środa, 20 kwietnia 2016

Na zielonej wyspie. Irlandia i Irlandia Północna. Eksploracja Dublina i Belfastu.

      Kolejne wolne dni w pracy i kolejne podróże. Ostatnie 4 dni marca spędziłam na jednoosobowym tripie do Irlandii. Najpierw kupiłam bilet do Dublina, w końcu to już prawie polskie miasto, biorąc pod uwagę liczbę moich rodaków. Pomyślałam, że i tak między Dublinem a Belfastem, czyli stolicą Irlandii Północnej, która już częścią Wielkiej Brytanii, jest tylko 140 km odległości, więc grzechem byłoby tam nie pojechać, skoro nadarza się taka okazja. Było to niecały tydzień po powrocie z Dubaju, więc nie miałam czasu przygotować się porządnie do tego wyjazdu. Wróciłam z pracy o 11 wieczorem, zarezerwowałam przez Internet hostel w Dublinie, spakowałam jak zwykle torbę w rzeczywistości średnio potrzebnych rzeczy i o 2:30 w nocy pojechałam na dworzec Victoria, aby stamtąd pojechać busem na lotnisko. Samolot miałam parę minut po 6. Do Irlandii dotarłam przemęczona, co głównie wynikało zwyczajnie z niewyspania. Pogoda dopisywała, był chłód, ale też świeciło słońce, a to od razu poprawia humor. Hostel był fajny jak na swoją niską cenę i centralną lokalizacja (nazwa Kinlay House). Dublin spodobał mi się od pierwszego wejrzenia, ludzie wydawali mi się jacyś tacy… pozytywni. Rozpakowałam się i rozpoczęłam zwiedzanie.
 
      Na początek wybrałam się do znajdującego się bardzo blisko hotelu zabytkowego kościoła Christ Cathedral, czyli Katedry Kościoła Chrystusowego w Dublinie. Ładna architektura i wystrój w środku.


      Dla zrównoważenia atrakcji po kościele poszłam do słynnego Muzeum piwa Guinness. Podobało mi się. Całe muzeum ma 7 pięter, a cena biletu po coś lekko ponad 20 funtów. W cenę wliczone jest jedno duże piwo. Można też tam zakupić pamiątki. Po kolei na poszczególnych piętrach jest przedstawiony ciekawie cały proces powstawania piwa, jego historii, doboru składników etc.. Z każdym piętrem robi się coraz ciekawiej, później pojawiają się degustacje, a na samej górze jest wielka przeszklona kopuła a tam bar, gdzie można napić się Guinessa i podziwiać panoramę Dublina z każdej strony. Jako że byłam zmęczona już degustacjami na poszczególnych piętrach i tym piwem na górze podpiłam się i byłam zrelaksowana. Posiedziałam na górze przy piwku, pomyślałam o swoim życiu i ruszyłam dalej zwiedzać miasto. Szybko zdałam sobie sprawę, że Dublin jest naprawdę mały i bilet dobowy, który kupiłam jest prawie że nieprzydatny (użyłam go tylko, aby wyjechać z lotniska i podjechać do parku Phoenix).






 
      Przez środek miasta przepływa rzeka Liffey i naprawdę malowniczo komponuje się z panoramą miasta. Jest wiele mostów, głównie dla pieszych, więc na ma tam problemu z komunikacją. Cieszyłam się ładną pogodą i nowym miejscem. Po krótkim odpoczynku w hostelu, korzystając z ładnej pogody, udałam się do parku Phoenix. Jest to podobno największy park miejski w Europie. Jestem skłonna w to uwierzyć, bo park wygląda jak wielkie pole. Jest tam też zamek i parę pomników. Nie przeszłam nawet 1/3 parku.




      Wróciłam znów do centrum i wybrałam się do słynnej dublińskiej dzielnicy barów Tample Bar. Rzeczywiście, od razu tam się czuło barową atmosferę. Był środek tygodnia, godziny popołudniowe, a tam panowała wesoły nastrój jak na festynie. Przypominało to brytyjskie klimaty, bary z muzyką na żywo i piwo, piwo i jeszcze raz piwo. Mnie osobiście trochę to przytłaczało, bo nie jestem fanką takich miejsc. Wolę kluby, drinki i mniej tłoku niż barowe hulanki, więc przebywałam tam tylko, aby przeżyć podróżnicze doświadczenie. Cała ta podróż, sporo chodzenia i aktywnego zwiedzania zmęczyły mnie, więc zasnęłam jak niedźwiedź.
      Następnego dnia poszłam zobaczyć Kościół Świętego Patryka, patrona miasta. Jest to jeden z obowiązkowych punktów każdej osoby zwiedzającej Dublin. Kościół swoim stylem bardzo przypominał Katedrę, którą widziałam dzień wcześniej.


      Później jak podczas każdej z moich podróży musiałam zahaczyć o centrum handlowe, aby zobaczyć, jakie trendy panują w Dublinie. Byłam pozytywnie zaskoczona i nawet kupiłam sobie bluzę, z której jestem bardzo zadowolona. W centrum handlowym była też mała galeria obrazów, które mi się spodobały, taka sztuka nowoczesna do mnie trafia. Centrum handlowe było małe, tak jak i mały jest cały Dublin, więc proporcje zostały zachowane.




      Następnie skierowałam swoje kroki w stronę National Gallery i Trinity Collage, kolejnych perełek architektury, choć mnie wcale tam nic nie urzekło. Później poszłam na główną ulicę Dublina, czyli O’Conell Street. Zrobiłam parę zdjęć mijanym po drodze co ważniejszym pomnikom, a następnie wróciłam z znane mi już strony, czyli do dzielnicy Temple Bar. Tam przeszłam do mojej ulubionej części podróżowania, czyli próbowania tradycyjnego jedzenia i napojów.




      Zaczęłam od kawy po irlandzku. Poszłam do typowego irlandzkiego baru z muzyką na żywo i usiadłam na chwiejącym się barowym stołku. Ta kawa po irlandzku to wspaniały wynalazek! Nie dość, że kawa pobudza, to jeszcze rozgrzewa od środka i poprawia humor. Kosztowała mnie ta przyjemność 7 funtów (The Quays Bar, przy głównej ulicy dzielnicy Temple Bar).

     Lekko rozgrzana postanowiłam dalej zwiedzać. Poszłam zobaczyć Dublin Castle, bo to w sumie taki obowiązkowy punkt zwiedzania, tak samo jak Katedra Św. Patryka.

      Przegłodniły mnie te spacery. Spróbowałam więc doychczas kompletnie mi obcej potrawy o nazwie "chowder" i była to miłość od pierwszego przełknięcia hehe Chowder to gęsta zupa w owocami morza lub rybą. Krenowa konsystencja i ten słonawy smak. Na serio jest to niebo w gębie! Postanowiłam, że w Londynie zaczynam gotować coś kompletnie niepopularnego wśród Polaków, czyli zupy rybne.

 
      Tego samego dnia spróbowałam tez innego tradycyjnego dania o nazwie Dublin Coddle, którego zdjęcie załączam poniżej. Dublin Coddle nie miał jednak w sobie nic nowego i smak był mało intensywny.

 
      To by było na tyle o Dublinie. Pozwiedzałam, posmakowałam i pora ruszać dalej. Rano wymeldowałam się z hostelu i wsiadłam w autobus do Belfastu. Byłam na miejscu około 1 po południu. Tym razem zatrzymałam się u Hectora z Hiszpanii, którego zgodził się mnie ugościć przez couch surfing. Hector jest doktorem fizyki na lokalnym uniwersytecie i mieszka w Belfaście od 5 lat. Zdążył przez ten czas sporo dowiedzieć się o mieście, dlatego był świetnym przewodnikiem. Dowiedziałam się wielu informacji o mieście, których wcześniej nie doczytałam w Internecie, na przykład o osobnych dzielnicach katolickich i protestanckich. Belfast nie jest popularnym kierunkiem turystycznym, dlatego niewiele osób, szczególnie spoza Wielkiej Brytanii zna burzliwą historię miasta. Za charakterystyczne punkty dla historii Belfastu uznaję:
-Titanic (słynny statek został zbudowany w Belfaście)
-ciągnący się od XV wieku do dziś konflikt między katolikami (nie chcą być częścią Wielkiej Brytanii, uważają się za Irlandczyków) a protestantami (uznają swoją podległość pod koronę brytyjską).
-murale.
     Pierwszego dnia zwiedzałam miasto razem z Hectorem. Najpierw zabrał mnie na Uniwersytet w Belfaście, który jest ważnym punktem w mieście. W Belfaście są dwa uniwersytety i przez to w mieście jest wielu studentów. Właśnie, trzeba zaznaczyć, że Belfast tak jest nawet mniejszy niż Dublin. Ja przyzwyczajona do londyńskich tłumów, czułam się aż dziwnie bez tego tłoku na ulicach. Pogoda dopisywała, było rześko, a nawet chłodno (to przecież już prawdziwa północ) , ale za to słonecznie.


 
      Następnie zwiedziliśmy pobliski park i pojechaliśmy do dzielnicy katolickiej. O Irlandii Północnej mówi się nawet, że to najbardziej podzielony region w Europie Zachodniej i po tej wyprawie jestem skłonna w to uwierzyć. Duże wrażenie zrobiły na mnie murale w tej części miasta, które są praktycznie na każdym budynku. Opowiadają one historię regionu i po prostu robią duże wrażenie jako forma sztuki. Z resztą poniżej załączam parę zdjęć i możecie to sami ocenić.



 
      Później Hector zabrał mnie do centrum handlowego Victoria. Nie miał on jednak w intencji robienia zakupów. Na najwyższym piętrze obiektu jest przeszklona kopuła. Można tam wjechać windą i podziwiać panoramę Belfastu. Wjechałam tam i rozejrzałam się naokoło. Skłamałabym mówiąc, że widoki zaparły mi dech. Fabryczne miasto Europy Północnej i tyle. Pojeździliśmy jeszcze trochę po mieście i zauważyłam, że już około godziny 6 miasto pustoszeje. Wokół Belfastu mimo to panuje pewnego rodzaju magiczna aura, jako że miasto jest pięknie zlokalizowane. Z jednej strony widać Morze Irlandzkie a z drugiej góry (na przykład wzgórze Cavehill). Będąc na obrzeżach Belfastu można zobaczyć takie widoki.

 
 
    Tego samego dnia udaliśmy się również w okolice rzeki Lagan, bo bardzo chciałam zrobić sobie zdjęcie przy słynnej Big Fish. To taka standardowa atrakcja miasta, ceramiczna rzeźba o długości 10 metrów. Będąc w Belfast po prostu trzeba zobaczyć tę wielką rybę.  


      Potem udaliśmy się do portu, gdzie znajduje się muzeum Titanica. Było już jednak odrobinę za późno i muzeum było zamknięte. I tak było warto tam się wybrać, aby zobaczyć budynek od zewnątrz, jako że ma on wymiary takie same jak oryginalny statek Titanic i można sobie uświadomić, jak wielki on był. Belfast przez wiele lat pokutował za historię zatonięcia Titanica. Słynny statek powstał właśnie tu i po katastrofie właśnie miejscowych konstruktorów obarczano winą za zatonięcie.


      Dzień zakończyliśmy na obiadku w iście brytyjskim barowym stylu, oczywiście browar, frytki i jakieś mięso. Prawdą jest to co pisali w Internecie, Irlandia Północna jest tańsza od reszty Wielkiej Brytanii. Później udaliśmy się do paru innych  barów i kontynuowaliśmy piwkowanie. Cały dzień tak mnie zmęczył, że znów zasnęłam jak niedźwiedź.
      Drugiego dnia zwiedzałam już sama, bo Hector musiał zająć się pracą. Chodziłam po centrum, odwiedzałam lokalne sklepy i jadłam na umur to brytyjskie jedzenie, tłuste i proste. Skorzystałam też z darmowej atrakcji oferowanej przez miasto wszystkim chętnym, a mianowicie zwiedzenia wnętrza City Hall’u z przewodnikiem. Dowiedziałam się sporo o historii miasta i samego budynku magistratu oraz zobaczyłam w jakich warunkach urzędują władze miejskie Belfastu. Na zdjęciach poniżej możecie zobaczyć City Hall z zewnątrz i od środka.



 
    Niewiele więcej nowego zobaczyłam tego dnia. Nie było potrzeby jazdy autobusem, jako że wszędzie było blisko. Pod wieczór pojechałam na lotnisko, bo miałam lot o godzinie 20, ale było opóźnienie. Do mieszkania w Londynie dotarłam o 1 w nocy.
   Bardzo miło wspominam moją Irlandzką wycieczkę. Irlandia jest 40. odwiedzonym przeze mnie państwem.  W kolei Irlandia Północna to wykonanie kolejnego punktu mojego planu zobaczenia wszystkich 4 części Wielkiej Brytanii. Miałam szczęście, że trafiła mi się bardzo ładna pogoda. Tyle szczęścia co do pogody nie miałam już w Szkocji 2 tygodnie później. O tym będzie traktował mój kolejny wpis: o wyprawie do Edynburga! Kochani, zaglądajcie więc na mój blog, bo wpisów będzie przybywać. Załączam pozdrowienia i do zobaczenia! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz