niedziela, 5 października 2014

Podsumowanie: 5 miesięcy i 20 dni w Nowym Jorku …a miałam zwiedzić miasto w 5 dni.

      Witam, witam! Już najwyższa pora w skrócie podsumować te niespodziewane półroczne zwiedzanie Nowego Jorku, bo jak nie spiszę, to sama pozapominam. Jestem już teraz w Polsce od półtora tygodnia i odzyskuję stracone kilogramy jedząc chleb (głównie biały), ziemniaki i przypominając sobie, że w Polsce odmowa zjedzenia, gdy ktoś częstuje to rodzaj obrazy, więc trzeba jeść wszystko, co podane. No, ale wróćmy do Nowego Jorku…
   W moim życiu panuje jedna zasada, która sprawdza się od lat. Im lepiej i dokładniej coś sobie zaplanuję, tym bardziej wszystko wyjdzie na opak. Miałam w 5 dni zwiedzić szybko te z pozoru drogie miasto, a zostałam tam pół roku, w ten sposób straciłam bilet powrotny do Europy. Przez miesiące spędzone w Nowym Jorku zdążyłam się zaklimatyzować, mieć swoje ulubione restauracyjki, kluby, ulubione zajęcia w fitness clubach, pierwszych dobrych znajomych, różne zawodowe doświadczenia, znalazłam nawet szkołę, gdzie chciałam zwaloryzować mój polski dyplom. Uznałam, że do Polski przylecę wyłącznie kontrolnie i szybko wrócę do Wielkiego Jabłka. Tu jednak ze względu na niespodziewane sprawy rodzinne, o których nie będę się rozpisywać, nie mam innego wyboru niż zostać w Polsce. Mój drugi już międzykontynentalny lot zostanie niewykorzystany. W życiu mogę mieć plan A, B, C … a i tak życie obmyśli jeszcze inny scenariusz. No ale ja akceptuję życie w survivalowym stylu i co „los” (przeznaczenie, dziwny zbieg okoliczności czy coś takiego) mi przyszykuje, ogarnę i bez narzekania wyciągnę, co najlepsze, nawet z kwaśnej cytryny. To życie jak cytryna, choć cierpkie w smaku, w sumie wychodzi człowiekowi na zdrowie i uczyni go silniejszym lub bardziej odpornym.
   Dobra, wracamy do tematu Nowego Jorku. Na początku niespodziewanie dla mnie, znalazłam tam zakwaterowanie z zamian za pomoc przy wynajęciu mieszkań na Manhattanie, które zaoferował mi niezastąpiony, jedyny w swoim rodzaju Nicky. Miałam super współlokatorów, a pracy nie było aż tak wiele. Latem chodziłam opalać się do Central Parku, bo miałam tam tylko 5 minut spacerkiem. Na nowojorskie plaże, głównie na Brighton Beach w rosyjskiej dzielnicy wybrałam się tylko parę razy, bo miałam tam ponad godzinę jazdy metrem. Pierwsze miesiące upływały mi na imprezach z moją ówczesną współlokatorką Martyną, lanserce w celebryckim stylu i umieraniu następnego dnia. Nie wydawałam na to zbyt wiele pieniędzy, bo jak wcześniej pisałam, najlepsze kluby dla pewności, że goście będą wyglądali i zachowywali się reprezentacyjnie, wolą wpuszczać niektóre grupy osób za darmo i zapewniać im darmowy alkohol, niż ryzykować utratę renomy. Jednak ubrania, jedzenie, transport miejski sama opłacałam, więc kasa bardzo wolno po 3 miesiącach zaczęła się kończyć. Na początku chodziłam siedzieć na widowni w różnych show telewizyjnych, które na jesień polecą w amerykańskiej telewizji. Siedziałam tam sobie na widowni w Beat Bobby Flay (kulinarne show a la Hell’s Kitchen, odcinki październik–listopad) i na walkach bokserów –amatorów w drugim sezonie White Collar Brawlers, gdzie udawałam, że jestem kimś z rodziny lub przyjaciół jednego z uczestników. Płacono niewiele, ale na bieżąco, każdego dnia do nagranym odcinku. Gdy już zbyt wiele razy moja twarz się powtórzyła, przestano do mnie dzwonić i straciłam to źródło dochodu. Chodziłam sobie na zajęcia zumby do różnych instruktorów, imprezy, czasem zjeść coś polskiego na Green Point, aż tu pewnego dnia moja współlokatorka Martyna mi oznajmiła, że jutro idę do niej do pracy na rozmowę kwalifikacyjną. Jak to bywa zwykle w moim życiu, praca sama mnie znalazła. Jej szef mnie lubił, bo byłam rozgadana zawsze, a poza tym dużym plusem była znajomość 5 języków. Klienci jak i pracownicy byli z różnych stron świata i często sam angielski nie wystarczał, aby się porozumieć. Mój szef i jego żona pochodzili z Uzbekistanu. W salonie piękności pracowały poza mną 3 Polki, 2 Koreanki, Rosjanka, Rosjanin, 2 Ukrainki, po jednej osobie z Izraela i Salwadoru, 2 kobiety z Dominikany oraz pół Kolumbijka–pół Wenezuelka. Na dniu próbnym była też kobieta z wyspy Bali, ale w końcu Ukrainka ją wygryzła. Salon był nieopodal Union Square –jednego z najpopularniejszych punktów na mapie Manhattanu, czyli w dolnej części tej magicznej wyspy. Pracowałam dużo, choć za niewielkie pieniądze jak na tamtejsze realia, ale całkiem przyzwoite jak na polskie standardy (więcej niż na animacji w Hiszpanii, więc nie narzekałam). Chciałam odbić się finansowo i w szybkim czasie udało mi się to zrobić. Nie miałam jednak już tyle czasu na zajęcia relaksacyjne, odechciało mi się też chodzić do klubów. Te same twarze i brak ciekawszych wrażeń, do tego niewyspanie i kac na drugi dzień wystarczająco mnie zniechęcały do prowadzenia nocnego życia. Zaczęłam jeść w regularnych porach i o wiele zdrowiej, stawiając na jakość produktu, a nie tylko na cenę i smak. W mieście, gdzie zdrowy styl życia jest modny, bardzo mało osób pali papierosy, ludzie w każdym wieku regularnie ćwiczą, zaczęcie zdrowego stylu życia zależy tylko od dobrej woli. Nie schudłam za wiele, jakieś 5 kilo, ale wymodelowałam sylwetkę i kondycja skóry mi się poprawiła.
   Często, jadąc metrem czy odwiedzając różne części miasta, rozmawiając z ludźmi, mimo kilku drobnych kryzysów, miałam pewne powtarzające się uczucie. To samo doznanie, którego doświadczyłam czwartego dnia pobytu w Nowym Jorku. Postaram się je opisać. Idę gdzieś, albo rozmawiam z kimś, patrzę na około i czuję, że to moje miejsce i jest mi tu dobrze. Nowy Jork to bezdyskusyjnie stolica świata i wielki miks, gdzie tworzą się trendy i zwyczaje, które później kopiuje cały świat. Tam liczy się refleks, aby być w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, więc wszyscy pędzą i każdy, kto zdecydował się tam zostać jest albo ładny, albo mądry, albo pracowity i wierzy w siebie. Pamiętam, pewnego razu, gdy wracałam z pracy, mijało mnie dwóch chłopaków, którzy dyskutowali między sobą. Jeden powiedział „Man, what you thought, here in New York everyone is awesome”, no i jest to prawda, każdy tu jest zajebisty (na swój sposób). Wrócę tam na pewno, pewnie w 2015 roku. Moje 5 szuflad ubrań, łóżko i kosmetyki tam na mnie czekają, przy Lexington Avenue w dzielnicy East Harlem (nazywanej też Spanish Harlem), gdzie latynoska muzyka i nowojorski hip hop nigdy nie przestają grać, a zdanie „God bless sou” słyszę kilka razy dziennie.
   Od 17 roku życia powtarzałam, że przed trzydziestką chcę odwiedzić 30 państw i zatrzymać się w 30., bez względu, gdzie to będzie. Trzydziestym państwem okazały się Stany Zjednoczone, plan sam się wykonał. Teraz jednak czuję, ze chcę podróżować więcej i jeszcze tyle nieodkrytych miejsc na mnie czeka. Nigdy nie byłam chociażby w Grecji czy w Egipcie, tak popularnych polskich destynacjach. Nowy Jork to jednak miejsce do którego planuję powracać, a gdy już zostanę oficjalnie starą panną, co według polskich standardów powinno nastąpić po trzydziestym roku życia, mogę zostać kobietą sukcesu w Nowym Jorku. Tam w każdym wielu i każdym stanie cywilnym ludzie cieszą się życiem i mają tą dobrą energię, która to miasto napędza. Z resztą życie pokaże, jak to wyjdzie.
   Podsumowując, 23 września poleciałam z lotniska JFK do stolicy Norwegii, Oslo. Tam zatrzymałam się, aby zwiedzić miasto (o tym w następnym wpisie), no i po zwiedzaniu poleciałam z Oslo do Warszawy. 25 września nad razem zakończyłam na dworcu autobusowym w Białymstoku podróż rozpoczętą 12 stycznia. Nie było mnie w domu 8 i pół miesiąca, moje stopy stanęły w tym czasie na ziemi 10 państw (Polska, Holandia, USA, Kostaryka, Panama, Nikaragua, Salwador, Honduras, Gwatemala, Norwegia) . Było bardzo sympatycznie i znów podniosłam sama sobie podróżniczą poprzeczkę. Mam wiele planów teraz w głowie, a który z nich się zrealizuje (przy pomocy moich działań), to się naturalnie wyklaruje z czasem. Na chwilę obecną będę w Polsce, na Podlasiu czytać wszystkie książki, które chciałam przeczytać od dawna, popijając przy tym zieloną herbatkę na rozgrzanie w tę mroźną pogodę, oglądając hity jesiennej ramówki, takie jak „Rolnik szuka żony” na TVP1 i podjadając produkty z okolicznej Biedronki.


PS.
   Polecam “Malowany ptak” J. Kosińskiego. Z pozoru książka nie w moim stylu, akcja toczy się w czasie II wojny światowej pewnie gdzieś na wschodnich kresach Polski, ale fabuła wciąga jak makaron z chińskiej zupki Vifon. Język prosty, opis poruszający wyobraźnię, przynajmniej moją.

   Teraz czytam „Raj tuż za rogiem” Mario Vargasa Llosy, czyli jedną w książek, dzięki której nieprzeczytaniu kilka lat temu, powtarzałam warunkowo przedmiot „Literatura latynoamerykańska” na studiach. 
GOD BLESS AMERICA!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz