Dzisiaj tu, jutro tam, gdzie nie trafię, radę sobie dam. Po pobycie w Panamie powróciłam do
Kostaryki tym razem od jeszcze nieprzemierzonej przeze mnie strony Pacyfiku.
Dla dobra mojego portfela zrobiłam to w miarę szybko.
Obowiązkowym
punktem była malownicza wioska nad morzem Manuel Antonio, która leży w sercu
Parku Narodowego Manuel Antonio. Mimo oszałamiającej przyrody, szybko po raz
kolejny przekonałam się o kostarykańskiej zależności. Im większe walory przyrody, tym droższe ceny.
Im droższe ceny, tym starsi turyści. Im starsi turyści, tym większe powszechne
nastawienie na sprzedaż. Nie zdążyłam wysiąść z autobusu, a już zostałam
zaatakowana przez jednego naganiacza, którego zadaniem było wmówienie mi, że
tym hostelem, którego szukam, jest ten, który mu płaci za znajdowanie turystów.
Ostatecznie poddałam się, bo i tak nie miałam żadnego zakwaterowania, a nazwę,
którą mi podał, kojarzyłam ze stron internetowych. W sumie był to dobry wybór,
basenik hotelowy umilał czas, a to wszystko za 12 dolarów za noc. Ceny jedzenia
jednak wyrównywały ubytek gotówki. Piwo 0,33 l za 6 złotych to nie jest cena marzeń.
Miłym akcentem było spotkanie w odległości 20
metrów od przystanku autobusowego małej małpki skaczącej po kablach energetycznych zawieszonych nad drogą.
plaża w Manuel Antonio |
raj surferów |
Watch out, małpy na drodze! |
Byłam tak sciśnieniowana wewnętrznie tym
wciąż nienapisanym artykułem o panamskim dyktatorze Manuelu Noriedze, że nie
chciało mi się zawierać nowych znajomości. Jedyną poznaną osobą była pewna
sympatyczna, młoda Amerykanka, która też podróżowała sama. Poza zwiedzaniem skupiłam
się na mojej ulubionej czynności odmóżdżającej, czyli układaniu pasjansa,
oczywiście z otworzonym plikiem z niedokończonym artykułem w tle. Następnego
dnia zrobiłam mały spacer po plaży o idealnie miękkim piasku. Chciałam
porozglądać się za pamiątkami, ale niestety w Manuel Antonio panuje pakistański styl handlu. To znaczy, zanim zdążysz spojrzeć, już cię pytają, czego
szukasz. Przy piątym lub szóstym stanowisku było to już tak irytujące, że aż
pokłóciłam się ze sprzedawcą. Może dlatego, że byłam już i tak wewnętrznie napięta przez termin
wysłania artykułu, który już dawno minął. Czy oni nie mogą nauczyć się, że płeć
żeńska musi najpierw obejrzeć wszystko, a później decyduje, co kupić, nawet
jeśli najładniejszą rzecz zobaczyła już w pierwszym sklepie czy na pierwszym
bazarku. Powiedziałam więc panu sprzedawcy, czy mógłby dać mi chociaż chwilę,
abym mogła chociaż spojrzeć. On od razu zmienił ton i zamiast nazywać mnie reiną
i preciosą, czy królewną i śliczną, jak wcześniej, zapytał mnie, czemu jestem taka nienawistna.
Powiedziałam mu, że to strasznie wkurza, gdy chce przyjrzeć się pamiątkom, ale
nie mogę tego zrobić, bo już przed spojrzeniem, trzeba powiedzieć, co chce się
kupić. Wówczas padły mocne słowa. Nazwał mnie Nicą, czyli Nikaraguanką.
Kostarykanie nie przepadają za swoimi sąsiadami, więc gdy ktoś jest brzydki lub
wkurzający można powiedzieć, eres una nica, czyli "jesteś Nikaraguanką". Po tej
sytuacji wiedziałam już, że między mną a Manuelem (Antonio) nie ma chemii i
lepiej zmienić miejsce.
Na pełnym spontanie już po południu
wsiadłam w autobus i pojechałam do Jacó, czyli innej turystycznej miejscowości,
jakieś 80 km
na północ. Znów pytając ludzi w autobusie i spożywczakach znalazłam hostel za 12
dolarów, również w prywatnym basenem. Zjadłam tam też przepyszny obiad za 5
dolarów (15 zł) z sokiem z kiwi wliczonym w cenę w małej restauracyjce z widokiem na
ocean. Jak na Kostarykę cena wydawała się niewiarygodna.
Poszłam na plażę i znów zabrałam się za artykuł, który ciążył mi już jak kamień o ostrych krawędziach w bucie. Niestety wciąż nie mogłam go dokończyć ani skoncentrować się całkowicie. Była to już presja paraliżująca działanie. Znów zero znajomości, ale nie mam czego żałować, bo większość osób w hostelu była ze Szwecji i Norwegii, a jak się już przekonałam, są to nacje w podróży mocno zdystansowane. 13 lutego mijał miesiąc, od kiedy jestem w podróży. Chciałam uczcić ten dzień dotarciem do innego kraju. Wybór padł na sąsiednią Nikaraguę. Wstałam o 5:30 rano, bo podróż 305 kilometrów z kolejką na granicy, ocierała się o cud. Na szczęście o 16 dotarłam na miejsce.
Poszłam na plażę i znów zabrałam się za artykuł, który ciążył mi już jak kamień o ostrych krawędziach w bucie. Niestety wciąż nie mogłam go dokończyć ani skoncentrować się całkowicie. Była to już presja paraliżująca działanie. Znów zero znajomości, ale nie mam czego żałować, bo większość osób w hostelu była ze Szwecji i Norwegii, a jak się już przekonałam, są to nacje w podróży mocno zdystansowane. 13 lutego mijał miesiąc, od kiedy jestem w podróży. Chciałam uczcić ten dzień dotarciem do innego kraju. Wybór padł na sąsiednią Nikaraguę. Wstałam o 5:30 rano, bo podróż 305 kilometrów z kolejką na granicy, ocierała się o cud. Na szczęście o 16 dotarłam na miejsce.
Ten „przeskok” przez Kostarykę był dość chaotyczny.
Mimo słodko idealnych krajobrazów miotałam się miedzy pracą naukową,
wkurzeniem, brakiem planu podróży i drogimi cenami. Moje myśli wciąż wędrowały
do Panamy i poznanych tam ludzi. Mimo, że dużo osób zarzuca mi, że mam serce z
kamienia, nie udało mi się dojść jeszcze do takiej emocjonalnej perfekcji.
Muszę się przyznać, że artykuł nie został zakończony w Kostaryce. Przekonałam się, że jedyne,
co może spowodować, że zgubię obrany kierunek, to chwilowe zagubienie
wewnętrzne. Taka lekcja na przyszłość. W końcu podróż nie może być tak idealna. Wszystko, co idealne śmierdzi nudą, a ja nudę uważam za pierwszy gwóźdź to
trumny i wolę już, jak jest nie do końca świetnie niż nudno.
Rada
driftera na dziś nasuwa się sama:
Wszystkie
emocje, których szukasz, odnajdziesz tylko w sobie. Gdy masz w sobie przekonanie,
że zdarzenia losowe utrudniają życie, tak będzie. Gdy uważasz, że świat robi
wszystko, aby cię uszczęśliwić, tak będzie. Proste. Na wyspie Bastimientos w
Panamie ostatniego dnia powiedziałam do pewnej Niemki, że chcę spaghuetti, tak raz, zamiast
wszechobecnego smażonego ryżu. Poszłam do tej samej knajpy, co zwykle i
zamówiłam kurczaka z ryżem, bo do wyboru był tylko kurczak z ryżem, wołowina z
ryżem, wieprzowina z ryżem, ryba z ryżem lub owoce morza z ryżem. Dostałam ryż
ze spaghuetti i kurczakiem. Jak się okazało, akurat skończyły się warzywa i
zdesperowany kelner podał mi ryż z makaronem. Było widać, że było mu głupio,
gdy przynosił mi talerz z odgrzanym makaronem i tym bardziej zaskoczył go mój
szczery uśmiech. Nie wierzyłam w to. Mówisz i masz! Chyba nie ma lepszego
przykładu na to, jak ważne są pozytywne oczekiwania.
PS.
Kochani, zapraszam do lajkowania mojego funpage’u na facebooku, bo tam zamieszczam więcej
zdjęć niż w postach. Dzięki za wszystkie ciepłe komentarze i zainteresowanie.
Nie zdajecie sobie sprawy, jak to motywuje. Ostatnio mama mi powiedziała, że
mąż jej koleżanki z pracy czyta moje posty, siedząc w domu. Grupa odbiorców mojego bloga mile mnie zaskakuje. Cieszę się z tego,
tym bardziej, że jestem pewna, że to, co się teraz dzieje, to dopiero pierwszy
krok do spełnienia podróżniczych marzeń.
kolorowo i optymistycznie |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz