Pierwsze słowa mojego bloga wyklikuję na lotnisku w
Amsterdamie. Tak, podróż już się rozpoczęła! Niektórzy ludzie mają dar pięknego
pisania, potrafią spacer do piwnicy po ziemniaki opisać tak, że czuje się
magię. Ci, którzy nie mają takiego talentu (i ja się właśnie do tej grupy
zaliczam), muszą najpierw przeżyć magiczne chwile w realu, aby potem zwyczajnie
i w miarę poprawnie to opisać. W moim życiu przygód i dziwnych historii do
wyboru, do koloru, tak jak pomysłów w mojej głowie.
Zadaniem nr 1 do
wykonania jest szczęśliwe dotarcie do celu – stolicy Kostaryki, San Jose. W
ciągu niespełna 30 godzin mam 5 lotów:
Warszawa –Amsterdam
Amsterdam –Waszyngton
Waszyngton –Nowy Jork
Nowy Jork –Hollywood (nie znana dzielnica Los Angeles, ale
miasto Hollywood na Florydzie)
Hollywood –San Jose
Czasu na przesiadki
mam mało, a kontrole są coraz mniej przyjemne. O ile w LOT-cie w Warszawie
wszyscy byli wzorowo mili, kontrola graniczna w Amsterdamie przed lotem do USA
skupiała się na konkretach, było więcej pytań i już na początku postawiono mnie
w roli osoby, która coś kombinuje. „3 miesiące jako turystka? Odpowiadaj tylko
na pytania, które zadaję, bo mówisz za dużo. Co robisz w Polsce? Z kim
mieszkasz? Jesteś zdenerwowana?” –tak brzmiały pytania pani oficer z kontroli
bezpieczeństwa. Trochę mnie zdezorientowała, bo jestem przyzwyczajona, że
ludzie rozmawiają ze mną kulturalnie. Podeszłam do tego najspokojniej jak
mogłam, bo wiem, że na lotnisku Newark w Nowym Jorku kontrola może przypominać
tortury psychiczne i ta rozmowa w Amsterdamie to będzie mały pikuś. Przynajmniej
takie opinie przeczytałam na forum o USA po polsku. Szczególnie zapadł
mi w pamięć przypadek studentki 3-go roku medycyny czy pielęgniarstwa, którą
wzięto na „secondary”, czyli dokładniejszą kontrolę. Po kilku godzinach rozmowy
dziewczyna podpisała oświadczenie, że pracowała wcześniej nielegalnie w
Stanach, choć nie pracowała. Później był adwokat i dochodzenie prawdy. Mało można jednak zdziałać,
bo w pokoikach „secondary” rozmowy nie są nagrywane i praktycznie nie da się
zbyt dużo udowodnić. Oficjalnie nie jest się na terytorium amerykańskim, więc
nie ma się prawa do adwokata ani tłumacza, wyłącznie do lekarza. To są najczarniejsze
scenariusze, które omijają mnie szerokim łukiem. Bardziej niepokoi mnie los mojego
plecaka, czy nie zaginie w akcji.
Niebawem zamieszczę
wpis, kim jest życiowy drifter. W Internecie nie ma zbyt wielu informacji o stylu życia driftera, więc może to kogoś zainteresować. Jedynym wyjaśnieniem driftera po polsku, które odnalazł wójek google jest definicja słownikowa. To taki ktoś, kto często zmienia miejsca pracy i
zamieszkania, włóczy się, ale daleko mu od żebraka. To bardziej złożona filozofia, z której czerpię wielką inspirację.
Kochani, trzymajcie kciuki za mnie, a jak ktoś jest
wierzący, to jeszcze mały pacierzy nie zaszkodzi!
Hasło życia: DAMY RADĘ!
PS. Zaczynamy fotką „na Miley Cyrus”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz