poniedziałek, 4 maja 2015

NOWY JORK. Smutki i radości już od samego początku. Tego nie przewidziałam…

     Wylądowałam! Wreszcie! Wsiadłam w metro i od razu poczułam się, może to głupio zabrzmi, „jak u siebie”. Po prostu lubię tę miejską dżunglę. Miałam wyłącznie 4 dni od przylotu do NYC do wyjazdu do Chicago. Pozytywne wydarzenia przeplatały się z negatywnymi, tak że nie wiedziałam czy śmiać się czy płakać. Najpierw na lotnisku bardzo pozytywnie, zero zgrzytu na granicy. Kulturka pełna, kolejny spempelek na pół roku pobytu w paszporcie zawitał i w drogę. Tylko mój nowy odblaskowy pokrowiec na plecak „zaginął”. Nadałam plecak w Warszawie w pokrowcu, a odebrałam na lotnisku JFK bez. Ruszyłam biegiem w stronę metra, bo w Nowym Jorku wszystko i wszędzie robi się w biegu i kocham ten bieg.
      Wracam do mieszkanka mojego kumpla Nickiego we wschodniej części Manhattanu, w latynoskiej dzielnicy Spanish Harlem. Szukam moich rzeczy, to jest 3 szuflad pełnych modnych, prawie że nie noszonych jeszcze ubrań, 2 szuflad kosmetyków i przede wszystkim moich dyplomów z dwóch uniwersytetów. Nie ma nic. Szukam jeszcze raz i znów następnego dnia. Nicky, który aktualnie przebywa w Tajlandii kontaktuje się ze wszystkimi osobami, które od czasu mojej wyprowadzki mieszkały u niego. Nikt nic nie wie, nikt nic nie widział. Wszyscy winią Simona, 35-letniego Niemca, bo on na pewno nie wróci do NYC, więc idealna osoba do obwiniania. Mówią, że był dziwny i może wyrzucił rzeczy nie patrząc. Simon mówi, że nic nie wie o moich rzeczach. Wniosek jest prosty: przynajmniej jedna osoba z tych 6 czy 7 osób, które pomieszkiwały u Nickiego kłamie. Dół mnie ogarnia. Z Polski nie wzięłam prawie nic, bo myślałam, że wszystko tu na mnie czeka, bo taka była umowa. Nie mam nawet t-shirtu, aby założyć do spania i muszę spać w stroju, który przygotowałam sobie na zumbę. Wszyscy współlokatorzy się zmienili i chyba wolałam poprzednich. Moje zaufanie do miejsca i życiowy entuzjazm spada. Straciłam na serio sporo rzeczy, całą garderobę i jeszcze te dyplomy… Wzięłam niewiele rzeczy z Polski, bo myślałam, że wszystko na mnie czeka. Humor ostro zepsuty od początku i negatywne nastawienie do współlokatorów, bo nie wiem, czy kłamią czy mówią prawdę. I te dyplomy mnie gnębią, były to oryginały z Uniwersytetu Łódzkiego i Warszawskiego.
      Kolejny dzień. Poszłam na szkolenie na instruktora zumby, na które zapisałam się z miesięcznym wyprzedzeniem. Pomyślałam, że jak się szkolić jeszcze w jakiejkolwiek dziedzinie, to tylko u najlepszych. Kurs prowadziła Irena Meletieu, która razem z Francheską Marią (do której chodziłam w poprzednim roku na zajęcia) zrobiły m.in. choreografię do piosenki "Dale Dale", którą śpiewa Franchesca. Ich choreo ma na YouTube kilka milionów odsłon. Irena występuje też z filmikach instruktarzowych z choreografiami u Beto Pereza, jego wysokości, twórcy zumby :) Suma summarum w świecie zumbowym Irena ma sporą renomę w skali globalnej. No i jestem tam, lekko wkurzona przez moje zagubione rzeczy, ale z nastawieniem, że postaram się, bo szkolenie tanie nie było. No i chyba się dobrze przyłożyłam, bo Irena jako pierwszą wzięła mnie na scenę (a przez całe szkolenie wzięła tylko 4 osoby). To wyróżnienie i reggeatonowa choreografia, którą powtarzali za mną przyszli instruktorzy tu w Nowym Jorku (!) to był najszczęśliwszy moment w 2015 roku, jaki przeżyłam. Czysta endorfina. Nie wiem, kiedy i gdzie zajmę się prowadzeniem zumby (jeśli zajmę się), ale to bardzo przyjemna rozrywka (tudzież sport) i mnie ponosi ten cały entuzjazm. Później podszedł do mnie jeden czarny chłopak z Brooklynu, który też był na szkoleniu i mówi do mnie Your class will be crazy, just don’t get to crazy. Takie problemy to ja lubię, jak ktoś uważa, że prowadzone przeze mnie lekcje zumby będą na pewno szalone i żeby mnie za bardzo nie poniosło. Takie problemy to ja lubię! Ten wspaniały zumbowy dzień miał swoją kontynuację. Wróciłam, szybki prysznic. Na szczęście wzięłam z Polski buty na obcasie i imprezową kieckę, no i pora do klubu z moją amerykańsko-niemiecko-polską siostrzyczką Martyną. Jak za dawnych czasów. Poszłyśmy do VIP Roomu, jak przystało w niedzielę. Akurat tego dnia występował tam Fabolous jakieś maksymalnie 8 metrów ode mnie, czyli lanserka jak w tamtym roku. Pozytywny dzień.
      Kolejny dzień. Znów szukałam swoich rzeczy. Zabrałam ze sobą łyżworolki z Polski. Pogoda była piękna, więc zrobiłam rundkę wzdłuż wschodniego brzegu Manhttanu. Piękne życie. Zajęłam się później różnymi pierdołami i odwiedziłam dawne miejsca. Poszłam też przywitać się z moim kolegą Andre, który był niedokończoną historią, że tak to określę, z poprzedniego roku. Przyszłam, doszłam, poszłam. Domysły mnie już nie męczą. Popołudnie zleciało i dzień odznaczony na plus. .
    Raz na wozie, raz pod wozem. Wtorek był akurat pod wozem. Z Polski wzięłam butelkę wódki na prezent i poszłam do dawnej pracy, to jest salonu fryzjerskiego, zapytać szefa, czy znów mnie przyjmie. Pogadałam bardzo sympatycznie w szefem. Powiedział jednak, że ma teraz 3 osoby na moim stanowisku i nie może zwolnić kóreś tak po prostu, szczególnie,  że przyleciałam tylko na 2 miesiące i musiałby później znów kogo szukać. Jedyne, co może mi zaoferować, aby dać mi zarobić jakąś kasę to rozdawanie ulotek przed wejściem do salonu. Zatkało mnie. Tę pracę w tamtym roku robił jego 12-letni syn i 10-letnia córka, a on mi teraz to proponuje. Choć wiem, że się starał, ale business is business. Nie chciałam nic chamskiego powiedzieć, więc dyplomatycznie powiedziałam, że jestem zbyt wstydliwa do zagadywania obcych osób na ulicy i zastanowię się. Już wiedziałam, że jestem bez pracy i tylko butelkę wódki na prezent zmarnowałam.
      Tak więc witaj Nowy Jorku! Nie mam teraz moich dyplomów, prawie całej garderoby i kosmetyków, również nie mam pracy i nie ufam ludziom, z którymi mieszkam. Takie nieprzewidziane dramatycznie wydarzenia, plus niezaleczona rana, po stracie ukochanego Taty, mogą jedynie oznaczać, że chyba jakaś wielka biografia przede mną, a wszystkie wielkie biografie mają dramatyczne momenty. heh już nie wiem, jak to inaczej wytłumaczyć, Nawet ten cały Beto Perez, który wymyślił zumbę, która jest teraz milionowym globalnym biznesem, jak przybył do Miami to mu się z początku nie powiodło i spłukany z kasy 2 noce przespał na ławce w parku, więc zdarza się każdemu. Wiadomo, takie wydarzenia, nie działają motywująco, ale jakoś to będzie. W sumie zdrowa jestem, kosmetyki i ubrania można kupić nowe, krok po kroczku w miarę potrzeb, można też zrobić duplikaty dyplomów. Kasa raz jest, raz jej nie ma, co czynnik zmienny w życiu, zdrowie jest, a pracę sobie lepszą i ciekawszą znajdę, w sumie i tak się tam marnowałam,  więc… wiecie co? DAMY RADĘ!
imprezka z Martyną
 
zumba, Brooklyn








 
 
 

4 komentarze:

  1. Wiesz Ewciu czytam czasem co u Ciebie i naprawdę podziwiam Cię za tę twoją odwage i zawzięcie w swoich postanowieniach i realizacji swoich planów. Zawsze byłaś zakręcona tak pozytywnie i fajnie , że nawet po ostatnich przejściach potrafiłaś ogarnąć to wszystko i nie załamałaś się a to najwazniejsze. Trzymaj tak dalej a na pewno wszystko sie poukłada. :) Pozdrowienia z Hajnówki :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :) Nie wiem, kto to napisał, bo koment anonimowy, ale bardzo mi miło

      Usuń
  2. Ewa nawet nie wiesz jak sie ciesze ze wróciłas do bloga :) Szczerze współczujeCi tego przez co przeszłaś i utraty Taty ale napewno Cie to wzmocni i moze przybniesie cos dobrego. Trzymam kciuki zaa Ciebie bo jestes niesamowita szkoda ze ja nie mam takiego pierdolnięcia albo mam, ale o tym nie wim. Pozdrawiam Cie serdecznie i anything can happen! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za ten komentarz. Sama nie wiem jak to się stało, że dopiero po roku go przeczytałam. Nie miałam włączonych powiadomień, gdy dostawałam komentarze.
      Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję za ten motywujący komentarz.
      PS. Na pewno masz pierdolnięcie i może o tym wiesz, trzeba po prostu zaryzykować. Do odważnych świat należy.

      Usuń