Nie miałam żadnych oczekiwań co do Granady i
jak to zazwyczaj bywa, gdy nic nie oczekujesz, możesz bardzo miło się zaskoczyć.
Miasteczko z kolorowymi budynkami i starymi kościółkami. Ważne miejsce
symboliczne, bo założył je Francisco Hernandez de Cordoba, kolonizator, kumpel
Krzysztofa Kolumba. Właśnie dzięki niemu lokalna waluta to cordoby.
Hostel
Wolność i survivalowy dojazd
W drodze z San Juan del Sur spotkałam dwie
dziewczyny z Nowej Zelandii. Nie rozumiały zbyt wiele po hiszpańsku, więc dzięki mojej pomocy
językowej w rozmowie z pomocnikiem kierowcy w busiku nawiązałyśmy kontakt.
Zasada chicken busów jest prosta, mówisz, gdzie jedziesz, "strażnik busika" zapamiętuje
nazwę i zatrzymuje się w dobrym miejscu na przesiadkę. Ja i dwie Nowozelandki
jechałyśmy do Granady. Nagle na drodze pojawił się autobus ekspresowy do
Managuy, gdzie Granada jest na trasie, więc szybko kierowcy się skrzyknęli przez szyby i przerzucono nas w ekspresowym tempie. Była to odległość 100 km. Stałam całą
drogę. Tam największy ignorant wkurzałby
się za dotknięcie po tyłku itp., bo ludzie są tak ściśnięci, że nie ma innego
wyjścia, przez co kontakt cielesny nie rusza pasażerów. Ani kobiet, ani mężczyzn. To cecha taniego transportu publicznego. Stałam więc sobie
ocierając się o ludzi i starając się przetrwać. W autobusie ktoś zasłabł i
zwymiotował (nie ma co się dziwić) i niezwykle śmierdziało, no ale dałam radę.
Nie ma co przeżywać. Później zostałyśmy wysadzone przy zakręcie na rozstaju dróg i szybko
pojawiły się dziwne pojazdy pełniące funkcję taksówek. Brakuje mi słowa na określenie
tego wehikułu, więc wrzucę zdjęcie.
taksówka |
hostel La Libertad |
Dziewczyny
miały zarezerwowany hostel. Początkowo chciałam się do nich przyłączyć, ale jak
spojrzałam na ich ogarnięty strój i przypomniałam sobie różnicę w zarobkach
między Polską a Nowa Zelandią, zapytałam o radę przemęczonego kierowcę
„wehikułu”. Pomocny kumpel wysadził mnie na wprost hostelu w dobrej lokalizacji
za… 5 $ za noc, czyli 15 zł. Hostel nazywał się La Libertad, czyli Wolność.
Chciałam zapłacić, ale powiedziano mi, że tu płaci się przy wyjeździe, za
napoje w baru też się nie płaci. Na koniec pobytu dopiero się rozliczało. Za
barem stała wielka tablica, gdzie wpisany był numer łóżka i imię. Gdy się cos
brało z baru podawało się tylko numer. Standard jest adekwatny do ceny, ale
dało się przeżyć, umyć, bezpiecznie trzymać rzeczy i korzystać z Internetu.
Gratis były też codzienne lekcje salsy. Jeśli ktoś z Was będzie kiedyś w
Granadzie niskobudżetowo, polecam to miejsce. Taniej niż 5 $ chyba już nic tu się
nie znajdzie.
Życie miasta, Festiwal Poetów w Granadzie i
przemoc wobec kobiet
Miałam
szczęście, bo akurat zaczynał się tygodniowy X Międzynarodowy Festiwal Poetów w
Granadzie. Normalnie takie wydarzenie uznałabym za nudne lub bardzo niszowe,
ale tu zbierały się tłumy. Były koncerty, recytacje wierszy na zasadzie wolnego
mikrofonu i taneczne parady. Sama nawet napisałam wiersz pierwszego dnia
podczas obiadu, ale jak posłuchałam innych to jednak zrezygnowałam i zostawiłam
scenę bardziej zaawansowanym poetom niż ja. W środę był nawet Karnawał Poetycki,
akurat w dniu poświęconym traktowaniu kobiet. Przez ulice miasta przechodziła
wielka parada tancerzy, jak na normalnym karnawale, a ten przecież dopiero z
niecałe 2 tygodnie (ciekawe gdzie wtedy akurat będę). Na samym końcu szła grupa
dziewczyn z banerem z napisem „Gdy kobieta mówi nie, oznacza to NIE”. Pisałam
wcześniej, że Nikaraguańczycy to macho w złym tego słowa znaczeniu. Nawet na
ulicy te wszechobecne zaczepki są o bardziej ordynarne niż w innych krajach
regionu. Oni sobie nie zdają z tego sprawy, bo są tak wychowani, tak samo może
zagwizdać na ciebie, wyznać ci miłość i skomentować twój tyłek dziesięciolatek,
co i osiemdziesięciolatek. Oni nie uważają tego za żadną obrazę, tacy są. Jak
raz weszłam do restauracji i kelner na dzień dobry krzyknął "Dios mio" (o Mój
Boże) i zaczął mnie obcinać wzrokiem, a
ja już się zawracałam na pięcie wkurzona, on się zdziwił. Mówię do niego, że od
słyszenia klaksonu na ulicy i gwizdania dostaję migreny i po to przyszłam do
restauracji, żeby odpocząć i spokojnie zjeść, ale widzę, że się nie da. On był
zdziwiony, że to mi się nie podoba i mi przeszkadza. To jest duża różnica
kulturowa między Europą i światem latino i teraz to rozumiem bez zbędnego
stresu. Poza tym ludzie w Nikaragui mimo, że są dobrzy z natury, to nie mają za
dużo wiedzy (to gdzie leży Polska dla większości pozostaje wielką niewiadomą,
choć w Panamie czy w Kostaryce przeciętny człowiek wiedział). Nie mówią też
dzień dobry, proszę, przepraszam, kultura jest niska. W Kostaryce panuje zwyczaj,
że ludzie wysiadający z autobusów mówią „Dziękuję i do widzenia” do kierowcy, a
ten odpowiada coś w stylu „Z przyjemnością, do usług”. Uśmiech to obowiązek.
Bezdomni i żebracy wchodzą tu też na wyższy
level. W Panamie rzucały mi się w oczy czarne, skrajnie popękane stopy. Tu
widać wielkie kołtuny na głowach, niczym jeden wielki dred, ubranie bez zasady
co odkryte, co zakryte. Genitalia czy piersi starych bezdomnych na wierzchu. Nie robiłam żadnych zdjęć, bo mam zasadę maksymalnego ograniczenia traktowania
ludzi, jak zwierzęta w ZOO (poza Indianami Kuna w Panamie, którzy sami siebie
tak traktują i jak małpa do zdjęcia przyjdzie za banana, tak Indianie Kuna chcą
jednego dolara za zdjęcie).
Ogólnie polecam wizytę w Granadzie. Miasteczko ma swoją magię, uliczki pełne kolorowych domków. Mnie zachwyciły galerie sztuki i obrazy. Choć nie jestem żadną znawczynią, obrazy robią wrażenie.
karnawał, zabawa trwa |
Paragraf na natrętów to nie żart, przepis nr 779
Gdy
pierwszy raz o tym usłyszałam, myślałam, że znajomy robi sobie ze mnie żarty.
Okazało się, że jednak na serio w Nikaragui jest paragraf na natrętne
podrywanie turystek. La ley 779 dotyczy Nikaraguanek, kobiet w całej
Centroameryki i kobiet z zagranicy -ta grupy są wyszczególnione w przepisie. Gdyby ktoś choćby klepnął po tyłku na
ulicy, jest to już karane. Nie mówiąc już o innych niechcianych formach
kontaktu. Znajomy Luis z Granady powiedział mi, że są też złe strony tego
przepisu i niektóre Nikaraguanki to wykorzystują. Opowiadał o pewnej znajomej,
która owinęła mydło w szmatę i sama się nim uderzyła, następnie
zgłaszając na policję swojego chłopaka, po tym jak dowiedziała się, że ją
zdradził. Co tu dużo komentować. Nie ma co się dziwić, że telenowele pochodzą z
Ameryki Łacińskiej, a nie z Azji czy Europy Północnej.
Lekcja
Ritmo latino i zumby w Nikaragui, hardcore i wielki szacun
Lubię
w nowych miejscach próbować zajęc taneczno-aerobikowych, czyli zumby, albo jakiś innych zajęć ruchowych. W
Granadzie w Junior Gym było cudownie. Zajęcia kosztowały 30 cordob, (w Europie poniżej 5 euro ciężko jest cokolwiek
znaleźć), czyli niewiele ponad 1 dolara i poziomem przewyższały instruktorów w
wielką teczką certyfikatów. Poszłam 2 razy na ritmo latino i raz na zumbę.
Więcej nie dałam rady przez zakwasy. Atrakcji typu klimatyzacja tam się nie
uświadczy, więc jest podwójnie ciężko. No, ale ten flow i te ruchy instruktora
są warte o wiele więcej, niż się za nie płaci. Na ritmo latino były choreografie
od salsy czy cumbii po reggaetón. Przeżyłam moment szczęścia w czystej postaci.
Gdy pot ściekał mi już nawet z kolan, poleciała piosenka La Dueña del swing (Królowa
swingu), stary, ale jary kawałek w stylu pochodzącej z Dominikany muzyki
merengue. Na tych trzecich zajęciach byłam jedyną gringo turystką (bo na dwa
pozostałe zabrałam dwie Niemki z hostelu). Sala do zajęć była w standardach
Środkowej Ameryki, instruktor było o głowę ode mnie niższy i nie miał
lanserskich ciuchów z najnowszej zumbowej kolekcji, ale za to ogień z sobie,
który umiał przekazać nawet w starych dżinsach. Wcale nie odstawałam od grupy,
a nawet wypadałam całkiem dobrze na tle innych kobiet. Jedna z kursantek była
chyba transwestytką, ale nie nie zwracało to uwagi chyba nikogo poza mną. Niektóre
taneczne latino-reggaaetonowe tricki widziałam po raz pierwszy w życiu. Był to jeden z tych
bezcennych momentów podróży, które dają mi siłę i optymizm. A mi me gusta ver con la sabrosura, como
esta morena mueve na cintura (tłumaczenie: Lubię patrzeć, jak ze smakiem ta
morena/brunetka porusza swoją talią, czy coś w tym stylu) –leciały słowa
piosenki, które znałam na pamięć od dawna (bo jak już wcześniej wspomniałam,
siedząc w Polsce, na rodzinnym Podlasiu w Hajnówce zaznajomiłam się przez
youtube chyba z połową reggaetonowych piosenek, które powstały przez ostatnie
10 lat w Ameryce Łacińskiej hehehehe) i patrzyłam jak moje ciało, jak i innych
rusza się w najbardziej zaawansowanym tańcu merengue, którego w życiu
próbowałam, to aż chyba instruktor wyłapał, ze jakaś euforia mnie ogarnia.
Fajnie, w tym brudzie Nikaragui, zajęcia taneczne to świetne wspomnienia.
wejście do Junior Gym (jakieś 400 m za kościołem La Merced -polecam) |
Instruktor ritmo latino i zumby & ja. Wyszłam przy nim mega spasiona, ale to on jest bardzo drobniutki, to dlatego hiihihih |
Wizyta w mieście Masaya i pierwszy kryzys
zdrowotny w podróży
Jak
głosił wójek google, Masaya to oaza kultury i lokalnej sztuki, gdzie znajduje
się największy rynek rękodzieła ludowego w całej Ameryce Środkowej. Dzięki Bogu, że nie skusiłam się na kilkudniową wycieczkę tam czy rezerwację hostelu. Masaya
była o wiele bardziej niebezpieczna niż Granada (w Granadzie bez stresu
słuchałam muzyki przez słuchawki czy bawiłam się telefonem na ulicy, nie
ściskałam też swojego plecaka pod pachą, do czego już przywykłam, ani nie
wkładałam pieniędzy do stanika) i opowieści ludzi z hostelu o okradzionych
znajomych to potwierdzały. Poza ładnym, zadbanym targiem rękodzieła, był drugi,
o wiele większy rynek, gdzie kipiało życie. Większość sklepików były to second handy, czyli popularne ciucholandy. Odzież nowa była tylko jakości, jak od
Chińczyka i nie było jej zbyt wiele. Poszłam najpierw na rynek z rękodziełem,
ładnie i przyjemnie tam było, same pamiątki, dosyć ciekawe. Autobusy
turystyczne wyrzucały grupy zwiedzających przy samej bramie na ten ładny rynek.
Ja przyjechałam zwykłym chicken busem za 9 cordob (1,08 zł za trasę
międzymiastową ok. 20 km )
i mój przystanek był przy tym drugim,
wielkim rynkiem.
w drodze do Masaya |
w dziale warzywnym większego rynku |
Tam gwizdy i komentarze nie cichły, bo tam nie zapuszczają się
turyści. Słyszałam jak jakieś dwie młode sprzedawczynie żartowały do siebie, że
chela zabłądziła (chela –dosłownie
jasne piwo, w języku potocznym w Nikaragui określenie białej turystki). Trochę
im zrobiło się głupio, gdy zrozumiały, że ja je rozumiem. Szukałam tam tanich
butów w góry, bo moje z Polski spleśniały do stanu zielonego grzyba w Panamie
po przeleżeniu w zamkniętej reklamówce paru dni i musiałam je wyrzucić, więc sprzedawczynie powiedziały mi, gdzie iść. Nic nie kupiłam niestety. W Granadzie też szukałam
butów, zapytałam o coś a la centrum handlowe (w końcu Granada to jedne z
większych miast w kraju) i dostałam adres i nazwę miejsca. Był to wielki
second hand w centrum. Tu nie ma prawie nowych rzeczy, tylko używane z USA,
niektóre buty były nawet słabo wyczyszczone, jakby świeżo z nogi zdjęte.
Kupiłam 4 koszulki, łącznie zapłaciłam 60 cordob, czyli jakieś 7 złotych.
Z jednego ze sklepów unosił się śmierdzący
dym. Myślałam, że coś się zapaliło niechcący. Zapytałam z ciekawości pracownika
sklepu. Ten jednak zaprzeczył i powiedział, że to pewnego rodzaju spray, który państwo rozpyla dla profilaktyki przeciw dengue w miejscach zagrożenia. Zamurowało mnie. Dengue to
jedna z chorób tropikalnych, którą człowiek może raz czy dwa w życiu przejść i
przeżyć. Zarazić się można przez ukąszenie pewnej odmiany komara. Objawy
przypominają grypę żołądkową, dochodzi do tego jeszcze tylko ból mięśni. Nie
chciałam być dłużej w tym miejscu po tej informacji, bo jedyną rzeczą z
niebezpieczeństw, których nie lekceważę, są klęski żywiołowe i choroby, na które
nie wymyślono szczepionek, między innymi dengue.
Po powrocie z wycieczki zaczął boleć mnie
brzuch i czułam, mimo 30-sto stopniowego upału raz zimne dreszcze, raz skrajny
gorąc. Brzuch mi ściskał dziwny ból. Oczywiście nie odbiło mi do tego stopnia,
aby przypuszczać dengue, ale zbieg okoliczności dodawał dramaztyzmu. Jadłam
ostatnimi dniami prawie wyłącznie jedzenie z ulicy, świeże siekane owoce
wrzucane do torebek bez żadnych rękawiczek, ryż z mięsem z garów rozstawionych
na ulicy itp. No i się chyba doigrałam. W hostelu inni podróżnicy z Europy mnie
uspokoili mówiąc, że prawie każdy z nich ma za sobą kilka takich dni, gdy nagle
bez powodu mieli takie objawy jak ja, czyli ból brzucha bez chęci wymiotowania
plus uczucie gorączki. Samo to jednak później przechodziło. Uspokoiło mnie to,
ale i nauczyło, że w wypadku Nikaragui z ulicznym jedzeniem trzeba trochę
uważać. Mogę porównać do ulicznego jedzenia z Meksyku, którym się zachwycałam
podczas wyprawy w 2012 roku i jednak tam się trochę bardziej przestrzegało
warunków sanitarnych. Tu bywało, ze kupowałam coś a la pierożki z kapustą i
podawano mi to na kawałku liścia. Teraz będę uważać, to znaczy sprawdzę
najpierw, czy liść jest czysty! (Znów sama się śmieję nad sobą o kochany losie
mój).
danie dnia |
Dziś
napisałam dosyć sporo, choć i tak to kropla w morzu obserwacji. Pora na praktyczną
radę driftera:
STOSUJ
SKUTECZNE METODY MAŁYCH OSZCZĘDNOŚCI. Wszystko zależy od kreatywnego podejścia. Moje
sprawdzone w Ameryce Centralnej sposoby:
--> Bilety
w małych busach kosztują zazwyczaj kilkanaście peso/cordob/ centavos/balboas
itp., są to odpowiedniki naszych groszy. Na przykład, gdy bilet kosztuje 35
centów, corbob itp. ostatnie 10 daję w najmniejszych monetach (na warunki
polskie jendogroszówkach). Nikt ode mnie tego złomu nie bieże i na 3 takich
przejazdach jeden wychodzi mi gratis.
--> Gdy
idę do baru i widzę, że barman jest sympatyczny zagaduję jakoś kumpelsko. Za
drugie piwo płacę banknotem o największym nominale. Zazwyczaj nie mają reszty
lub nie chcą pozbywać się drobnych i drugie piwo dostaję za darmo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz