poniedziałek, 27 stycznia 2014

P jak Panama, P jak przygoda

   Nadszedł moment przełomowy! Jestem w miejscu, które nie jest opisane w polskiej wikipedii (w sumie jest tylko w 4 językach i bardzo pobieżnie). Trafiłam tu przez spontaniczne decyzje wywołane całym dniem pracy fizycznej przy układaniu z kamieni szlaku turystycznego w dżungli, następnie bez żadnego prysznica wypiciu miejscowego rumu kokosowego casique i czterech godzinach snu. Było mi już wszystko jedno, czy ja tę granicę pokonam czy mnie zawrócą. Co Bóg da. Pojechałam do Panamy. Wcześniej planowałam sfałszowanie biletu powrotnego z Panamy, który jest wymagany podobno na granicy, ale nie miałam na to czasu. Kilka przesiadek lokalnymi autobusami dla robotników, koszt jakieś 17 złotych i sprawa załatwiona. Miejsce docelowe jest zaniedbane, to sąsiad wyspy kurortu tuż obok, czyli Isla Colon. Cały region nazywa się Bocas del Toro i to wyspiarska część Panamy. To, co zastałam, zaskoczyło mnie. Spodziewałam się takiego poziomu życia w Nikaragui, ale zobaczyłam je na Isla Bastimentos, wyspie, którą zamieszkują dawni pracownicy plantacji bananów i och potomkowie, teraz bezrobotni lub prowadzący małe drobne biznesy. Podobno pierwszymi przybyszami były cztery rodziny, które się wymieszały, więc wszyscy są minimalnie spokrewnieni. Roześmiane dzieci boso biegające po ulicach, pełno śmieci, domki w wodzie trzymające się na balach, pomalowane na kolory rasta lub mój ulubiony miętowy/lazurowy niebieski, ludzie, którzy w małej wsi, gdzie nie ma drogi, urządzili pochód –demonstrację dla samych siebie wyrażającą chęć zmian w kraju. Panama to państwo, do którego poczułam chemię od początku. Ja tu więcej czuję niż rozumiem i nie chcę tego zmieniać, dlatego jest chemia. Zakochać się w Panamie to tak, jakby zakochać się w Shrecku do pierwszego wejrzenia.

granica

Od początku.
Pokonanie granicy
Jak już pisałam w jednym z wcześniejszych postów odmówiono mi sprzedaży biletu do Panamy w stolicy Kostaryki, bo nie miałam biletu powrotnego stamtąd. Kilka dni później w punkcie turystycznym w Puerto Viejo pan doradził mi półprywatnie pozmienianie danych i wydrukowanie wymyślonego biletu. Chciałam tak zrobić, ale wciąż to przekładałam i w końcu pojechałam na żywioł. Na granicy dałam 7 kartek po polsku i przy drugiej stronie pani oficer wymiękła i dała mi pieczątkę bez słowa. Na tych 7 stronach były wydrukowane moje bilety do Nowego Jorku i nie ważny już na Kostarykę, a także bilety autobusowe po USA. Wjeżdżając do Panamy wymagana jest opłata turystyczna na granicy, 3 dolary. Naturalnie zapłaciłam. Warto nadmienić, że granica kostarykańsko–panamska w Sixaloa to stary drewniany most, w którym w przerwy między deskami można włożyć nogę.

   Szczęśliwa wsiadłam do colectivo, czyli małego prywatnego busa. Wszystko załatwione, panowie pod sklepem miło pozdrawiają, mówią, że mam fajne czerwone tenisówki i jadę. 10 km za granicą jest patrol kontroli granicznej. Sprawdzają paszporty i tylko z moim jest problem. Oficer mówi, że nie mam tu wklejonej nalepki świadczącej, że dokonałam opłaty i wyjeżdżając zapłacę podwójnie i abym wzięła mój plecak, bo wracam z nimi na granicę. Kierowca busa, bardzo miły człowiek (może dlatego, że nie chciał oddawać mi za bilet 15 dolarów) zawrócił wraz ze wszystkimi pasażerami. Pomyślałam „Co się dzieje?”. Nie panikowałam, bo było przed południem, więc i tak miałam wystarczająco czasu, aby ewentualnie wrócić do Kostaryki. Powiedziałam oficerowi, że na pewno zapłaciłam te głupie 3 dolary, ale mogę przy wyjeździe zapłacić podwójnie, tylko, aby teraz nie robić afery i cały bus nie musiał zawracać z mojego powodu. Oficer mi wierzył, że zapłaciłam. Był zdenerwowany, bo urzędnicy na granicy biorą pieniądze do kieszeni i później rozliczają się z mniejszej ilości wydanych nalepek. Kierowca busa poszedł ze mną do pomieszczenia, gdzie dają nalepki, abym mu pokazała, który mi jej nie wydał i przekazać informację oficerowi z kontroli. Tak oto stałam się ofiarą i świadkiem nieuczciwości oficerów granicznych. Pracownik był zmieszany wklejając mi nalepkę i widać było, że wiedział, co jest grane. Cały bus z moją nalepką zawrócił. Kierowca stracił trochę czasu robiąc w sumie dodatkowe kilkanaście kilometrów, maksymalnie 20. Jechał szybko i akurat stała na drodze inna policja, znana u nas jako „drogówka”. Bus jechał o 40 km za szybko i kierowca miał zapłacić mandat. Wszystkim pasażerom było go szkoda, że on mi zrobił przysługę, zawrócił bus, zamiast zostawić mnie na drodze z oficerami i teraz jeszcze ma dostać mandat. Ja czułam wyrzuty sumienia. Udało się jednak wytłumaczyć sprawę, poprosić grzecznie i obeszło się bez mandatu. Ja w Panamie, bus w drodze, brak strat pieniężnych, czyli pełen happy end.
ja i kierowca busa

   W drodze zauważyłam, jak wielka różnica jest między prowincją w Kostaryce i w Panamie. Domki w slumsach na obrzeżach Mexico City wyglądały lepiej niż te tutaj. Szopy na palach wbitych w ziemię. Jednak magia wciąż była. To było tak skrajnie prawdziwe. Bieda była, ale żadnego smutku. Bieda to nie jest nieszczęście.

Isla de Bastimentos
   W busie poznałam Ingrid z Meksyku i Neala z Kanady, którzy jechali na Isla de Bastimentos. Byli sympatyczni, więc zabrałam się z nimi. Akurat nie byłam dobrze przygotowana pod względem informacji, więc właśnie towarzystwo lepiej poinformowanych było mi potrzebne. Najpierw wodna taksówka za niecałe 3 dolary na Isla Colon, główną wyspę archipelagu Bocas del Toro i później kolejna na Isla de Bastimentos. Na wyspie nie ma hoteli, tylko kilka małych hosteli. Mieszkańcy są czarnoskórzy i raczej zamiast hiszpańskiego używają języka Guari-Guari, czyli jamajskiego dialektu. Jak się okazało hotel, który zarezerwowali Ingrid i Neal był pełen (całe 3 czy 4 pokoje), więc poszłam znaleźć coś sama. Trafiłam do hostelu Bastimentos. Nie było w nim recepcji. Gdy się pojawiłam ktoś krzyknął, aby zawołać właściciela, bo jest nowy gość. Wkrótce pojawił się wysoki czarnoskóry mężczyzna z lekkim zezem i złamanym małym palcem zawieszonym na temblaku. Patrzył na mnie bez słowa, więc sama zaczęłam, że chcę się zatrzymać w pokoju współdzielonym z innymi ludźmi. Zaprowadził mnie do pokoju nie pytając nawet o moje imię. Nie dał żadnych kluczy, bo i tak nie było zamka w drzwiach. Zapytałam go czy może powinnam zapłacić, ale on powiedział, że to przy wyjeździe (w Internecie cena za noc to 7 i pół dolara, czyli jakieś 22-23 złote). Ja go zapytałam tylko o hasło do wifi, a on mnie czy nie jestem z Rosji ze względu na akcent. Pokój jest 6-osobowy, dzieję go w Holenderką, Niemką, jakąś Azjatką i 2 mężczyznami, chyba Amerykanami. Dwa psy szwendają się po hostelu. Nie ma tu żadnych foteli, tylko hamaki, widok z hostelu na Morze Karaibskie jest całkiem niezły. Warunki sanitarne jak zwykle to pewien rodzaj survivalu, więc nie ma co tu wylewać żali, to Ameryka Centralna, a nie Europa i akceptuję to w pełni.
hostel Bastimentos

   Na Isla Bastimentos wybrałam się na Wizard Beach, choć miejscem docelowym była Red Frog Beach. Niestety zgubiliśmy drogę przez dżunglę i postanowiliśmy zawrócić, gdy przestało to błądzenie nas bawić, a także jakiekolwiek ślady ścieżki lub śladów zniknęły. Buty grzęzły mi w błocie. Te zarośla przemierzało się ciężej niż te w Kostaryce. Podobało mi się to doświadczenie. Plaża jak to plaża nad Morzem Karaibskim, jak w raju.

   Choć na Isla Bastimentos nie ma ani jednego samochodu (i dróg), jak wszędzie są… Polacy! Właściciel hostelu zapytał się, czy znam imię „Grazina”. Grażyna! Oczywiście, że znam. Okazało się, że od kilku lat na wyspie mieszka pewna Polka o tym imieniu. Z każdym dniem nabieram przekonania, że gdy pewnego dnia ludzie odkryją cywilizację na Marsie, będzie tam mieszkał jakiś Polak. Oczywiście poprosiłam, aby mnie zapoznano z Grażyną.  Moja nowa znajoma ma 62 lata i pochodzi z Bolesławca. 30 lat swojego życia mieszkała w Niemczech i po tym czasie dojrzała do decyzji, że czas coś zmienić w życiu i wyrwać się z systemu. Grażyna zaczęła szukać wolontariatów, najpierw Portugalia, później Kostaryka i zbiegiem przypadków trafiła do Panamy. Jest weganką i masażystką. Poczęstowała mnie filiżanką organicznej czekolady i zabrała ze sobą na urodziny swojej znajomej Amerykanki. Na urodzinach było chyba połowa mieszkańców wyspy. Po paru drinkach poszłam na parkiet. Pierwszy raz w życiu tańczyłam karaibski taniec calypso. Dancehallu i salsy też nie brakowało. Bawiłam się świetnie.
Grażyna i jej sąsiadka Milan

Grażyna i jej przyjaciel Armando, hamak, organiczne jedzenie, dżungla. Racja, lepiej niż Niemcy


   Prywatnie. Moja psiapsióła od czasów, gdy dzwony były modne ma dziś 26 urodziny. Zrobiłam jej i jej chłopakowi zdjęcie na plaży, chyba dobrze się bawią J 100 lat Ilona!


Rada z życia driftera niczym morał pod koniec bajki:

DOWIEDZ SIĘ, JAK TANIO SIĘ PRZEMIESZCZAĆ. Nie wszędzie da się dojść na piechotę. Zazwyczaj są 2 opcje transportu: tańsza i droższa. Cena może być nawet 2 lub 3-krotnie niższa. Na długich dystansach polecam zalajkowanie na facebooku jak największej liczny stron z promocjami. Gdyby nie jedna z nich nie znalazłabym biletu Warszawa-Amsterdam-Waszyngton-Nowy Jork-Londyn-Warszawa za 153 euro (620 złotych). Czasem zdarzając się takie kosmiczne promocje jak ta. Trzeba być cierpliwym i wytrwale szukać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz