Witam, witam! Już najwyższa pora w
skrócie podsumować te niespodziewane półroczne zwiedzanie Nowego Jorku, bo jak
nie spiszę, to sama pozapominam. Jestem już teraz w Polsce od półtora tygodnia
i odzyskuję stracone kilogramy jedząc chleb (głównie biały), ziemniaki i przypominając
sobie, że w Polsce odmowa zjedzenia, gdy ktoś częstuje to rodzaj obrazy, więc
trzeba jeść wszystko, co podane. No, ale wróćmy do Nowego Jorku…
W moim życiu panuje jedna zasada, która sprawdza się od lat. Im lepiej i dokładniej coś sobie zaplanuję, tym bardziej wszystko wyjdzie na opak. Miałam w 5 dni zwiedzić szybko te z pozoru drogie miasto, a zostałam tam pół roku, w ten sposób straciłam bilet powrotny do Europy. Przez miesiące spędzone w Nowym Jorku zdążyłam się zaklimatyzować, mieć swoje ulubione restauracyjki, kluby, ulubione zajęcia w fitness clubach, pierwszych dobrych znajomych, różne zawodowe doświadczenia, znalazłam nawet szkołę, gdzie chciałam zwaloryzować mój polski dyplom. Uznałam, że do Polski przylecę wyłącznie kontrolnie i szybko wrócę do Wielkiego Jabłka. Tu jednak ze względu na niespodziewane sprawy rodzinne, o których nie będę się rozpisywać, nie mam innego wyboru niż zostać w Polsce. Mój drugi już międzykontynentalny lot zostanie niewykorzystany. W życiu mogę mieć plan A, B, C … a i tak życie obmyśli jeszcze inny scenariusz. No ale ja akceptuję życie w survivalowym stylu i co „los” (przeznaczenie, dziwny zbieg okoliczności czy coś takiego) mi przyszykuje, ogarnę i bez narzekania wyciągnę, co najlepsze, nawet z kwaśnej cytryny. To życie jak cytryna, choć cierpkie w smaku, w sumie wychodzi człowiekowi na zdrowie i uczyni go silniejszym lub bardziej odpornym.
W moim życiu panuje jedna zasada, która sprawdza się od lat. Im lepiej i dokładniej coś sobie zaplanuję, tym bardziej wszystko wyjdzie na opak. Miałam w 5 dni zwiedzić szybko te z pozoru drogie miasto, a zostałam tam pół roku, w ten sposób straciłam bilet powrotny do Europy. Przez miesiące spędzone w Nowym Jorku zdążyłam się zaklimatyzować, mieć swoje ulubione restauracyjki, kluby, ulubione zajęcia w fitness clubach, pierwszych dobrych znajomych, różne zawodowe doświadczenia, znalazłam nawet szkołę, gdzie chciałam zwaloryzować mój polski dyplom. Uznałam, że do Polski przylecę wyłącznie kontrolnie i szybko wrócę do Wielkiego Jabłka. Tu jednak ze względu na niespodziewane sprawy rodzinne, o których nie będę się rozpisywać, nie mam innego wyboru niż zostać w Polsce. Mój drugi już międzykontynentalny lot zostanie niewykorzystany. W życiu mogę mieć plan A, B, C … a i tak życie obmyśli jeszcze inny scenariusz. No ale ja akceptuję życie w survivalowym stylu i co „los” (przeznaczenie, dziwny zbieg okoliczności czy coś takiego) mi przyszykuje, ogarnę i bez narzekania wyciągnę, co najlepsze, nawet z kwaśnej cytryny. To życie jak cytryna, choć cierpkie w smaku, w sumie wychodzi człowiekowi na zdrowie i uczyni go silniejszym lub bardziej odpornym.
Dobra, wracamy do tematu
Nowego Jorku. Na początku niespodziewanie dla mnie, znalazłam tam
zakwaterowanie z zamian za pomoc przy wynajęciu mieszkań na Manhattanie, które
zaoferował mi niezastąpiony, jedyny w swoim rodzaju Nicky. Miałam super
współlokatorów, a pracy nie było aż tak wiele. Latem chodziłam opalać się do
Central Parku, bo miałam tam tylko 5 minut spacerkiem. Na nowojorskie plaże,
głównie na Brighton Beach w rosyjskiej dzielnicy wybrałam się tylko parę razy,
bo miałam tam ponad godzinę jazdy metrem. Pierwsze miesiące upływały mi na
imprezach z moją ówczesną współlokatorką Martyną, lanserce w celebryckim stylu
i umieraniu następnego dnia. Nie wydawałam na to zbyt wiele pieniędzy, bo jak
wcześniej pisałam, najlepsze kluby dla pewności, że goście będą wyglądali i
zachowywali się reprezentacyjnie, wolą wpuszczać niektóre grupy osób za darmo i
zapewniać im darmowy alkohol, niż ryzykować utratę renomy. Jednak ubrania,
jedzenie, transport miejski sama opłacałam, więc kasa bardzo wolno po 3
miesiącach zaczęła się kończyć. Na początku chodziłam siedzieć na widowni w
różnych show telewizyjnych, które na jesień polecą w amerykańskiej telewizji. Siedziałam
tam sobie na widowni w Beat Bobby Flay (kulinarne show a la Hell’s Kitchen,
odcinki październik–listopad) i na walkach bokserów –amatorów w drugim sezonie White
Collar Brawlers, gdzie udawałam, że jestem kimś z rodziny lub przyjaciół
jednego z uczestników. Płacono niewiele, ale na bieżąco, każdego dnia do
nagranym odcinku. Gdy już zbyt wiele razy moja twarz się powtórzyła, przestano do
mnie dzwonić i straciłam to źródło dochodu. Chodziłam sobie na zajęcia zumby do
różnych instruktorów, imprezy, czasem zjeść coś polskiego na Green Point, aż tu
pewnego dnia moja współlokatorka Martyna mi oznajmiła, że jutro idę do niej do
pracy na rozmowę kwalifikacyjną. Jak to bywa zwykle w moim życiu, praca sama
mnie znalazła. Jej szef mnie lubił, bo byłam rozgadana zawsze, a poza tym dużym
plusem była znajomość 5 języków. Klienci jak i pracownicy byli z różnych stron
świata i często sam angielski nie wystarczał, aby się porozumieć. Mój szef i
jego żona pochodzili z Uzbekistanu. W salonie piękności pracowały poza mną 3
Polki, 2 Koreanki, Rosjanka, Rosjanin, 2 Ukrainki, po jednej osobie z Izraela i
Salwadoru, 2 kobiety z Dominikany oraz pół Kolumbijka–pół Wenezuelka. Na dniu
próbnym była też kobieta z wyspy Bali, ale w końcu Ukrainka ją wygryzła. Salon
był nieopodal Union Square –jednego z najpopularniejszych punktów na mapie
Manhattanu, czyli w dolnej części tej magicznej wyspy. Pracowałam dużo, choć za
niewielkie pieniądze jak na tamtejsze realia, ale całkiem przyzwoite jak na
polskie standardy (więcej niż na animacji w Hiszpanii, więc nie narzekałam). Chciałam
odbić się finansowo i w szybkim czasie udało mi się to zrobić. Nie miałam
jednak już tyle czasu na zajęcia relaksacyjne, odechciało mi się też chodzić do
klubów. Te same twarze i brak ciekawszych wrażeń, do tego niewyspanie i kac na
drugi dzień wystarczająco mnie zniechęcały do prowadzenia nocnego życia.
Zaczęłam jeść w regularnych porach i o wiele zdrowiej, stawiając na jakość
produktu, a nie tylko na cenę i smak. W mieście, gdzie zdrowy styl życia jest
modny, bardzo mało osób pali papierosy, ludzie w każdym wieku regularnie
ćwiczą, zaczęcie zdrowego stylu życia zależy tylko od dobrej woli. Nie schudłam
za wiele, jakieś 5 kilo, ale wymodelowałam sylwetkę i kondycja skóry mi się
poprawiła.
Często, jadąc
metrem czy odwiedzając różne części miasta, rozmawiając z ludźmi, mimo kilku
drobnych kryzysów, miałam pewne powtarzające się uczucie. To samo doznanie,
którego doświadczyłam czwartego dnia pobytu w Nowym Jorku. Postaram się je
opisać. Idę gdzieś, albo rozmawiam z kimś, patrzę na około i czuję, że to moje
miejsce i jest mi tu dobrze. Nowy Jork to bezdyskusyjnie stolica świata i
wielki miks, gdzie tworzą się trendy i zwyczaje, które później kopiuje cały
świat. Tam liczy się refleks, aby być w odpowiednim miejscu, w odpowiednim
czasie, więc wszyscy pędzą i każdy, kto zdecydował się tam zostać jest albo
ładny, albo mądry, albo pracowity i wierzy w siebie. Pamiętam, pewnego razu,
gdy wracałam z pracy, mijało mnie dwóch chłopaków, którzy dyskutowali między
sobą. Jeden powiedział „Man, what you thought, here in New York everyone is
awesome”, no i jest to prawda, każdy tu jest zajebisty (na swój sposób). Wrócę
tam na pewno, pewnie w 2015 roku. Moje 5 szuflad ubrań, łóżko i kosmetyki tam
na mnie czekają, przy Lexington Avenue w dzielnicy East Harlem (nazywanej też
Spanish Harlem), gdzie latynoska muzyka i nowojorski hip hop nigdy nie
przestają grać, a zdanie „God bless sou” słyszę kilka razy dziennie.
Od 17 roku życia
powtarzałam, że przed trzydziestką chcę odwiedzić 30 państw i zatrzymać się w
30., bez względu, gdzie to będzie. Trzydziestym państwem okazały się Stany
Zjednoczone, plan sam się wykonał. Teraz jednak czuję, ze chcę podróżować
więcej i jeszcze tyle nieodkrytych miejsc na mnie czeka. Nigdy nie byłam chociażby
w Grecji czy w Egipcie, tak popularnych polskich destynacjach. Nowy Jork to
jednak miejsce do którego planuję powracać, a gdy już zostanę oficjalnie starą
panną, co według polskich standardów powinno nastąpić po trzydziestym roku
życia, mogę zostać kobietą sukcesu w Nowym Jorku. Tam w każdym wielu i każdym
stanie cywilnym ludzie cieszą się życiem i mają tą dobrą energię, która to
miasto napędza. Z resztą życie pokaże, jak to wyjdzie.
Podsumowując, 23
września poleciałam z lotniska JFK do stolicy Norwegii, Oslo. Tam zatrzymałam
się, aby zwiedzić miasto (o tym w następnym wpisie), no i po zwiedzaniu
poleciałam z Oslo do Warszawy. 25 września nad razem zakończyłam na dworcu
autobusowym w Białymstoku podróż rozpoczętą 12 stycznia. Nie było mnie w domu 8
i pół miesiąca, moje stopy stanęły w tym czasie na ziemi 10 państw (Polska,
Holandia, USA, Kostaryka, Panama, Nikaragua, Salwador, Honduras, Gwatemala,
Norwegia) . Było bardzo sympatycznie i znów podniosłam sama sobie podróżniczą
poprzeczkę. Mam wiele planów teraz w głowie, a który z nich się zrealizuje
(przy pomocy moich działań), to się naturalnie wyklaruje z czasem. Na chwilę
obecną będę w Polsce, na Podlasiu czytać wszystkie książki, które chciałam
przeczytać od dawna, popijając przy tym zieloną herbatkę na rozgrzanie w tę
mroźną pogodę, oglądając hity jesiennej ramówki, takie jak „Rolnik szuka żony”
na TVP1 i podjadając produkty z okolicznej Biedronki.
PS.
Polecam “Malowany
ptak” J. Kosińskiego. Z pozoru książka nie w moim stylu, akcja toczy się w
czasie II wojny światowej pewnie gdzieś na wschodnich kresach Polski, ale fabuła
wciąga jak makaron z chińskiej zupki Vifon. Język prosty, opis poruszający
wyobraźnię, przynajmniej moją.
Teraz czytam „Raj
tuż za rogiem” Mario Vargasa Llosy, czyli jedną w książek, dzięki której
nieprzeczytaniu kilka lat temu, powtarzałam warunkowo przedmiot „Literatura
latynoamerykańska” na studiach.
GOD BLESS AMERICA! |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz