piątek, 18 kwietnia 2014

"Jeśli uda Ci się w Nowym Jorku, uda Ci się wszędzie!"

   Do Nowego Jorku przybyłam 3 kwietnia 2014 roku w godzinach popołudniowych. Mój autobus zatrzymał się na Manhattanie, kilka ulic od Broadwayu i Piątej Alei. Na powitanie jeszcze bardziej niefortunnie rozerwał się mój plecak, urwała się szelka. Związałam na supeł szelki i poszłam. Poszłam szybko, bo w Nowym Jorku wolne spacery w godzinach szczytu blokują ruch uliczny. Trzeba zejść na bok chodnika albo w jakąś wnękę, aby nie utrudniać drogi innym. Dzień był słoneczny, a rześkie powietrze zmieszane z ulicznym smogiem schładzało pot szybko maszerujących Nowojorczyków.

   Znalazłam mieszkanie mojego hosta z Couch Surfingu (tak, znów nocowałam za darmo). Nie było to takie trudne. W Nowym Jorku ulice mają numery i są często pod kątem prostym, więc złapanie orientacji w terenie to nie jest wielki, intelektualny wyczyn. No i zaczęło się… Zaczęło się życie na Manhattanie. Mieszkanie było jak komuna, wciąż ktoś przychodził i wychodził, w samym salonie były 4 kanapy. Jedną z nich zajmowałam ja. Nicky ma status ambasadora na Couch Surfingu. Zasłużył sobie na to goszcząc w swoim domu kilkaset osób, a także organizując spotkania couch surferów z Nowego Jorku. Od razu zostałam częścią jakiejś grupy i poznałam  bardzo szybko wiele osób. Czuję się szczęściarą, bo mieszkanie Nickiego (gdzie mieszkam do dziś) znajduje się 2 przecznice od Central Parku, na wprost stacji metra, we wschodnim Harlemie, czyli tłumacząc po chłopsku w środkowej części Manhattanu, gdzie jest łatwo wszędzie dotrzeć, a okolica jest spokojniejsza i ludzie nie gnają tu jak szaleni.
   Zaczęłam turystycznie, od zwiedzenia głównych atrakcji. Numerem 1. na mojej liście była Statua Wolności, która mieści się na małej wyspie. Statek na tę wyspę był jednak płatny, a na inną przepływającą blisko statuy był za darmo. Oczywiście jak zwykle opcja „za darmo” wygrała. Popłynęłam na Staten Island i po drodze jakiś student narobił mi zdjęć. Był to deszczowy, mglisty dzień, więc szału nie było. Student chciał zaprosić mnie na pizzę, ale jednak nie przekonał mnie. Później przyszła kolej na inne atrakcje, jak Central Park, Word Trade Center, Wall Street, Most Brookliński.
Wolność i swoboda :)
Most Brookliński
Ta ulica to finansowe centrum świata. Witam na Wall Street
Drapacze chmur giną w smogu. Gdzieś przy World Trade Center

   Zdziwiło mnie, że tym razem przypadkowi ludzie, jak sprzedawcy w sklepach czy osoby rozdające ulotki zakładali przez pierwsze dni mojego pobytu, że jestem Francuzką, a nie jak zazwyczaj Włoszką, Brazylijką czy Rosjanką. Chyba przez to, że byłam jeszcze niepewna swego i trochę zagubiona na początku, mój akcent brzmiał inaczej. Piszę ten post po 2 tygodniach spędzonych w tym magicznym mieście, które nigdy nie śpi. Już powoli złapałam wiatr w żagle i jak za starych czasów w większości miejsc w krajach amerykańskich ludzie zakładają, że jestem z Brazylii. W meksykańskim spożywczaku na sąsiedniej ulicy, w którym często coś kupuję, pani sprzedawczyni z Meksyku zauważyła, że trochę inaczej mówię po hiszpańsku mówię przez ten brazylijski akcent. Najśmieszniejszą sytuację miałam 2 dni temu, gdy z punkcie obsługi jednej z sieci telefonicznych przy zmianie z karty na abonament dwójka sprzedawców pochodzących z Puerto Rico przekonywało mnie, że będę miała darmowe sms-y za granicę, w tym do Brazylii i gdy zapytałam o ceny połączeń, oni zapytali „Ale lokalnych czy do Brazylii?”. Rzecz w tym, że w każdym języku, w którym się komunikuję zawsze mam ten sam podlaski zaciąg. Podlaskie „śledzikowanie” przypomina akcent w brazylijskiej odmianie portugalskiego. Jest to tak śmieszne, że aż nie mam najmniejszego zamiaru pracować nad zmianą akcentu.
   Nowy Jork jako miasto jest nie do opisania. Tu trzeba być, aby to zrozumieć. Mieszka tu 8 milionów mieszkańców (plus „turyści” jak ja, może kolejne kilka milionów), czyli są to 4 Warszawy, a w rzeczywistości może nawet z 6.
Typowe nowojorskie śnaidanie w biegu. Kawa i bajgiel z serem lub masłem.

Międzynarodowy dzień walki na poduszki
   W pierwszą sobotę mojego pobytu w NYC wypadał Międzynarodowy Dzień Walki na Poduszki. Oczywiście poszłam w nim uczestniczyć. Było to szalone i wcale nie takie bezpieczne, bo mój host Nicky złamał ząb w czasie tych walk. Było śmiesznie i wyczerpująco. Jakieś kilkaset osób okładających się poduszkami na Washington Square. Oto kilka fotek z imprezy.



 Życie nocne Nowego Jorku
   Słyszałam od kilku osób wcześniej, że Las Vegas jest miejscem, gdzie dziewczyna na imprezie zapłaci tylko za swój strój i taksówkę. Przekonałam się, że tym miejscem jest jednak Nowy Jork. Jedna z moich współlokatorek, z pochodzenia Polka, która od 3 roku życia mieszkała w Niemczech, Martyna to osoba kochająca i znająca życie nocne miasta. Zabrała mnie 2 razy ze sobą. W Nowym Jorku bardzo ciężko jest wejść przypadkowej osobie do dobrego klubu. Działa to tak, ze kluby mają swoich promotorów, którym się płaci za przyprowadzenie na imprezę dobrze prezentujących się osób, które będą bawiły się za darmo. Na koniec okazuje się często, ze połowa osób w klubie to tacy goście. Właściciele klubów czasem dają wytyczne, że dziś chcą dziewczyny w czarnych sukienkach, albo tylko blondynki itp. Później od takich dziewczyn nic się nie oczekuje, nikogo nawet nie obchodzi twoje imię itp. Ważne, ze jesteś, pasujesz do koloru ścian itp. i pijesz drogie alkohole za darmo, a jak ktoś tu przyjdzie to uzna, że fajni ludzie tu chodza i wróci. Liczy się chyba lans. Ciężko jest tylko znaleźć dojścia, aby być w tej wąskiej grupie, ale widać kolejny raz mi się poszczęściło, że moja współlokatorka to właśnie jedna z takich imprezowiczek. Po nitce do kłębka poznałam na drugiej imprezie innego promotora, pewnego chłopaka z Dominikany, który po dwóch dniach zaprosił mnie na imprezę, gdzie wśród gości był między innymi Busta Rhymes. Ja jednak nie poszłam, bo nie miałam z kim (nie można iść z kimkolwiek), bo jeszcze przez dwa tygodnie nie poznałam imprezowych koleżanek poza Martyną, która szła w inne miejsce i Nicole, która była już na Florydzie. No, ale to nic, mam nadzieję, że Busta Rymes nie załamał się, że mnie nie było i impreza przebiegła bez zakłóceń. Myślę, że po 15 imprezach zacznę chodzić sama, bo już będę znała wystarczająco osób, ale dwie to za mało.
   Jeśli chodzi o imprezy, wyglądają one jak wyjęte prosto z amerykańskich teledysków, jest blichtr, błysk, dolary, tancerki i fajerwerki. Podoba mi się, ludzie są dla mnie sympatyczni. W całym Nowym Jorku, ludzie są po prostu mili dla siebie. Nikt nie ocenia, a faceci w klubie rozmawiają normalnie z dziewczyną, a nie jak z kawałkiem mięsa, nawet ci, którzy uchodzą na assholes zachowują pewien poziom. Po Ameryce Środkowej, gdzie mężczyźni macho byli wulgarni i prostaccy, podoba mi się zachowanie kolesi w USA, którzy są szarmanccy i ciekawi w rozmowie, nie mówiąc już o wiele lepszej prezencji. Tyle to o nocnym życiu miasta.
 
Ostatni dzień okazał się pierwszym…
   8 kwietnia miałam bilet na lot do Polski. 7 kwietnia cały dzień chodziłam ulicami Nowego Jorku w deszczu i w chłodzie. Nie chciałam opuszczać tego miasta uśmiechów, marzeń, ciężkiej pracy, walki, łez szczęścia i nieszczęścia. Przypominały mi się pierwsze sceny filmu Burlesque z Christiną Aquillerą, a szczególnie jedna scena. Główna bohaterka mieszka w małym mieście gdzieś w jednym ze stanów bez perspektyw, dochodzi do momentu w swoim życiu, że potrzebuje zmiany i nie wytrzymuje szarej rzeczywistości. Idzie na stację autobusową i kupuje bilet do Los Angeles. Kasjerka się pyta „W dwie strony?”, a ona odpowiada „Żartuje pani?”. Tak ja się czułam 7 kwietnia. Myślałam, czy ja na głowę upadłam. Jestem w stolicy świata, w Nowym Jorku i mam wracać jutro do Polski, gdzie i tak nic mnie nie czeka, ani nie mam pracy znalezionej, ani mieszkania, ani chłopaka. Pieniądze nie grały roli, choć już ich mi mało zostało, po co mi one. Do grobu nie zabiorę ich przecież, a jak mi naprawdę zabraknie to pójdę do pracy i zarobię na nowo. Życie jest tu i teraz i żadnego dnia nie odzyskam. Po całym dniu spacerów i przemyśleń w samotności poszłam na hamburgera i na miejscu w barze spotkałam mojego hosta Nickiego wraz z jedną dziewczyną z Niemiec i jedną nie wiem skąd. Wylałam im me gorzkie żale, tak jak opisałam powyżej na blogu. Nicky to inteligentny człowiek, który podróżował bardzo dużo (45 państw), niskobudżetowo jak ja. Rozumiał chyba więc, co się dzieje teraz w mojej podróżniczej głowie. Spojrzał na mój wyraz twarzy zbitego psa i wypalił do mnie, czy nie chcę zostać dłużej za drobną pomoc. „Dłużej” oznaczało kilka miesięcy. Muszę dodać, ze mój host ma 6 mieszkań, które wynajmuje na dni. Za pomoc w ogarnięciu dwóch mieszkań, zmianę pościeli, posprzątaniu i daniu kluczy nowym gościom, mogłabym za darmo mieszkać. Nie płaciłby mi nic za to oczywiście ni centa, ale na kanapie mogłabym spać. (Chcę zaznaczyć, że pokój w tej lokalizacji kosztuje 1200 dolarów miesięcznie.) Czułam się, jakbym Boga za nogi złapała. Od razu powiedziałam „tak” i zamiast się pakować, 8 kwietnia rano poszłam do supermarketu kupić zapas kosmetyków i trochę jedzenia, bilet miesięczny (112 dolarów –zdzierstwo) i amerykański numer telefonu. Zostałam na Manhattanie!!! Radość? To słowo nie opisuje mego stanu. Zwykłe życie mnie cieszy. Jak mi coś odbije to później polecę do Kaliforni i zwiedzę Los Angeles, Las Vegas i San Francisco, a jak już do końca postradam zmysły (i okradnę chyba bank… pamiętajcie, darczyńcy mile widziani, numer konta mogę podać z mailu hehe) to do Kolumbii wyruszę tańczyć salsę. Człowiek to nie kot i nie ma 7 żyć (czy 9) i nie ma co żałować decyzji, póki zdrowie dzięki Bogu dopisuje trzeba korzystać. Ja tam mam w sobie dużo wiary i patrzę pozytywnie. Teksty w stylu „To wina losu”, „Mam pecha”, „Nie mam zdrowia”, „Zawsze wiatr w oczy” wyprowadzają mnie z równowagi. Jak ktoś ciągle widzi przed sobą widmo nadchodzącego nieszczęścia to sam je przywoła, a jak ktoś widzi, że ludzie są dobrzy i zawsze jest jakaś droga do spełnienia planów, a uśmiech bez powodu to piękna sprawa to życie będzie samo podsuwało pomysły. Nie wiem jak to działa, ale to działa! Siła pozytywnego myślenia J Może kiedyś książkę o tym napiszę (kiedyś).

Kulturowy kocioł
   Nowy Jork to mieszanka wszystkich narodów świata. Dzielnica Greenpoint jest jak małe polskie miasteczko, jak moja rodzinna Hajnówka. Nawet jest tu sklep Biedronka! Najlepszego schabowego w swoim życiu zjadłam w polskie jadłodajni wyjętej prosto z czasów komuny na Nassau Avenue na Greenpoincie za 8 dolarów! W miejscu, gdzie mieszkam na Manhattanie (East Harlem) jest dużo Latynosów, więc na każdym rogu sprzedają tacos i burritos. Jakieś 10-15 ulic dalej zaczyna się czarny Harlem, taki stereotypowy w grupkami kolesi stojących na ulicy w złotych łańcuchach i innych grających ciągle w kosza pomiędzy bordowymi blokami. Wcale nie jest niebezpiecznie, raz pomyliły mi się stacje i tam wysiadłam. Nie dość, że są tam sklepy ze świetnymi ubraniami, to ludzie są mili. Jacyś uliczni blokersi zagadywali w stulu „What’s up?” (jak tam?) czy typowo „God bless you gorgeous” (niech Bóg Cię błowosławi piękna). Ja odpowiadałam kulturalnie „Dziękuję”. Potem padała typowa powtarzająca się odpowiedź na Manhattanie „Nie, to ja Dziękuję Bogu, że Cię zobaczyłem”. Czy to się dzieje naprawdę? Ludzie są tu mili i nie rzucają sobie kłód pod nogi (chyba, że niektórzy (ale nie wszyscy) Polacy walczący o pracę w restauracji, przy sprzątaniu czy sklepie na Greenpoincie, bez urazy dla tych nienawistnych ludzi, którzy wykonują takie prace).  
Jak miło było kupić sobie mojego ulubione Tymbarka arbuzowego z wróżbą na kapslu i do tego krówki :) Mniam

Polak na Greenpoincie z głodu nie zginie
Jak dobrze, że Biedronka jest tak blisko! (może za reklamę mi zasponsoruje bon na polskie jadło na obczyźnie, byłoby miło)


*          *          *
   To miasto zdobyło moje serce! Aj law ju Nju Jork <3

   Mój pierwszy wpis z Nowego Jorku jest dosyć chaotyczny, bo chcę opisać moje pierwsze doświadczenia i przemyślenia na bardzo odrębne tematy. Kolejne posty będą już z pewnością konkretniejsze. No dobra, kogo ja oszukuję, taka chwila może nie nastąpić. W głowie chaos, w życiu chaos, na blogu chaos.

Rada driftera na dziś:

Oklepane, ale co tam, i tak lubię to: ŻYCIE NALEŻY PRZEŻYĆ, A NIE PRZECZEKAĆ. 

Time Square o tym wie.
PS. Zapraszam do polubienia mojej strony na facebooku. Jest tam więcej zdjęć i informacji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz