wtorek, 24 stycznia 2017

Californication! Czyli Eve w Los Angeles i San Diego


   Los Angeles, San Diego, Las Vegas i Nowy Jork – to miejsca, które odwiedziłam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Cały kalejdoskop zdarzeń i wachlarz doświadczeń. Niektóre z nich miło wspominam, niektóre opisuję z niepewnością, bo wiem, że są poza prawem, a jeszcze inne opisuję w konieczności trzymania się faktów, choć najchętniej wymazała bym je z pamięci. Odwiedziłam wreszcie zachodnie wybrzeże Stanów i mam porównanie, jaka jest różnica między tymi miejscami. W tym wpisie zawarte są moje przygody i obserwacje z Los Angeles i San Diego.
   Do Los Angeles leciałam przez Atlantę. Widoki zapierały dech w piersiach. Wielki Kanion, pustynie Nevady, wielkie połacie niezamieszkałego, nieuprzemysłowionego terenu robią wrażenie oglądane z widoku ptaka nawet na mnie. Przywitała mnie ładna pogoda i poraziła przestrzeń. Na serio Los Angeles i New York to dwa światy. Los Angeles na ogromne, szerokie ulice, dużo przestrzeni, bardzo mało osób chodzi, a wszyscy poruszają się samochodami. Z kolei w Nowym Jorku korzystanie z metra to nie oznaka biedy, tylko zdrowego rozsądku. Po Manhattanie metrem jeżdżą wszyscy, bez względu na sytuację materialną, po prostu nikt nie chce stać w korkach. Pogoda, którą zastałam 30 listopada w Los Angeles to był polski kwiecień – maj, rześka, świeża wiosna. Jak to teraz piszę z Nowego Jorku, gdzie jest deszczowo, aż mnie łapie sentyment. To było takie przyjemne uczucie, gdy stałam na przystanku i czekałam na autobus, na którym wyświetlał się napis”Kierunekà Beverly Hills”. Myślałam, że to się dzieje naprawdę. Miasto, które się ogląda w filmach, jakaś daleka, nierealna telewizyjna kreacja to jest rzeczywistość, którą mogę dotknąć. To coś normalnego, gdzie ja fizycznie jestem. …A jak wiecie, takie wspaniałe to się wszystko na tym świecie wydaje z daleka, znani ludzie, sławne miejsca to piękna iluzja. 
niecodzienne widoki z samolotu

Czy to już Wielki Kanion?

w takim stanie wylądowałam w Los Angeles

przeziębiona, stara, ale młoda, uśmiechnięta Ja

      Przyjechałam przeziębiona. Pierwszą noc spędziłam w dzielnicy Koreatown w centralnej części LA. Moim hostem z couch surfingu był Brian – Amerykanin o Koreańskich korzeniach profesjonalnie zajmujący się brazylijską sztuką walki jiu-jitsu. Nawet z tego, co mi wiadomo Brian startował w mistrzostwach świata i w różnych turniejach zajmował wysokie miejsca.  Wspólne selfie przytrzymam w mojej galerii, może za parę lat będę miała dowód, że go znam, jeśli ludzie nie będą mi wierzyć. Brian odżywia się i trenuje bardzo rygorystycznie, ale lubi to, więc nie cierpi wcale jedząc ryż, gotowanego kurczaka i warzywa na parze przez większość dni. Bardzo mi zaimponował ten chłopak, choć nie załapaliśmy takiego super kontaktu, bo wciąż czułam lekki dystans. Wiek jednak z pierwszych studiów, że Azjaci to „long distance culture”. Złapała mnie grypa, więc nie zwiedzałam za dużo. Wiedziałam już, że w LA jest dużo Azjatów i tak jak w Toronto nie ma jednego Chinatown, gdzie są skupione wszystkie azjatyckie nacje, ale jest to podzielone. 

ulica, przy której mieszkał mój host

Ja i mój host Brian
      Pierwszym miejscem, które postanowiłam odwiedzić był Hollywood Boulevard, czyli słynny chodnik z gwiazdami sławnych ludzi zwany Aleją Gwiazd, czy Aleją Sław, jeden pies. Byłam taka podekscytowana, wysiadłam z metra i byłam tam. Szłam sobie tym zwykłym chodnikiem, pełnym naganiaczy, ludzi którzy są poprzebierani, sprzedają dragi, chcą ci coś wcisnąć lub gdzieś cię zaprosić. Było jak wszędzie, normalnie. Dosyć luźno, bo przyjechałam w nieturystycznym sezonie. Ten odcinek z gwiazdami jest na serio długi, a gwiazdy są po obu stronach ulicy. Kilka razy później wracałam w te okolice, często był tam jakieś filmowe eventy.  



czas na fast food

      Nie jestem wielką fanką kultur azjatyckich, bo jestem bardzo pro-latynoska i pro-karaibska, więc następnego dnia przeniosłam się do innego hosta z couch surfingu, co wschodniego LA  i przeżyłam szok. Nie mogłam uwierzyć, że jestem w USA, bo wszystko wyglądało jak w małym meksykańskim miasteczku. To był kulturowy Meksyk. Moim hostem był Andy -Amerykanin o meksykańskich korzeniach. Andy wyjeżdżał wraz z rodziną na tydzień na rejs po Bahamas i pozwolił mi zostać przez ten czas u niego w lofcie. W sumie aż 13 dni tam byłam. Podobało mi się tam, a szczególnie zachwycało mnie jedzenie. Mówi się, że we wschodnim LA można zjeść lepsze meksykańskie jedzenia niż w samym Meksyku. No może to już przesada, ale naprawdę raj dla żołądka. Poza tym muszę zauważyć, jedzenie w Los Angeles jest tańsze niż w Nowym Jorku.
   Minusem mieszkania w East Los Angeles, to oficjalna nazwa ten dzielnicy, nie tylko określenie geograficznej lokalizacji, było to, że było wszędzie daleko. Aby dotrzeć do Downtown, albo gdziekolwiek musiałam brać autobus. Wjeżdżając do części Downtown zawsze mijałam ogromne, ciągnące się przez 10 ulic albo dłużej obozowisko bezdomnych. Byłam zszokowana, bo po raz pierwszy w życiu widziałam bezdomność na taką skalę. To przez pogodę, tam jest względnie ciepło cały rok. W Nowym Jorku bezdomni mają ciężko zimą, bo może z dnia na dzień zrobić się mega mróz. Moja kumpela Martyna widziała w tamtym roku na własne oczy, jak człowiek bezdomny zamarzł na ulicy i policja diagnozowała zgon. Miejska dżungla, takie są realia tego świata. Zrobiłam parę filmików jadąc autobusem, aby pokazać skalę tego. W tych wszystkich namiotach koczują ludzie. Autobusy w LA niestety jest pełne bezdomnych, naćpanych i chorych psychicznie, ludzie nawet na to nie reagują. Oczywiście nie oceniam bezdomnych tak źle, bo to każdego może spotkać. Niestety w wielu przypadkach ta bezdobność ewidentnie wynika to z dragów lub stylu życia menela.

      Powracając do zwiedzania. Kolejną wielką chwilą, po Alei Gwiazd, była wspinaczka do legendarnego znaku Hollywood. Pogoda była po prostu idealna. Podążając za wskazówkami Google Maps dotarłam tam. Swoją drogą Google maps już drugi raz mnie zaskoczyły. Tak samo jak w Szwajcarii przez te Google maps wkopałam się z jakieś leśne niepewne dróżki, to samo tutaj. Google maps pokazuje nawet jakieś wydeptane ścieżki o szerokości pół metra albo mniej. Ale nie będę grymasić, dotarłam, mam się dobrze i miałam wiele frajdy. Na serio Hollywood jako dzielnica mieszkalna jest bardzo spokojna. Daleko jej od szalonego Nowego Jorku. Czułam się tam jak na mojej wioseczce. No może poza faktem, że w Hollywood ludzie są w galaktyki świetlne bogatsi i ich już po prostu stać na ten spokój. Mieszkają sobie przy tym znaku Hollywood z swoich domkach, żyją na spokojnie, ale ten każdy domek pewnie jest tyle wart co cała moja wioska. Szłam przed siebie po tym Hollywood, aby z bliska zobaczyć słynny znak. …Aż w końcu tam dotarłam!! Znak jest ogrodzony siatką, nie można wejść na litery, jeśli kiedyś ktoś to zrobił, a wiem, że są tacy, to zaręczam to musiało być bardzo ryzykowne. Siatka jest wysoka, powiedzmy ma może z 3 metry, a później jest stromo. Nad znakiem jest pagórek, gdzie jest flaga amerykańska i piękny widok na Los Angeles. Poza mną było tam akurat kilka innych osób, które się tam wspięły jak ja. Poprosiłam jakieś dziewczyny, aby porobił mi zdjęć, a za to ja zrobiłam im. Byłam wtedy chyba szczęśliwa, gdy tam dotarłam. Z tego szczęścia zostawiam tam niechcący bluzę. Jak już zeszłam 10 minut w dół, to musiałam się wracać. Dobrze, że się w porę zorientowałam haha.  














      Spod znaku Hollywood udałam się, kierowana przez Google do Griffith Observatory. To jedna z głównych atrakcji Los Angeles, obserwatorium astronomiczne z panoramą na Los Angeles i interesującymi ekspozycjami o naszej galaktyce. To był piękny spacer po wzgórzach. Na początku się trochę obawiałam, bo szłam sama przez jakieś opustoszałe górskie ścieżki, ale jak z naprzeciwka zobaczyłam jakąś inną dziewczynę, która prawdopodobnie robiła taką samą trasę, tylko w drugą stronę, mój umysł był spokojniejszy.  Później już zaczęła się szeroka droga, gdzie spacerowało lub jeździło rowerami więcej ludzi. Jaki to był piękny spacer, pomarańczowy zachód słońca na wzgórzach Los Angeles. Uwierzcie mi, tam był kontakt z naturą i wiejski spokój, coś tak odmiennego od miejskiego odbioru natury w Nowym Jorku. 
 
brawo Google Maps


Google Maps prowadzi mnie haha na prawdę, choć sama nie wierzę w to, co widzę


piękny widok na LA i Griffith Observatory






Albert A. i Ja

panorama LA

      Kolejny dzień – kolejne wspaniałe miejsca. Następnym punktem mojej przygody były lokalne plaże. Zdecydowałam się na 2 miejsca będące dla siebie kontrastem, aby wyrobić sobie obiektywną opinię. Mam na myśli, zorganizowaną, czystą, lanserską plaże Santa Monica i ekstrawagancką aż na bardzo Venice Beach. Był grudzień, więc kompletnie poza sezonem, byłam w cienkiej kurtce i tylko zamoczyłam stopę w lodowatej wodzie. Chodziło mi o zobaczenie tego, co się dzieje przy plażach. Wysiadłam przy Santa Monica i poszłam, tak jak większość ludzi, do Pacific Park, czyli parku rozrywki na molo. Jak wiadomo, plaża Santa Monica to plaża, gdzie toczyły się losy „Słonecznego Patrolu”. To tam Pamela Anderson Ala C.J. Parker i David Hasselhoff ala Mitch Buchannon ratowali topielców.  Plaża jest wielka, bardzo szeroka, stoją tam te budki ratowników, jak w pamiętnym serialu, a obok nich jeepy. 







      Postanowiłam na pieszo wzdłuż plaży dojść do Venice Beach, która podobno była pełna artystów i nietuzinkowych osobowości. Szczerze moim zdaniem, to tamta okolica była pełna narkomanów i ludzi z problemami psychicznymi, nawet bezpiecznie za dnia się tam nie czułam. Fakt, było bardzo kolorowo, ale ja nie jestem na takim poziomie awangardy, aby czuć się dobrze tam. Byłam, zobaczyłam i wystarczy. Nawet zdjęć nie zrobiłam, bo nie wiedziałam, czy to będzie dobrze odebrane. W sezonie letnim to może tam być fajnie się poopalać, ale ja samej w sobie tej atmosfery tam nie kupuję. 



   Osobny wątek poświęcam meksykańskiemu, cudownemu jedzeniu w Los Angeles. Ubóstwiam te potrawy. Jestem wielką fanką meksykańskiej kuchni. Choć w Nowym Jorku mieszkam nad meksykańską knajpą z bardzo dobrą opinią, jednak małe knajpki we wschodnim LA to jest wyższa liga smaku. Wrzucam kilka przykładów.  
Baja bowl, krewetni z panierce, smażona ryba, ryż, fasolka, salsa pomidorowa i dodatki: limonki, cebulka i wybór sosów
pozole

rybne tacos

      Oczywiście, jak w każdym nowym miejscu skorzystałam z darmowych próbnych dni na siłkach, Udało mi się nawet w ciągu 5 dni przekroczyć limit dozwolonych odwiedzin na 7-dniowym karnecie w LA Fitness. Ocenie scenę siłkowo – zumbową w Los Angeles oceniam bardzo pozytywnie. Zdrowo się odżywiałam, naprawdę mi meksykańskie jedzenie służy, czuję się po nim lekko i dobrze. Sama sobie też robiłam jedzenie, bo miałam do tego warunki w mieszkaniu mojego hosta i nowa energia we mnie aż wstępowała.
moje typowe śniadanie w LA, pełnoziarnista tortilla, jajko, szpinak, ryż i jakieś warzywka



   Jeśli chodzi w wschodnie Los Angeles, jest ono meksykańskie. Dzielnice obok, są przestrzenne i opustoszałe, bo wszyscy poruszają się autami. Z kolei Downtown jest pełne wysokich biurowców, jak każde downtown w większym mieście, jest to miejsce pracy ludzi. Beverly Hills, z tego co widziałam jest wielkie, drogi są wielkie, szerokie, przestrzeń jak wszędzie.

   Jak się już zaczynało mi nudzić to zwiedzanie to odpaliłam tinderka i zobaczyłam, co tam ciekawego w tym LA. Aby się ie rozpisywać, przejdę do konkretów. Zaczęłam pisać z kolesiem, który był ochroniarzem, w studiu, gdzie kręcono akurat hiphopowe teledyski. Pracował tam non stop, więc nie miał czasu nawet się spotkać. Powiedział, więc, jeśli mam czas to mogę przyjść na plan, jeszcze mi za to zapłacą. Poszłam więc... Było tam dużo ludzi i dwie kolejki. Jedna dla widzów, a druga dla background actors, czyli ludzi, którzy będą w tym teledysku, jako publiczność płatna na pierwszym planie. On i jego kumpel mnie wprowadzili i kumpel jego mnie ustawił na początku samym kolejki aktorów. Laska z agencji aktorskiej, która miała wydrukowaną listę osób zatrudnionych na planie mówi „ale jej nie ma na liście aktorów”, na co on do niej „to ją dopisz i będzie”… i ona mnie dopisała! Hahaha kariera w Los Angeles! looool Tak właśnie byłam na pierwszym panie w teledysku z rzekomego live-concert T-Paina. Następnego dnia powtórzyliśmy akcję, gdy występował Jinedda. Ale przygoda. Później raz w tym studiu, gdzie się przewinęła cała śmietanka obecnego amerykańskiego hip hop’u zasnęłam raz niechcący przy Netlixie. Spoko przygoda. Szukasz randki na tinderze, a znajdujesz rolę w hip hopowym teledysku. Aż się chce powiedzieć „Welcome to America baby”, ale to dopiero usłyszę w Las Vegas, jak mnie koleż na randkę do kasyna zabierze z 7 tysiącami dolarów w ręce, a ja na tą randkę przyjdę z koleżanką haha ale po kolei. Na razie jesteśmy w LA, a Vegas dopiero w kolejnym poście. Mój kolega ochroniarz okazał się bardzo słodkim, pozytywnym młodzieńcem nawet przy tych swoich  204 cm (6’7 stóp) wzrostu.
   Postanowiłam się wybrać na dni do San Diego. Nazwa miasta brzmi tak latynosko. San Diego to jedno z najdroższych miast w USA. Spędziłam tam noc w hostelu Lucky D’s. Miasto ogólnie wydało mi się spokojne. Też było tam sporo bezdomnych, no ale wciąż nie tam dużo jak w Los Angeles. Miasto wydało mi się aż za spokojne. Nie wiem czym tak się ludzie jarają, tak szczerze. Pojechałam zobaczyć Old Town, czyli starą część miasta. Wyglądało ono jak z westernu. Było tam pełno meksykańskich pamiątek. Pojechałam też do parku i do Zoo. Do Zoo jednak nie weszłam, bo w sumie po co mi to, większość zwierząt i tak już widziałam, a w klatkach to już żadna atrakcja, patrzeć jak się męczą. Odwiedziłam też okolice San Diego Art Institute, gdzie królował kolonialny styl. Z San Diego wróciłam do Los Angeles.  









   Po długim pomieszkiwaniu u Andiego we wschodnim Los Angeles, ostatnią noc spędziłam w Pod Share, czyli takim nowocześniejszym hotelu. W sumie też za to nie płaciłam, tylko tak niby przez couch surfing, W zamian za darmowy nocleg napisałam opinie na yelp i tripadvisorze, taki był układ. Było to w dzielnicy Los Feliz. Zrobiłam sobie ostatni spacer po Alei Gwiazd i wsiadłam w autobus to Las Vegas, gdzie czekały mnie kolejne przygody. 




   Na koniec zrobiłam porównanie Nowego Jorku i Los Angeles. Są to 2 najbardziej rozpoznawalne amerykańskie miasta o światowej sławie. Dla osób, które się tam wybierają turystycznie lub zastanawiają się nad przeprowadzką, takie są realia. Plusy i minusy. Wyszło po równo.

Nowy Jork  +3   -2
+ dobry transport publiczny
+ wszędzie blisko
+ jest bezpiecznie, można w nocy samej wracać na luzie
- brak głębokiego relaksu na łonie natury
- drogie jedzenie, nawet te sztuczne

Los Angeles +3 -2
+ duża przestrzeń
+ pyszne, zdrowe i tańsze jedzenie
+ kontakt z naturą, przyroda
- niebezpiecznie, po 11 w nocy lepiej nie używać transportu publicznego
- słaby transport publiczny

      Więc co mam wybrać Nowy Jork czy Los Angeles? Czy może coś innego. Mimo, że jestem w toksycznym związku z Nowym Jorkiem, Los Angeles oferuje większy komfort życia. Ostateczna decyzja nie została podjęta. Do następnego postu, który wrzucę już wkrótce. Będzie on o Las Vegas, moich problemach z paszportem, moich pierwszych Świętach Bożego Narodzenia w Nowym Jorku i o moich obecnych przemyśleniach. Do następnego Kochani!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz