek. Boa mimo ogromu używek w czasie wolnym, wie o zwierzętach i roślinach naprawdę sporo. Mówił, że da się rozpoznać, kiedy leniwiec jest zadowolony i szczęśliwy, a kiedy smutny. Oprowadzając wycieczki widział nieszczęśliwe zwierzęta, ale nigdy nie powiedział o tym turystom, bo z tego się tu żyje. Już nie chcę zdjęcia z leniwcem, choć tak o tym marzyłam. Po krążeniu leśnymi drogami motorem z Boa udało mi się zobaczyć leniwca na wolności. Oglądałam go przez lornetkę. Udało mi się zrobić też zdjęcie. Niestety zoom w aparacie (bo jeszcze nie jestem tak professional, aby mieć dobry aparat, może przy następnej podróży na taki nazbieram) nie pozwolił mi na lepsze zbliżenie.
leniwiec w zbliżeniu

na takim gatunku drzewa trzeba wypatrywać leniwców, widok z ziemi

   Ten las deszczowy i poznani ludzie zmienili coś we mnie na stałe. Nauczyłam się tu sporo i upewniłam, że cała ta podróż była więcej niż dobrą decyzją. Mam nadzieję, że ekologiczny projekt Pandora Enchanted Hills się powiedzie. Gdyby ktoś czytał ten blog i poczuł, że chce tego spróbować, Boa szuka wolontariuszy do pomocy. W zamian za pomoc daje nocleg, śniadanie i przygodę za przygodą. Abstynentom raczej odradzam.
polski udział w projekcie Pandora Enchanted Hills


Cenna rada z życia driftera na dziś:

MĄDRZE ZNAJDŹ LUB WYBIERZ NOCLEG. Kto z kim przystaje, takim się staje. W podróży też. Gdy Twoimi sąsiadami będzie emerytowane angielskie małżeństwo prawdopodobieństwo mocnych wrażeń maleje (choć nigdy do końca nie wiadomo). Lepiej dłużej poszukać, poczytać na forach i czasem zaryzykować. Cena prawie nigdy nie jest wyznacznikiem jakości (tylko w wypadku hoteli 4 i 5-gwiazdkowych, bo 3 gwiazdki to już temat rzeka). Im taniej, tym ciekawiej, a „za darmo” to najmocniejsze wrażenia. 

jajeczka żab

takie tam z żabą już wyrośniętą

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz