poniedziałek, 17 lutego 2014

Trochę brudno, ale przyjemnie. Brzmi jak Nikaragua.

   Nie mogłam się doczekać przekroczenia granicy Nikaragui. Ten kraj zaburzył moje postrzeganie Ameryki Środkowej, a może właśnie dopiero teraz poznaję jej prawdziwe oblicze. Nie będę udawać, że jechałam tam na pewniaka. Tu z przekroczeniem granicy wszystko nabiera intensywności i wiedziałam, że chwila nieuwagi czy głupoty może mnie tu zgubić. Na podróż autobusem profilaktycznie wybrałam najbardziej zakryty i spokojny strój, jaki miałam. Gdy temperatura na oko przekraczała 35 stopni, szczerze tego żałowałam, bo tyłek przyklejał mi się od siedzeń, co wyglądało, jakbym popuściła.

   Granica Peñas Blancas. Droga przez żwirówkę między tirami. Czytałam, że ludzie często na tej granicy biorą „przewodnika przez granicę”, czyli jakiegoś chłopaczka za parę dolarów, który przeprowadza przez strefę miedzygraniczną. Ja tam nikogo nie brałam i nie było problemu. Na granicy ludzie nie reagowali zdziwieniem na transwestytę pokazującego sutki w kolejce do odprawy granicznej. Mnie zdziwiło, że to nikogo nie rusza, nawet ludzie nie patrzyli. Za mną stał chłopak w butach do pływania zadużych o kilka rozmiarów, a obok elegancki pan w spodenkach hawajskich, eleganckiej koszuli weselnej i adidasach. Na granicy trzeba było tylko zapłacić 12 dolarów, żadnych tłumaczeń, co, gdzie i do kogo. Opłata - pieczątka. 
   Gorąco i pot. Ludzie śpiący na ulicy. Przez wejściem na terminal autobusów kolejna kontrola, której nie musiałam przechodzić. Dwóch młodych Nikaraguańczyków, jak zwykle to na granicach wolało przeznaczyć czas na podrywanie niż jakieś tam kontrole. Jedyny, który tego nie zrobił, to był ten pan na panamsko-kostarykańskiej granicy, bo kazał mi się zawrócić po pieczątkę.
w chicken busie do San Juan del Sur

   Dzień wcześniej, jeszcze w Kostaryce, jedząc dobry obiadek, postanowiłam, że nic spożyję w tym kraju, aby zachować dobre wspomnienie ostatniego obiadu. Poczekam do Nikaragui. Tak też zrobiłam, kupiłam obiad już w autobusie po nikaraguańskiej stronie, bo mały głód nadchodził. Wahałam się, bo choć jestem wszystkożerna, ludzie mnie przestrzegali, żebym w Nikaragui nie jadła, gdzie popadnie. Zrozumiałam to, gdy mijałam mały bazarek, a tam w workach po ziemniakach czy po nawozie leżało w pełnym słońcu, bez żadnego lodu posiekane surowe mięso na sprzedaż. Nigdy nie byłam jakaś specjalnie antybakteryjna czy przesadnie wymagająca, ale to mięso jakoś trochę mnie zaniepokoiło. Gdy pani przyniosła mi do chicken busa (dawnego busa szkolnego z USA przerobionego na publiczny autobus) obiad za 6 złotych, smażoną wołowinę, smażone banany i kapustę kiszoną bez żadnego widelca, nie chciałam wyjść na paniusię i prosić o plastikowy widelec, tylko zjadłam jak inni ludzie, palcami. Śmieję się do siebie już, jak to piszę, ale to życie układa mi ten wesoły scenariusz.
   Trochę przysnęłam w drodze ze zmęczenia i przejechałam jeden przystanek. Chłopak na rowerowej taksówce mnie podwiózł za 3 złote w odpowiednie miejsce. Było to w mieście Rivas. Kolejny kolorowy busik przepchany ludźmi i jestem w San Juan del Sur –wiosce nad Pacyfikiem z długą plażą , która dzięki turystyce i idealnym warunkom do surfingu w okolicy ma się ekonomicznie o wiele lepiej niż reszta kraju. Na spontanie znalazłam hostel z widokiem na plażę za 10 dolarów ze skromnym śniadaniem w cenie. Ta wioska to jest bajka. Jest jednak parę tematów, które mnie martwią. Wszystko poniżej.

N jak natręt, N jak Nikaraguańczyk.
   Po pracy przez 4 sezony (łącznie z zimowym na Malcie) w hotelowej animacji, poznaniu mistrzów letniego podrywu, czyli Dominikańczyków i Brazylijczyków (trzecią nacją są Kubańczycy), bardzo szybko wyłapuję masowych podrywaczy. Ostatniego sezonu na Costa Blanca sama uskuteczniałam co tydzień te same teksty do turnusów zmieniającej się co tydzień dostawy. San Juan del Sur to więcej niż idealne miejsce do wyłapania i rozkochania zagubionej turystki. Oto historia mojej znajomej Rhyan z Kanady.
   Ryan to sympatyczna dziewczyna, z figury ładna, tyle, że z silną wysypką na całym ciele. Laska podróżowała 5 miesięcy i był to jej ostatni dzień. Mówię do Rhyan „pójdź na spacer, może spotkasz swoją wielką nikaraguańska miłość”. Obie się śmiejemy, bo jakoś żadnej nie wydaje się, że Nikaragua to kraj supermanów. Kanadyjka poszła zjeść, wraca w skowronkach po 4 godzinach, mówi, że poznała chłopaka z Nikaragui, studiuje weterynarię, gra w baseballl, wysoki i dobrze zbudowany, do tego inteligentny. Pokazuje mi bransoletkę, którą jej kupił. Dziewczyna nie wierzy, ostatni dzień podróży i taka akcja. Ja się cieszę, szczególnie, że mój żarcik okazał się proroczy, rozpiera mnie duma. Wieczorem idziemy na dyskotekę, ona spotyka tam swego Romeo, mówię, więc baw się dobrze, ja wychylę jeszcze parę piwek i idę spać. Rhyan już prawie promieniująca szczęściem mnie opuszcza. O 5 rano na autobus na lotnisko i wraca do Kanady. Następnego dnia idę na śniadanie do baru na rynku w centrum. Tak spotykam jej wybrańca z inną turystką na śniadaniu. Nikaraguański Romeo jest w tym samym ubraniu, co wczoraj na dyskotece. Lekko zakłopotany życzy mi smacznego, a ja w imieniu Rhyan staram się zabić go spojrzeniem. Mam nadzieję, że moja kumpela się nie zakochała w nim.
Rhyan z Kanady

   Teraz moja historia. Hostel jest połączony z barem, a w barze pracuje Pablo. Wysoki i wysportowany instruktor teakwondo w miejscowej szkole. Wmawia mi, że zwariował na moim punkcie. Mimo, że są Walentynki, coś mi śmierdzi w tym jego zachowaniu. Trochę z nim tańczę, on śledzi cały dzień każdy mój krok. Mówię mu, że wychodzę i żeby szukał mnie w klubach obok. Po północy Pablo się pojawia, ja niestety byłam już wstawiona i wygłupiałam się w moją nowo poznaną kumpelą Sarą z Kanady i grupą jej kumpli. On widzi, że jestem zajęta rozmową i odchodzi zagubiony. Ja myślę, nic się nie stało, poczekam do jutra, jeśli mu nie minie, zacznie się akcja „love story”. Następnego dnia widzę Pablo na plaży z inną turystką, głupio mu mega, ja wysyłam mu uśmiech i widzę, że intuicja mnie nie zawiodła. Takie to jest życie w turystycznych miejscowościach na całym świecie.
   Poza tym tu rozpoczęcie zwykłej rozmowy to udupienie się na kilka godzin, aż do wywołania migreny. Po jakimś czasie, gdy zaczynasz czuć się jak w jakimś Big Brotherze pojawia się pytanie Te molesta mi amistad?, czyli Czy przeszkadza ci moja przyjaźń? Odpowiadam „tak”. Nie skutkuje to jednak i koleś udaje, że nie słyszy. Ta akcja powtarzała się po kilka razy dziennie.

Teraz kulturalnie. Na jednej w gór w San Juan del Sur jest wielki pomnik Jezusa pokazującego znak pokoju. Warto urządzić sobie małą wspinaczkę. Zdjęcia wyjaśniają dlaczego.
ten punkcik na górze to pomnik Chrystusa 
 
z bliska, peace & love, zrwóćcie uwagę na perpektywę między mną a pomnikiem
   Muszę spochwalić się, że tu dokończyłam mój artykuł. Uczciłam to imprezą w lokalnym klubie z Hiszpanką i Izraelczykiem z hostelu. Tego mi brakowało, prawdziwa impreza dla lokalsów. Łącznie z nami było tam góra 5-6 osób nie –latino. Bardzo swojskie, przyjemnie doświadczenie.
   Ostatniego dnia poznałam też moją imienniczkę Ewę z Polski, która też podróżuje sama po Ameryce Środkowej i kończy podróż w Stanach jak ja. Świat czasem jest śmiesznie mały. 4 dni nad Pacyfikiem w pełni wystarczyły mi na regenerację. Poranna gimnastyka na plaży dodała mi energii i pomogła jakoś życiowo się rozbudzić. Poznałam wielu ludzi i utwierdziłam, że Nikaraguańczycy są źródłem migreny, poza tym często nie mają pojęcia, gdzie leży Polska. Jedzonko bardzo dobre i tanie. Jeśli chodzi o Nikaraguanki, wiele młodych dziewczyn wstawia sobie złote zęby jako modną ozdobę. Poza tym są miłe, ale mało kontaktowe. 
   Nikaragua w porównaniu z sąsiednią Kostaryką wypada tak, jak Ukraina w porównaniu ze Szwecją. Jest to jednak bardzo pozytywne kulturowe doświadczenie.

 Rada driftera na dziś:  

NO STRESS. Wciąż próbuję się tego nauczyć, ale nie jest to łatwe. Jak macie jakieś rady dla mnie to piszcie. Chciałabym w ramach eksperymentu wprowadzić jakieś innowacje w moich life stylowych filozofiach, więc jestem otwarta na komentarze.
zachód słońca w San Juan del Sur

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz