czwartek, 30 stycznia 2014

Panama City. Od miejskiego getta po drapacze chmur


Panama
   Moje podróżowanie naturalnie ewaluowało. W Kostaryce zatrzymywałam się po dwa dni w każdym miejscu. Państwo jest mniejsze, a atrakcji jest więcej. W Panamie jak na razie zapanował system trzydniowy. Odhaczyłam najpopularniejsze miejsca w mieście i mogę powiedzieć, że stolica Kostaryki, San Jose może się schować przy Panama City. Tu się żyje z przyspieszonym tętnem. Oczywiście spotkałam na swojej drodze kilka osób, które mnie zaskoczyły. Tu podróż pokierowała mną, a nie a podróżą i plan sam się ułożył.
   Po całonocnej przejażdżce wyziębionym od klimatyzacji autobusem (jak wszystkie długodystansowe autobusy w tym regionie) dotarłam nad ranem zmarnowana do stolicy. Towarzyszyła mi Niemka o bardzo „niemieckiej” osobowości (przeciwieństwo osobowości latino), którą poznałam w hostelu w Bocas del Toro. Ze względu na jej pesymistyczne i antyspołeczne podejście do świata raczej nie zostaniemy bliskimi koleżankami, ale zawsze lepiej w dwójkę niż solo, szczególnie nad ranem w mieście Panama. Dla naszego bezpieczeństwa przeczekałyśmy, aż się rozjaśni. Pewna kobieta z Nikaragui sprzedająca gazety na dworcu wyprała nam mózgi długą rozmową o tym, jak tu jest niebezpiecznie i podaniem wielu przykładów. Znów nie byłam przygotowana pod względem noclegu, więc pojechałam z Niemką do hostelu, gdzie moja tymczasowa kumpela zarezerwowała noc. Liczyłam, że mają jakieś wolne miejsca. Oczywiście bez rezerwacji łóżko się znalazło. Hostel nazywa się Luna Castle i w rankingu biblii wielu backpackerów (na pewno nie mnie), czyli przewodnika Lonely Planet w 2011 roku zajął pierwsze miejsce w rankingu hosteli w Panama City. Rzeczywiście hotel jest genialny i ma duszę. Cena jest jednak droższa (15 dolarów za noc w dzielonym pokoju), ale wliczone jest śniadanie i lokalizacja jest dogodna. Na śniadanie każdy może zrobić sobie naleśniki, napić się kawy lub zjeść kilka bananów. Banany są tu tak popularnym pożywieniem jak w Polsce jabłka.
   Czekając na check-in, czyli zameldowanie się w hostelu przyczepił się do mnie pewien chłopak z Kalifornii, graficiarz, projektant i wykonawca drogiej, nowoczesnej biżuterii i plantator marihuany w jednym (w Kalifornii uprawa marihuany jest legalna). Zanim zdążyłam dokonać meldunku, mój plan zwiedzania był gotów jeszcze zanim opłaciłam pobyt.
   Panama, jak mówią wszystkie przewodniki, artykuły o Panamie i każde źródło informacji turystycznej to miasto kontrastu. Nie będę się więc nad tym rozpisywać, aby nie dublować informacji, bo i tak Ameryki nie odkryję. W skrócie, Panama dzieli się na dwie części: stare zabudowania, brud, zabytki, ludzi ciężko pracujących fizycznie oraz nowoczesne wieżowce pełne białych kołnierzyków pracujących dla korporacji, gdzie widać siłę dolara .
stara część Panamy, Casco Viejo

stara część Panama City

   Pierwszego dnia wraz z moim nowych kolegą z Kalifornii, który nie pozostawił mi wyboru i uznał, że będzie moim bodyguardem przez cały pobyt w Panama City, wybrałam się do starej części. Było tam pięknie, w części typowo zabytkowej było bezpiecznie, policja prawie na każdym rogu. Jednak poza Casco Viejo, czyli takim starym miastem panował klimat zaułków warszawskiej Pragi (oczywiście w warunkach Ameryki Centralnej). Nie było jednak aż tak biednie, jak na prowincji. Ludzie, którzy z pozoru wyglądali groźnie, okazywali się super sympatyczni. Dużo mi tu pomaga znajomość hiszpańskiego, po kilu moich prymitywnych żartach sytuacja zawsze się rozluźnia. Muszę przyznać, że najlepsze jedzenie, jakie jadłam w Panamie można było kupić właśnie w tej części miasta, szczególnie polecam kuchnię z Republiki Dominikany, smażoną rybkę, jukę czy placki bananowe od Felipe. Jego budka zawsze stała przy wejściu do lokalnego burdelu, więc lepszym rozwiązaniem była opcja „take away” niż jedzenie na miejscu.
mój ziomek w San Francisco i budka z jedzeniem Dominikańczyka Felipe

   Następnego dnia udałam się do nowej części miasta. Spacerując wśród wieżowców, czułam, że to ja przyjechałam tu z trzeciego świata. Panama to ciągły plac budowy, powstają nowe drapacze chmur, choć później stoją puste. Bardzo podobało mi się, że w tej części miasta wprowadzona jest pełna segregacja odpadów, obok siebie stoi po 5 koszy na śmieci. Jestem na tym punkcie wyczulona, bo od małego segreguję śmieci na organiczne i nieorganiczne, plus osobno plastik i puszki. Nie podoba mi się, że w wielu miejscach ludzie to ignorują. Tutaj jest to normalne, że śmieci się segreguje.
nowa część Panama City

   Obowiązkowym punktem zwiedzania jest Kanał Panamski i punkt widokowy Miraflores, z którego obserwuje się przepływające statki. To miejsce dostaje u mnie specjalny status „najnudniejszego miejsca, które trzeba obowiązkowo odhaczyć na liście”. Wygląda to tak. Jedzie się na obrzeża miasta. Pojechałam tam taksówką za 12 dolarów, a wróciłam 2 miejskimi autobusami łącznie za 50 centów (człowiek uczy się na błędach). W temperaturze mniej więcej 35-40 stopni turyści patrzą na otwierający się lock, czyli wodną zaporę, wyrównujący się poziom wody i przepływający statek.

 Wszystko dzieje się wolno, bardzo wolno, bardzo, bardzo wolno. Podczas mojej wizyty przez kanał przepłynęły dwa ogromne statki, jeden z Chin i drugi z Portugalii. Magii całej sytuacji dodaje świadomość, że to jedyne tego typu miejsce na świecie. Panama City dzięki kanałowi jest bogatym miastem. Idzie za tym duży wpływ obecnego tu przez długie lata USA na miejscową kulturę. Hiszpański „książkowy” mam już opanowany, więc tu, tak jak w Kostaryce i wcześniej w Meksyku uczę się miejscowego slangu. Po powrocie do Polski planuję zrobić dosyć obszerny wpis o tym, bo w Polsce nikt mi tego nie wyjaśnił (poza zwrotami w Hiszpanii). Tu na takiego zioma mówi się fren (od angielskiego friend) w Panamie, a w Kostaryce mae. Tu się żyje wyjątkowo. Raz ludzie próbują cię oszukać, raz są skrajnie szczerzy. Żebrak lub uliczny element może pomóc, a z pozoru bogaty może cię okraść. Cała Panama City.
   Trzeci dzień poświęciłam na chill out w hostelu wraz z moim kalifornijskim ziomkiem, który zdążył zaprosić mnie już do siebie do San Francisco i ułożyć mi plan na życie. Na marginesie nie wiem czemu ludzie mają skłonności do planowania mi przyszłości, zdarza się to dosyć regularnie. Nie wykluczam opcji, że go odwiedzę, jeśli nie spłukam się doszczętnie ze wszystkich dolarów.
   Mój następny kierunek to pewna mała wyspa zamieszkała przez Indian Kuna, gdzie potwierdzoną na 100% informacją jest kompletny brak dostępu do Internetu i brak sprzętu jak pralka czy zlew, więc na kilka dni zniknę z sieci.
  
Dzisiejszą radę driftera piszę prosto z serca i życzę wszystkim wzięcia jej na serio.

WIERZ W SIEBIE I MYŚL, ŻE UDA CI SIĘ. Gdy sam nie będziesz wierzyć, że możesz bezpiecznie przejść przez niebezpieczne, tanio przed drogie i z uśmiechem przez smutne, jak ktoś inny może w to wierzyć? Gdy moja mama bidowała, że to ryzyko w ciemno kupić bilet do Nowego Jorku nie mając wizy ani rodziny tam i będąc bezrobotnym (jak ja), gdzie szczur jest wielkości kota, powiedziałam (choć wtedy czułam wewnętrz wątpliwości) że tak się tworzą wielkie biografie i już wiedziałam, że dobrze robię. Pewnie noga mi się poślizgnie milion razy, ale to nic, damy radę.
Ja w punkcie widokowym Miraflores. W tle Kanał Panamski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz