poniedziałek, 13 stycznia 2014

Blog START!

   Pierwsze słowa mojego bloga wyklikuję na lotnisku w Amsterdamie. Tak, podróż już się rozpoczęła! Niektórzy ludzie mają dar pięknego pisania, potrafią spacer do piwnicy po ziemniaki opisać tak, że czuje się magię. Ci, którzy nie mają takiego talentu (i ja się właśnie do tej grupy zaliczam), muszą najpierw przeżyć magiczne chwile w realu, aby potem zwyczajnie i w miarę poprawnie to opisać. W moim życiu przygód i dziwnych historii do wyboru, do koloru, tak jak pomysłów w mojej głowie.
   Zadaniem nr 1 do wykonania jest szczęśliwe dotarcie do celu – stolicy Kostaryki, San Jose. W ciągu niespełna 30 godzin mam 5 lotów:
Warszawa –Amsterdam
Amsterdam –Waszyngton
Waszyngton –Nowy Jork
Nowy Jork –Hollywood (nie znana dzielnica Los Angeles, ale miasto Hollywood na Florydzie)
Hollywood –San Jose

   Czasu na przesiadki mam mało, a kontrole są coraz mniej przyjemne. O ile w LOT-cie w Warszawie wszyscy byli wzorowo mili, kontrola graniczna w Amsterdamie przed lotem do USA skupiała się na konkretach, było więcej pytań i już na początku postawiono mnie w roli osoby, która coś kombinuje. „3 miesiące jako turystka? Odpowiadaj tylko na pytania, które zadaję, bo mówisz za dużo. Co robisz w Polsce? Z kim mieszkasz? Jesteś zdenerwowana?” –tak brzmiały pytania pani oficer z kontroli bezpieczeństwa. Trochę mnie zdezorientowała, bo jestem przyzwyczajona, że ludzie rozmawiają ze mną kulturalnie. Podeszłam do tego najspokojniej jak mogłam, bo wiem, że na lotnisku Newark w Nowym Jorku kontrola może przypominać tortury psychiczne i ta rozmowa w Amsterdamie to będzie mały pikuś. Przynajmniej takie opinie przeczytałam na forum o USA po polsku. Szczególnie zapadł mi w pamięć przypadek studentki 3-go roku medycyny czy pielęgniarstwa, którą wzięto na „secondary”, czyli dokładniejszą kontrolę. Po kilku godzinach rozmowy dziewczyna podpisała oświadczenie, że pracowała wcześniej nielegalnie w Stanach, choć nie pracowała. Później był adwokat i dochodzenie prawdy. Mało można jednak zdziałać, bo w pokoikach „secondary” rozmowy nie są nagrywane i praktycznie nie da się zbyt dużo udowodnić. Oficjalnie nie jest się na terytorium amerykańskim, więc nie ma się prawa do adwokata ani tłumacza, wyłącznie do lekarza. To są najczarniejsze scenariusze, które omijają mnie szerokim łukiem. Bardziej niepokoi mnie los mojego plecaka, czy nie zaginie w akcji.

   Niebawem zamieszczę wpis, kim jest życiowy drifter. W Internecie nie ma zbyt wielu informacji o stylu życia driftera, więc może to kogoś zainteresować. Jedynym wyjaśnieniem driftera po polsku, które odnalazł wójek google jest definicja słownikowa. To taki ktoś, kto często zmienia miejsca pracy i zamieszkania, włóczy się, ale daleko mu od żebraka. To bardziej złożona filozofia, z której czerpię wielką inspirację.

Kochani, trzymajcie kciuki za mnie, a jak ktoś jest wierzący, to jeszcze mały pacierzy nie zaszkodzi!

Hasło życia: DAMY RADĘ!


PS. Zaczynamy fotką „na Miley Cyrus”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz