poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Życie płynie. New York – ciąg dalszy, Kanada po raz drugi, a potem lądowanie na Ukrainie i wakacje w Grecji Ołłł Jeees!

      Ostatni wpis wrzuciłam na bloga w maju. Co się wtedy działo? Czy po prostu byłam tak leniwa, że nie chciało mi się pisać? Czy może było tak nudno, że nie było o czym pisać? Skąd że znowu! Po prostu moje obsesyjne myśli ukradły mi dużo czasu i po raz kolejny zgubiłam rozsądek (no dobra, nie będę kłamać, nie mogłam zgubić czegoś, czego nigdy nie miałam). Zapomniałam o sobie samej, chociaż cała sprawa wcale nie była warta takiego zachodu.
      Cofnijmy się w czasie. Jest druga połowa maja. Ja wracam z Toronto, a moje myśli, są świeżo zainfekowane nowym kolesiem, Kanadyjczykiem o korzeniach z Trynidadu i Tobago, zawodnikiem MMA. On coś tam mi odpisuje, miło i kulturalnie, ale to ja wciąż piszę pierwsza. Zero gry z mojej strony, że mi niby nie zależy itp., więc od razu szanse porażki większe i widać, kto trzyma ster. Kiedy w końcu nauczę się tego, że jak koleś zajmuje się jakimkolwiek sportem, ma silną potrzebę rywalizacji i zdobywania wyników, więc jak ma pewność wygranej to nie będzie się nawet starał. Powinnam już po tylu przypadkach nauczyć się tego, ale nie.. moja głowa wciąż jeszcze tego nie zakodowała.
      W tym czasie w Nowym Jorku bez zmian, wciąż wkurzający współlokatorzy, zumba prawie każdego dnia i różne zumbowe eventy na Manhattanie, od czasu do czasu imprezka i sprawy bieżące. Pracy już nie szukałam, bo wiedziałam, że wrócę do Europy na lato. Tyle co pracowałam w zamian za mieszkanie, ale o regularną pracę zarobkową się nie starałam. Czasem dorabiałam siedząc na show telewizyjnych albo w telewizji śniadaniowej jako publiczność od zadawania pytań przy wywiadach (choć osobiście nie zadałam nigdy pytania). Ważne, że płacili od ręki. Nagle zadzwonił mój szef z salonu fryzjerskiego z tamtego roku, mówiąc, że jedna laska odchodzi i może mnie przyjąć na tyle samo dni i na takich samych zasadach jak w tamtym roku. Wtedy przypomniałam sobie, że nie będę tyrać za te grosze ponownie, praca nie dawała mi satysfakcji emocjonalnej, tyle że raz na jakiś czas przewinął się jakiś znany klient i lokalizacja była świetna, ale to tylko oprawka. Gdybym miała tam wrócić, to już bym do Europy nie mogła polecieć na lato i wybrałam Europę.
na rolkach na Manhattanie

 
    Wróćmy do spraw Kanadyjczyka… Po 4 tygodniach pojechałam drugi raz do Kanady, tym razem sama, aby się z Nim zobaczyć. Nawet nie pisałam nigdzie o tym, bo to wydaje się nawet mnie samej żenujące z perspektywy czasu. Pojechałam na trzy dni. Na początku spóźnił się. Później było mega pozytywnie, a następnie porażka. Jego zachowanie było niespójne. Widzieliśmy się tylko pierwszego dnia, później już nie. Ja byłam kompletnie zmieszana i smutna, a jemu to prawdopodobnie koło dupy latało. To typ gracza, który nigdy nie powie nic niemiłego, tylko tak obróci sytuację, aby on wyszedł na super bohatera. Gdyby jakaś koleżanka mi taką historię opowiedziała, to miałabym gotowy wykład o takim żałosnym zachowaniu. Mój attitude (czyli sposób zachowania, przypomina autor) wymagał naprawy, a attitude jest przecież najważniejszy, jak to mawiamy z moją kumpelą Kasią Dz. „Party” z Poznania, którą możecie kojarzyć ze zdjęć z czasów pracy w Hiszpanii i moich 25. urodzin w amsterdamskich coffee shopach. Tym razem to Ja w skali żenady od 0 do 10 zasługiwałam na 8,5, a może nawet na 9. No i wracam załamana z mojej drugiej wyprawy do Toronto, zero pozytywu. Jestem znów w Nowym Jorku i myślę, a chyba nawet, a nawet na pewno... mówię na głos, siedząc na kanapie w living roomie u Nickiego, że najgorsze z tej historii jest to, że… Ja się w Nim zakochałam. Słów brak. Myślę tylko, jak to odkręcić i doprowadzić do tego, aby spotkać się po raz trzeci i nie wyjść przy tym na wariatkę. Ciężko, nic mnie nie łączy z Kanadą, co więcej, Toronto wydaje mi się nudne i nie przemawia do mnie to miasto w stylu brooklyńskiego Williamsburga (Williamsburg to znana część Brooklynu, hipsterska mekka, bary pełne hipsterów wypełniają ulice – przypomina autor) . Przez tydzień była cisza na morzu, a później po tym wszystkim znów do niego napisałam, ale w takim koleżeńskim stylu, aby go nie przytłoczyć czy nie wystraszyć, bo to był jego powód jego zachowania. Czuł się przytłoczony (tak mi powiedział) – ściema tania, a Ja „wierzę, bo chcę”. No i metodą małych kroczków zaczęliśmy znów pisać.
z moimi ulubionymi wariatkami :)

wiara czyni cuda :)
 
      24 czerwca spakowałam plecak i wróciłam do Europy. Korzystałam w linii lotniczych International Ukrainie Airlines i moi kochani, mówię szczerze, kompletny pozytyw. Obok Air France to moje ulubione linie! O wiele lepszy standard jeśli chodzi o loty długodystansowe niż Norwegian czy United Airlines. Dostałam nawet skarpetki z froty, aby mi stopy podczas lotu nie zmarzły. Były dwa kompletne posiłki z kanapeczką, daniem na ciepło, sałatką i deserkiem, plus napoje oczywiście. Wcześniej spotykałam się z 1 posiłkiem lub 1 pełnym posiłkiem, a drugim mniejszym, takim snackiem. Cena lotu była niska, a standard całkiem spoko, polecam ukraińskie linie lotnicze.
      Kijów tym razem zwiedzałam w dzień. Za 13$ spędziłam noc w samym centrum miasta, niedaleko Zołotych Worot – jednej z głównych atrakcji turystycznych Kijowa, w małym jednoosobowym pokoju w hostelu o nazwie Zołotyje Worota, który zarekomendowano mi w innym hostelu. Wysłałam z Ukrainy część moich rzeczy do Polski, aby mieć lżejszy bagaż. Odradzano mi to, twierdząc, że międzynarodowe paczki często giną albo idą wieki. Nie jest to Unia Europejska, więc musiałam wszystko zadeklarować, ile bluzek, ile magnesów na lodówkę itp. Zależało mi, aby paczka dotarła do Polski, bo wysłałam moje łyżworolki ukochane. Na Poczcie Głównej, przy samym Majdanie powiedziało mi, że paczka dojdzie do Polski za 2 tygodnie. Okazało się, że doszła po 6 dniach! Za 7 kg zapłaciłam 55$ z tego, co pamiętam.
na Majdanie
 
      Ładnie wygląda Kijów latem, jest tam też tanio, a ludzie są mili. Jedną rzeczą, która po USA okazała się dużym kontrastem to fakt, ze wszyscy palą papierosy. Na ulicy non stop czuć papierowy smród. Poraża fakt, że tyle ludzi pali. Irytowało mnie to, bo w Nowym Jorku palenie jest po prostu niemodne i nie ma takiego problemu. No cóż, powoli dochodzą „do nas” już zdrowe trendy. Świadczy o tym chociażby zjawisko, że trenerki fitness są większymi celebrytkami niż awanturujące się, prymitywne i tanio wulgarne piosenkarki. Idziemy w dobrą stronę, ale z tymi papierosami do nas – mam tu na myśli Europę Wschodnią jeszcze trend nie dotarł.
      Z Ukrainy poleciałam do Aten. Pora rozpocząć grecką przygodę! Zatrzymałam się u Thanosa z Couch Surfingu. Po raz pierwszy zdecydowałam się zatrzymać u kogoś bez referencji na Couch Surfing, u kogoś, kto jeszcze nikogo nie gościł ani u nikogo się nie zatrzymał. Zaważył fakt, że Thanos mieszkał bardzo blisko lotniska, a mój samolot lądował po godzinie 23. Thanos ma 28 lat i jest Grekiem z dziada pradziada Greka. Miałam spędzić u niego tylko 2 noce, a jak co do czego zostałam aż 8! Na początku miałam dystans do Thanosa, w końcu był w podobnym wieku do mnie, miał prawo się dziewczynom podobać, bo parszywy to on nie był, mieszkał sam, więc pilnowałam się z zachowaniem, aby nie zostać odebrana dwuznacznie. Od razu zabrał mnie nad morze i na imprezę. Miejsce, do którego mnie zabrał było czymś pomiędzy barem a dyskoteką. Miało bardzo „nowojorski styl”, fajerwerki, tancerki, nawet mixy muzyczne DJ robił podobne. Pierwszą piosenką, jaką tam usłyszałam było „CoCo” Genesisa, nie mogłam w to uwierzyć, że taką muzę puszczają w Grecji. Thanos zapoznał mnie ze swoimi znajomymi, było sympatycznie. Chyba już na drugi dzień otworzyliśmy się przed sobą, ja mu opowiedziałam o Kanadyjczyku, a on mi o Irlandce, co mu złamała niedawno serce. Okazało się też, że oboje jesteśmy skorpionami, co zawsze dużo wyjaśnia, bo skorpion to nie tylko znak zodiaku, to osobowość, którą tylko drugi skorpion zrozumie. Więc już powstała między nami nić porozumienia. Thanos był w stu procentach dżentelmenem, więc było bardzo pozytywnie i koleżeńsko. Mój nowy przyjaciel couch surfingowy przyznał mi się, że dlatego chciał przyjąć jakiegoś podróżnika, tudzież podróżniczkę, aby przestać patrzeć się na foty i analizować facebooka i instagram tej Irlandki. Byliśmy w wielu pięknych miejscach i zakumplowaliśmy się. Udzieliliśmy sobie również paru rad i ja mogę powiedzieć, że rady Thanosa skutkowały. Wydaje mi się, że ja mu się spodobałam i dlatego mu przeszła ta Irlandka trochę, ale nic nie zrobił w tym kierunku. I dobrze, bo a i tak wciąż byłam myślami przy Kanadyjczyku.
 
Jedzenie
    Przede wszystkim greckie jedzenie przypadło mi do gustu. Niby wszystko takie proste, ale w tej prostocie tkwi chyba klucz. Produkty spożywcze mają wysoką jakość. Na przykład pomidory aż pachną na przykład taką naturalną lekką słodyczą i soczystością. Owoce morza, jakaś bajka po prostu. Świeże kalmary, świeże znaczy świeże, a nie z zamrażalnika sprzed pół roku i też można to wyczuć. Tu trzeba wspomnieć o tradycyjnym, narodowym greckim alkoholu Ouzo. Jest to wyrób mocniejszy od wódki i należy go pić tylko przed posiłkiem, aby wzmocnić apetyt. Wlewa się około 1/3 szklanki Ouzo, a następnie dolewa wody i dodaje lodu. Ouzo pod wpływem wody zmienia kolor z bezbarwnego na biały. Trunek ma zapach anyżu i zdecydowanie trafiło w mój gust.
grecka sałatka i inne specjały
 
   Słodycze i wszechobecne cukiernie to jeszcze inna bajka. Powiem tak, Grecja to jest kulinarna rozkosz. Mięsa też jest spory wybór. Najpopularniejszym wśród Greków daniem, a może raczej przekąską są suvlaki, czyli zwinięty chlebek pita napełniony kawałkami smażonego mięsa jak w kebabie, frytkami, warzywami (najczęściej cebula i pomidor) i obowiązkowym elementem, czyli sosem tzatziki (czosnek z jogurtem greckim i dodatkami), z którego Grecja słynie. Suvlaki są mniejsze od znanego nam kebaba i zastępują tam naszą polską tradycyjną „kanapkę na drogę”.
suvlaki
 
   Zauważam na marginesie, że ludzie są mili i nawet w kryzysie ich standard życia robi wrażenie wyższego niż w Polsce, a podejście do przeciwności losu jest bardziej optymistyczne. No i dobrze, życie jest jedno i trzeba z niego korzystać.
Pod greckim parlamentem
   Przyleciałam do Grecji kilka dni przed tą całą aferą z zamknięciem bankomatów. Byłam pod parlamentem, gdy zebrali się tam zwolennicy wyjścia ze strefy Euro, a także dzień później, gdy na ulice wyszli sympatycy pozostania przy europejskiej walucie. Widziałam te kolejki przy bankomatach. No cóż, takie życie. Świat materialny ma swoje prawa. Grecy nie mieli jednak min pogrzebowych ani wesołych. Opinie były różne. Jednak dla wszystkich osób, z którymi miałam okazję porozmawiać, było jasne, że przez najbliższe kilka lat trzeba będzie „zacisnąć pasa”. Zaciekawiło mnie, że wiele osób wspominało czasy „sprzed euro” jako lepsze. Słyszałam, że z dnia na dzień ceny poszybowały w górę, gdy zmieniła się waluta. Tylko wypłaty nie wzrosły oczywiście, czyli z wejściem euro okazało się, że nagle ludzi stać na mniej. Nie ma co się dziwić, że w Grecji miała miejsce publiczna debata czy warto zostać przy euro, szczególnie na oferowanych zasadach. Jest jednak druga strona medalu. Otóż, gdyby teraz nagle powrócić do greckiej drahmy, to wtedy waluta miałaby małą wartość, byłaby słaba i tania. Obcokrajowcy, na przykład Brytyjczycy lubiący osiedlać się na stare lata w cieplejszych miejscach (na czym nieźle skorzystali podczas kryzysu w Hiszpanii kilka lat temu), mogliby wyjątkowo okazyjne wykupić nieruchomości czy firmy. Obserwowanie na żywo wydarzeń spod greckiego parlamentu było ciekawym doświadczeniem. Mam farta, że akurat odwiedziłam Grecję w tym czasie.
      Jeśli chodzi o zwiedzanie Aten, nie warto wybierać się do greckiej stolicy na więcej niż 3-4 dni. Głównymi atrakcjami w ofercie miasta jest Akropol i inne pozostałości greckiego imperium. Ja byłam więcej niż zachwycona Akropolem.



pod Partenonem
 
   Poza tym polecam Muzeum Akropolu znajdujące się tuż obok. Wstęp tylko 5 euro, więc warto zainwestować, to w końcu dziedzictwo kulturowe wszystkich Europejczyków. W centrum miasta jest strefa pełna małych sklepików. Wchodząc w tę okolice można zobaczyć baner zawieszony nad ulicą Shopping Paradise, czyli Zakupowy Raj. Jest tam pełno turystów. Ja takimi miejscami się już nie podniecam, bo w zbyt wielu tego typu miejscach byłam i wiem, że w każdym kraju jest ta sama chińska tandeta, której nie potrzebuję do szczęścia. Zazwyczaj kupuję magnes do mojej kolekcji i tyle.
 
 
Zumba
    W Atenach poszłam też na zumbę. Chciałam zobaczyć, jak wygląda zumba po grecku. Poszłam do fitness clubu Social Arenas Gyms i zajęcia były spoko. Po zajęciach porozmawiałam z instruktorką Dmitrą i dogadałyśmy się, że przyjdę też na kolejne i poprowadzę kilka piosenek. Stresowałam się bardzo, co z tego wyjdzie i jak Ja i moje zumbowe chorełki zostaniemy odebrane. Wyszło super i panie biły mi brawo na koniec. Cała przygoda z zumbą w Atenach to piękne wspomnienia, tyle szczęścia mi to dało i emocji.
Ja i Dmitra
 
   Szóstego dnia pobytu w Atenach, wciąż u Thanosa, dołączyła do mnie Martyna, znana czytelnikom bloga, moja koleżanka z czasów nowojorskich. Razem pozwiedzałyśmy stolicę i wyruszyłyśmy do Salonik, czyli na północ kontynentalnej Grecji. Ciężko było pożegnać się z Thanosem, który też już się przyzwyczaił do obecności mojej. Był naprawdę spoko wobec mnie, nawet zabrał mnie na niedzielny obiad do swoich rodziców, gdzie mogłam spróbować prawdziwych pyszności. Cała jego rodzina jest przemiła. Thanos ma ten problem, że jest za dobry jak na warunki współczesnego świata. Życzę mu jak najlepiej. Chyba jest to jedna z moich topowych znajomości/przyjaźni couchsurfingowych, oczywiście nie licząc Nickiego z Nowego Jorku, u którego łącznie przemieszkałam 7 miesięcy i czułam, jakbyśmy byli prawie rodziną. Nawet na moim facebooku Nicki figuruje jako mój teść hehe.

na drinku

 
Thesaloniki i Chalkidiki
   Saloniki, albo jak ktoś woli bardziej międzynarodowo Thesaloniki to jedno z większych miast Grecji, uchodzące za najbardziej „europejskie”. Takie też było moje odczucie. Ładny, poprawny krajobraz, większa toleracja i uniwersalne trendy, a mniej lokalnej tradycji. Zatrzymałam się wraz z Martyną u Ahmeta z Couch Surfingu, 24-latka o tureckich korzeniach. Nasz gospodarz Ahmet, choć  trechę nieśmiały, był bardzo miły i inteligentny. Cały czas miał jakiś gości, przyjmował jednych ludzi po drugich, bo jak stwierdził, nie lubić być sam w domu. W czasie naszego pobytu gościł też pewnego młodego Australijczyka, który przemierzał Europę rowerem. Jejku, świat jest dobry!! Nie mogę się nadziwić, jak tyle ludzi może bać się życia i je marnować na lęki, hejty i niedowierzanie. Ja szczerym sercem kocham podróże, dlatego cały wszechświat ułatwia mi ich realizację. Thesaloniki pod względem zabytków mają chyba troszkę więcej do zaoferowania niż Ateny, choć nie ma tu żadnych greckich świątyń. Jest to też dobre miejsce na zakupy. Z Martyną podróżowanie wyglądało już inaczej, bo ona jest turystką, a ja jestem podróżniczką, a to wielka różnica. Ją najbardziej obchodzą zdjęcia z selfie-kija, jedzenie w restauracjach tak, aby fotka jedzenia ładna wyszła i widok z okna był fajny oraz zakupy. Nie interesuje jej historia, nawet lokalne tradycje, generalnie to, co lokalne i specyficzne dla danego regionu. Aby takie rzeczy wiedzieć, trzeba najczęściej przeczytać o tym, a Martyna nie lubi czytać i pisać. Ja takie podróżowanie uważam, że ignorancję i stratę czasu. Męczyło mnie to, bo to ja załatwiłam noclegi i plan podróży, a ona na gotowe przyleciała, nie przejawiając żadnej inicjatywy pod tym względem. Więcej nie pojadę z Martyną już na żadne tripy.
Ja i Martyna
 
   Z Salonik jest całkiem blisko, to znaczy około 150 km do słynnego półwyspu Chalkidiki, a raczej trzech półwyspów kryjących się pod tą nazwą. Wybraliśmy półwysep Kassandra, który podobno odwiedza najwięcej młodych ludzi. Pojechaliśmy na jedną z bardziej znanych plaż o nazwie Calithea. Nasz host Ahmet zabrał nas tam swoim autem, ładnie z jego strony, w końcu od niego z mieszkania do tej plaży w dwie strony to łącznie 400 km. Martyna oczywiście jak zawsze zrobiła pełny makijaż i była jedyną osobą na plaży w kilku warstwach pudru, doczepkach na włosach i sztucznych rzęsach. Oczywiście nie wchodziła do wody. W drodze na plażę nie raczyła się odezwać nawet do naszego gospodarza, założyła słuchawki na uszy jakby autobusem sobie jechała. Czy takiego gościa chciałby ktoś mieć, spędzać swój wolny dzień, wydawać kasę na paliwo i tak być traktowanym? Brak kultury i tyle, więcej z nią nie podróżuję, byłam wówczas zażenowana jej zachowaniem. Tak w ogóle później to się obraziłyśmy na siebie i rozdzieliłyśmy w Turcji, czego wcale nie żałuję. Miała na mnie stopujący (tzn. nie rozwojowy, głównie mentalnie) wpływ i dobrze, że tak wyszło.
na plaży, Chalkidiki
 
    W Salonikach wsiadłyśmy w nocny autobus do Istambułu, siadając z dala od siebie. Turcja była kolejnym państwem w mojej podróży i pobyt tam miał zarówno dobre, ale i gorsze strony. Turcja wzbudziła we mnie mieszane uczucia, zachwycając i irytując, ale o tym w kolejnym wpisie…
   Podsumowując, między kwietniem a lipcem trochę się przemieszczałam. Byłam w Stanach (Nowy Jork i Chicago), w Kanadzie (Toronto i wodospady Niagara), na Ukrainie (Kijów), w Grecji (Ateny, Saloniki, Chalkidiki), następnie w Turcji (Istanbuł, Antalya) i znów w Polsce. Moim pierwotnym planem było zwiedzenie Bałkanów: Grecji, Macedonii, Albanii, Kosova i Czarnogóry, ale jednak wyruszyłam w kierunku wschodnim, czyli do Turcji. Na zmianę decyzji wpłynęły ceny i dostępność biletów, wielkość bagażu, ilość czasu i planowane sprawy do załatwienia w Polsce. Plany planami, a życie życiem, ale i i tak jest dobrze.
   Kolejny wpis o Turcji, powrocie do Polski, moich perypetiach i przygotowaniach do kolejnej podróży już wkrótce J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz