Witam po
około półrocznej przerwie ponownie na moim blogu. Doszłam do wniosku, że
całkiem przyjemnie mi się bloga pisało i teraz, gdy stoję przed nowymi
wyzwaniami i pomysłami do zrealizowania, warto sobie znów coś popisać. Zmiana
jest czymś normalnym w naturze, więc mój blog też trochę się zmienił. Przede
wszystkim wprowadzam samej sobie dwie żelazne zasady. Po pierwsze, minimalna
samopromocja, bez zachęcania do czytania każdego postu, lajkowania itp. Kto ma
ochotę, i bez tego zajrzy na bloga, jakbym miała sama być swoim jedynym
czytelnikiem to i tak jest dobrze. Teraz, gdy czytam o tym, co wyrabiałam w
tamtym roku, to już ze śmiechem myślę „co za żenada” i śmieję się. Oczywiście
bardzo doceniam wszelkie zainteresowanie blogiem, ale jak wyjdzie tym razem, to
czas pokaże. No i druga bardzo ważna zasada: ZERO ŚCIEMY i poprawności. Odsuwam
od siebie myśli, że jakieś panie z biura z mojej mieściny albo ciotki, z
którymi nie utrzymuję kontaktu od paru lat lub lokalne plotkary mogą się
skrzywić. Ten błąd kilka razy popełniłam w tamtym roku i do dziś pluję sobie w
brodę, że osłodziłam kilka hardkorowych historii. Na przykład, gdy wróciłam do
Polski, moja przyjaciółka Ilona powiedziała do mnie „No dobra Ewka, opowiadaj jak
to naprawdę było z tym Alexem i czym Cię wkurzył”. Ilona zna mnie od dawna i od
razu się zorientowała, że opisy z „kompanem podróży” to chyba pisałam z
polityczną poprawnością. Teraz lata mi to, nikogo nie zmuszam do czytania,
szczególnie, że blog to nie Facebook czy Instagram, że chcąc nie chcąc wpis
komuś się wyświetli. Przyjmuję mój ulubiony od czasów szkolnych styl pisania:
REALIZM. Podobały mi się od zawsze książki, które powstały w epoce pozytywizmu.
Można pisać o uczuciach, stanach psychicznych itp. bez owijnia w różową bibułę.
„Lalka” Prusa, oczarowała mnie w liceum. Co się dzieje, to się dzieje, konkrety
prosto na papier (tudzież: na bloga) bez filtra. Z takiego freestajlu mam
nadzieję, wyjdą takie szczere wpisy, że jak za kilka lat przeczytam, to nie
będę się zastanawiać, co Ja–autor miałam na myśli.
No
dobra. Moja poprzednia podróż trwająca
od stycznia 2014 r. drastycznie ucieła się po 9 miesiącach. Był wrzesień. Byłam
w „szczytowej formie”: odchudzona, od kilku miesięcy odżywiająca się zdrowo,
uczęszczająca na siłkę regularnie. Miałam pracę dającą kasę w jednej z
najlepszych lokalizacji na Manhattanie, między Union Square i słynną 5th Avenue. Opcja uwierzytelnienia
dokumentów też była. Akurat dyplomy z Polski mi przyszły i miałam w planach zwaloryzować
się na nowojorskim uniwersytecie. Miałam też namiary na typiarę, która była
prawniczką i chciała mi załatwić lepszą pracę w biurze adwokackim u znajomego
jako asystentka. Własna kasa, radość życia, dobra forma psycho-fizyczna. Wszystko
szło w dobrą stronę. Leciałam na 3 tygodnie do Polski, aby po 9 miesiącach pokazać
się, że żyję i zobaczyć czy wszystko OK. No i nie było ok... Było bardzo źle.
Pierwszego dnia usłyszałam słowa, których w najgorszym koszmarze nie chciałabym
usłyszeć. O sprawach rodzinnych rzadko cokolwiek wspominam, bo moja rodzina
nigdy nie była rodziną jak z obrazka, relacje były toksyczne i dużo było
problemów, o których ludzie z boku nie mieli pojęcia. Jedną osobą, która mnie
wspierała, nie oszukiwała i uspokajała zamiast wyprowadzać z równowagi był mój
Ojciec. Nie wychowywał mnie od 6 roku życia, bo moja matka podjęła decyzje o wyprowadzce od niego. Jednak po skończeniu liceum, tylko z nim pozostawałam w normalnym
kontakcie. Reszta mojej rodziny była zajęta kłamstwami, zdradami, bandycyzmem itd... na bieżąco uaktualniając swoim zachowaniem listę zmartwień. Było (i jest) toksycznie, choć z boku oczywiście wszystko wyglądało
(i wygląda) kryształowo. Mój Stary całe życie był z wyjazdach, ze względu na
pracę przy prowadzeniu budów jakiś obiektów przemysłowych, Europę i część Azji
miał obcykaną całkiem dobrze. Jego dom był na podlaskiej wsi z jedną ulicą i
150 domami, w Starym Berezowie. Sam ten dom zbudował na przełomie lat 70/80 i
jak wracał z delegacji to tam sobie mieszkał. Poza tym, o czym nie wspominam
raczej, większość moich podróży wspierał też finansowo, a 5 lat życia
studenckiego sfinansował w 100%. Nigdy nie musiałam prosić, bo i tak mi dawał,
chociaż czuł się potrzebny komuś. No i właśnie. Wracam do Polski, czuję się jak
młody Bóg po pół roku w Nowym Jorku i słyszę najgorsze. Tato ma raka mózgu i
już w momencie wykrycia jest za późno na operację. Umrze za parę miesięcy, kto
wie, miesiąc, dwa, trzy czy pół roku mu zostało –to słowa, które słyszę od
lekarza. Guz jest w takim miejscu, że będzie stopniowo tracić pamięć i mieć
problemy z koncentracją. Nie ma nadziei, to wyrok glejak 4-go stopnia o dużych
wymiarach. Słowa, których nigdy nie zapomnę. Przyjechałam do Białegostoku w
nocy. Wiedziałam, że Tato jest w szpitalu pierwszy raz w życiu. Przez telefon
mówił, że robią mu badania, abym się nie martwiła. Brat mi powiedział, gdy się
rano malowałam przez lustrem. Jakby ktoś mi nóż w serce wbił. Z miejsca
wiedziałam, że do żadnych Stanów nie wracam i przeprowadzam się do Starego, aby
mu pomóc. Pierwszy miesiąc. Była energia, taka do walki, wiedziałam, że
najgorsze to się teraz załamać. Miałam zapasy siły wewnętrznej. Pierwsza pomoc
polegała na robieniu zakupów czy prowadzeniu auta. Miesiąc drugi, spoko, daję
radę. Mam czas, aby czytać książki, przejechać się rowerem, Tato jakoś sobie
radzi, gorzej, ale radzi. Trzeci miesiąc, zapasy siły wewnętrznej się
ulatniają. Pomocy jest już więcej, trzeba przejąć kolejne obowiązki. Guz uciska
Tata, jest na mnie kwurwiony bez powodu, kłócimy się i wiem, że normalnie tego
by nie było, ale teraz tak jest. Ja tęsknię za życiem towarzyskim, za
ambicjami, jakąkolwiek pracą. Styl życia, który jest tu odbiera mi chęć od
czegokolwiek, a widok szarej codzienności Hajnówki dobija. Tęsknię za samą sobą,
a stan Tata pogarsza się. Koniec grudnia, czwarty miesiąc w Starym Berezowie.
Jestem już strzępkiem nerwów, Tato przewraca się idąc, ciężko mu już rano
wstać, bo głowa boli tak, że nawet ta garść tabletek co rano nie pomaga.
Sylwester przepłakany. Boże Narodzenie. Wigilia. Siedzę przy stole ze Starym i
wiem, że to po raz ostatni, no ale Tato jeszcze kontaktuje i ma mega apetyt
przez leki sterydowe, chodzi jeszcze i czasem coś zrobi na podwórku. Od połowy
stycznia była już masakra. Ja już zero pozytywnych myśli. Była zima. Codziennie
przed 6 rano pobudka i rozpalanie w piecu przez godzinę. Pilnowanie godzin z lekami, a Tato męczył się tak, że on sam
chciał już umrzeć. Przy pierwszym ataku padaczkowym nie wiedziałam, co robić,
więc wezwałam karetkę. Było raz tak, że myślałam, że to koniec. Wysprzątałam
cały dom, ułożyłam sobie włosy i zrobiłam paznokcie, bo myślałam, że zaraz
ludzie będą się schodzić na pogrzeb i trzeba przecież jakoś wyglądać. Luty był
tragiczny. Tato nie wstawał z łóżka, nie chciał jeść nic, bolała go głowa tak,
że krzyczał z bólu w nocy. Wydawało mu się, że go wszyscy oszukują i był zły na
mnie i na otoczenie. Jak jeszcze było z nim dobrze, była umowa, że do końca
jest we własnych czterech ścianach i nie idzie do szpitala. Jednak w połowie
lutego, gdy już przez parę dni nawet wody nie chciał pić, chudł w oczach, nie
dało się go umyć ani nic zrobić, nie chciałam, aby się wykończył z braku
profesjonalnej opieki. W Białymstoku jest specjalne hospicjum dla ludzi w
ostatnim etapie choroby nowotworowej i tam załatwiłam miejsce dla Tata. Był to
ostatni dzwonek. Podawali tam mu tlen,
kroplówki itp. Spędził tam 5 dni i zmarł. Czułam, że zostałam sama. Całe
szczęście, że dalsza rodzinka pomagała i pomaga, bo bym sfiksowała na dobre.
Cała historia z chorobą Taty przeorała maksymalnie moją psychikę, dużo nauczyła,
może zahartowała. Wszystko poszło na bok. Straciłam w sumie najważniejszą osobę
w moim życiu, chyba jedyną, którą w życiu kochałam. Gdybym ja w przyszłości
zachorowała na nowotwór i nie byłoby opcji wyleczenia, to liczę, że eutanazja
będzie legalna, bo życie w łóżku z przerażająco silnym bólem 24h/7 bez nadziei,
że się polepszy, to już nie życie.
No ale jakoś małymi kroczkami trzeba się
pozbierać. Zrzucić kilogramy po zajadaniu doła słodyczami, zacząć zarabiać kasę
i odzyskać to, co lubię w sobie najbardziej, czyli mój attitude. Mam na myśli zachowanie i
podejście do życia takie, że robię, co chcę, a nie to, co muszę i
wszystko dam radę ogarnąć, życie jest piękne i nie ma co świata hejtować, a
przygoda to podstawa. Teraz do tej filozofii dodałabym jeszcze jedno. Moja
filozofia życia zakłada „Od teraz…”, a nie „Od jutra…”, bo to jutro to tylko z
lenistwa i strachu wynika, albo braku ambicji i może nigdy nie nadejść. Kto
wie, jak to będzie ze zdrowiem, dziś jest, jutro może nie być.
Tak więc
obecną podróż zaczynam w miejscu, w którym ją przerwałam, czyli w Nowym Jorku.
W międzyczasie zahaczyłam też w Kijów, bo kupiłam bilet na loty Ukraińskimi
Międzynarodowymi Liniami Lotniczymi UIE. Miałam ponad 16 godzin postoju przy
przesiadce w Boryspolu, niedaleko Kijowa. Miałam hardcorowe nocne zwiedzanie
miasta, wliczając Majdan, Złote Wrota i wiele innych atrakcji turystycznych.
Ten wpis powstaje w samolocie do Nowego Jorku, w drodze na lotnisko im. Johna
Kennedy’ego. Już nie mam takiego dużego doła, a nawet co więcej zamierzam się
teraz z życiem (tudzież: losem) ostro rozprawić i wyrównać rachunki. Jak było
bardzo źle, to teraz musi być bardzo dobrze. Trochę to nie przystoi takiej
damie jak ja pisać wulgaryzmami, ale miał być naturalizm. Po angielsku to
ładnie brzmi, a po polsku trochę mniej, ale trudno Życie mnie ostro wyruchało przez ostatnie miesiące, teraz czas zmienić
pozycję. I to zamierzam zrobić. Tu przypomina mi się meksykańskie
przysłowie O tu chingas la vida, o la vida
te chinga, co oznacza dosłownie „Albo ty gwałcisz życie, albo to życie
ciebie gwałci”. Dobra, nieważne z tymi przysłowiami, sens wiadomy. Trzeba teraz
pokazać złej passie, gdzie jej miejsce, a przeznaczeniu przypomnieć, że nie
może robić, co chce. Mój plan na tę podróż, która obejmuje Nowy Jork, Chicago,
Kanadę (Toronto i Niagarę), Grecję i może też Albanię, Czarnogórę, Macedonię i
Kosovo, mam nadzieję, że się uda. Latem zjadę do Polski na pewno ściąć trawę na
podwórku, dokonać kilku remontów, popłacić rachunki i postawić pomnik na grobie Tata. Oczywiście w moim życiu plany
się zazwyczaj zmieniają, więc może wyjść z tej podroży też jakaś Afryka, Dubaj
czy Stare Berezowo, wszystko jest możliwe. Cel jest jeden: odzyskać szczęście, attitude i power.
Ewta teraz to musi być już tylko lepiej :) :*
OdpowiedzUsuń:* nie ma innej opcji
UsuńEwa czytam Twojego bloga od zeszlego roku i ciesze sie ze wróciłas. Bardzo wspolczuje Ci tego co przeszlas i przede wszystkim utraty Taty. Podziwiam Twoja sile i jak to napisalas "attitude" nie wiele jest osob ktore rozumieja ze najwazniejsze jest to co Ty myslisz a nie inni. Trzymam z
OdpowiedzUsuńa Ciebie kciuki i wiem ze wszystko Ci sie uda. Pozdrawiam cieplo ;)