Los Angeles, San Diego, Las Vegas i
Nowy Jork – to miejsca, które odwiedziłam w ciągu ostatnich dwóch miesięcy.
Cały kalejdoskop zdarzeń i wachlarz doświadczeń. Niektóre z nich miło
wspominam, niektóre opisuję z niepewnością, bo wiem, że są poza prawem, a
jeszcze inne opisuję w konieczności trzymania się faktów, choć najchętniej wymazała
bym je z pamięci. Odwiedziłam wreszcie zachodnie wybrzeże Stanów i mam
porównanie, jaka jest różnica między tymi miejscami. W tym wpisie zawarte są
moje przygody i obserwacje z Los Angeles i San Diego.
Do Los Angeles
leciałam przez Atlantę. Widoki zapierały dech w piersiach. Wielki Kanion,
pustynie Nevady, wielkie połacie niezamieszkałego, nieuprzemysłowionego terenu
robią wrażenie oglądane z widoku ptaka nawet na mnie. Przywitała mnie ładna
pogoda i poraziła przestrzeń. Na serio Los Angeles i New York to dwa światy.
Los Angeles na ogromne, szerokie ulice, dużo przestrzeni, bardzo mało osób
chodzi, a wszyscy poruszają się samochodami. Z kolei w Nowym Jorku korzystanie
z metra to nie oznaka biedy, tylko zdrowego rozsądku. Po Manhattanie metrem
jeżdżą wszyscy, bez względu na sytuację materialną, po prostu nikt nie chce
stać w korkach. Pogoda, którą zastałam 30 listopada w Los Angeles to był polski
kwiecień – maj, rześka, świeża wiosna. Jak to teraz piszę z Nowego Jorku, gdzie
jest deszczowo, aż mnie łapie sentyment. To było takie przyjemne uczucie, gdy
stałam na przystanku i czekałam na autobus, na którym wyświetlał się
napis”Kierunekà
Beverly Hills”. Myślałam, że to się dzieje naprawdę. Miasto, które się ogląda w
filmach, jakaś daleka, nierealna telewizyjna kreacja to jest rzeczywistość,
którą mogę dotknąć. To coś normalnego, gdzie ja fizycznie jestem. …A jak
wiecie, takie wspaniałe to się wszystko na tym świecie wydaje z daleka, znani ludzie, sławne miejsca to piękna iluzja.
|
niecodzienne widoki z samolotu |
|
Czy to już Wielki Kanion? |
|
w takim stanie wylądowałam w Los Angeles |
|
przeziębiona, stara, ale młoda, uśmiechnięta Ja |
Przyjechałam
przeziębiona. Pierwszą noc spędziłam w dzielnicy Koreatown w centralnej części
LA. Moim hostem z couch surfingu był Brian – Amerykanin o Koreańskich korzeniach
profesjonalnie zajmujący się brazylijską sztuką walki jiu-jitsu. Nawet z tego,
co mi wiadomo Brian startował w mistrzostwach świata i w różnych turniejach
zajmował wysokie miejsca. Wspólne selfie
przytrzymam w mojej galerii, może za parę lat będę miała dowód, że go znam,
jeśli ludzie nie będą mi wierzyć. Brian odżywia się i trenuje bardzo rygorystycznie,
ale lubi to, więc nie cierpi wcale jedząc ryż, gotowanego kurczaka i warzywa na
parze przez większość dni. Bardzo mi zaimponował ten chłopak, choć nie
załapaliśmy takiego super kontaktu, bo wciąż czułam lekki dystans. Wiek jednak
z pierwszych studiów, że Azjaci to „long distance culture”. Złapała mnie grypa,
więc nie zwiedzałam za dużo. Wiedziałam już, że w LA jest dużo Azjatów i tak
jak w Toronto nie ma jednego Chinatown, gdzie są skupione wszystkie azjatyckie
nacje, ale jest to podzielone.
|
ulica, przy której mieszkał mój host |
|
Ja i mój host Brian |
Pierwszym miejscem, które postanowiłam odwiedzić
był Hollywood Boulevard, czyli słynny chodnik z gwiazdami sławnych ludzi zwany
Aleją Gwiazd, czy Aleją Sław, jeden pies. Byłam taka podekscytowana, wysiadłam
z metra i byłam tam. Szłam sobie tym zwykłym chodnikiem, pełnym naganiaczy,
ludzi którzy są poprzebierani, sprzedają dragi, chcą ci coś wcisnąć lub gdzieś
cię zaprosić. Było jak wszędzie, normalnie. Dosyć luźno, bo przyjechałam w
nieturystycznym sezonie. Ten odcinek z gwiazdami jest na serio długi, a gwiazdy
są po obu stronach ulicy. Kilka razy później wracałam w te okolice, często był
tam jakieś filmowe eventy.
|
czas na fast food |
Nie jestem
wielką fanką kultur azjatyckich, bo jestem bardzo pro-latynoska i
pro-karaibska, więc następnego dnia przeniosłam się do innego hosta z couch surfingu,
co wschodniego LA i przeżyłam szok. Nie
mogłam uwierzyć, że jestem w USA, bo wszystko wyglądało jak w małym
meksykańskim miasteczku. To był kulturowy Meksyk. Moim hostem był Andy -Amerykanin o meksykańskich korzeniach. Andy wyjeżdżał wraz z rodziną na tydzień
na rejs po Bahamas i pozwolił mi zostać przez ten czas u niego w lofcie. W
sumie aż 13 dni tam byłam. Podobało mi się tam, a szczególnie zachwycało mnie
jedzenie. Mówi się, że we wschodnim LA można zjeść lepsze meksykańskie jedzenia
niż w samym Meksyku. No może to już przesada, ale naprawdę raj dla żołądka.
Poza tym muszę zauważyć, jedzenie w Los Angeles jest tańsze niż w Nowym Jorku.
Minusem mieszkania
w East Los Angeles, to oficjalna nazwa ten dzielnicy, nie tylko określenie
geograficznej lokalizacji, było to, że było wszędzie daleko. Aby dotrzeć do
Downtown, albo gdziekolwiek musiałam brać autobus. Wjeżdżając do części
Downtown zawsze mijałam ogromne, ciągnące się przez 10 ulic albo dłużej
obozowisko bezdomnych. Byłam zszokowana, bo po raz pierwszy w życiu widziałam
bezdomność na taką skalę. To przez pogodę, tam jest względnie ciepło cały rok.
W Nowym Jorku bezdomni mają ciężko zimą, bo może z dnia na dzień zrobić się
mega mróz. Moja kumpela Martyna widziała w tamtym roku na własne oczy, jak
człowiek bezdomny zamarzł na ulicy i policja diagnozowała zgon. Miejska
dżungla, takie są realia tego świata. Zrobiłam parę filmików jadąc autobusem,
aby pokazać skalę tego. W tych wszystkich namiotach koczują ludzie. Autobusy w LA niestety jest pełne bezdomnych, naćpanych
i chorych psychicznie, ludzie nawet na to nie reagują. Oczywiście nie oceniam bezdomnych tak źle, bo to każdego może spotkać. Niestety w wielu przypadkach ta bezdobność ewidentnie wynika to z dragów lub stylu życia menela.
Powracając do
zwiedzania. Kolejną wielką chwilą, po Alei Gwiazd, była wspinaczka do
legendarnego znaku Hollywood. Pogoda była po prostu idealna. Podążając za
wskazówkami Google Maps dotarłam tam. Swoją drogą Google maps już drugi raz
mnie zaskoczyły. Tak samo jak w Szwajcarii przez te Google maps wkopałam się z
jakieś leśne niepewne dróżki, to samo tutaj. Google maps pokazuje nawet jakieś
wydeptane ścieżki o szerokości pół metra albo mniej. Ale nie będę grymasić,
dotarłam, mam się dobrze i miałam wiele frajdy. Na serio Hollywood jako
dzielnica mieszkalna jest bardzo spokojna. Daleko jej od szalonego Nowego
Jorku. Czułam się tam jak na mojej wioseczce. No może poza faktem, że w Hollywood
ludzie są w galaktyki świetlne bogatsi i ich już po prostu stać na ten spokój.
Mieszkają sobie przy tym znaku Hollywood z swoich domkach, żyją na spokojnie,
ale ten każdy domek pewnie jest tyle wart co cała moja wioska. Szłam przed
siebie po tym Hollywood, aby z bliska zobaczyć słynny znak. …Aż w końcu tam
dotarłam!! Znak jest ogrodzony siatką, nie można wejść na litery, jeśli kiedyś
ktoś to zrobił, a wiem, że są tacy, to zaręczam to musiało być bardzo
ryzykowne. Siatka jest wysoka, powiedzmy ma może z 3 metry, a później jest
stromo. Nad znakiem jest pagórek, gdzie jest flaga amerykańska i piękny widok
na Los Angeles. Poza mną było tam akurat kilka innych osób, które się tam
wspięły jak ja. Poprosiłam jakieś dziewczyny, aby porobił mi zdjęć, a za to ja
zrobiłam im. Byłam wtedy chyba szczęśliwa, gdy tam dotarłam. Z tego szczęścia
zostawiam tam niechcący bluzę. Jak już zeszłam 10 minut w dół, to musiałam się
wracać. Dobrze, że się w porę zorientowałam haha.
Spod znaku Hollywood udałam się, kierowana przez
Google do Griffith Observatory. To jedna z głównych atrakcji Los Angeles,
obserwatorium astronomiczne z panoramą na Los Angeles i interesującymi
ekspozycjami o naszej galaktyce. To był piękny spacer po wzgórzach. Na początku
się trochę obawiałam, bo szłam sama przez jakieś opustoszałe górskie ścieżki,
ale jak z naprzeciwka zobaczyłam jakąś inną dziewczynę, która prawdopodobnie
robiła taką samą trasę, tylko w drugą stronę, mój umysł był spokojniejszy. Później już zaczęła się szeroka droga, gdzie
spacerowało lub jeździło rowerami więcej ludzi. Jaki to był piękny spacer,
pomarańczowy zachód słońca na wzgórzach Los Angeles. Uwierzcie mi, tam był
kontakt z naturą i wiejski spokój, coś tak odmiennego od miejskiego odbioru
natury w Nowym Jorku.
|
brawo Google Maps |
|
Google Maps prowadzi mnie haha na prawdę, choć sama nie wierzę w to, co widzę |
|
piękny widok na LA i Griffith Observatory |
|
Albert A. i Ja |
|
panorama LA |
Kolejny dzień –
kolejne wspaniałe miejsca. Następnym punktem mojej przygody były lokalne plaże.
Zdecydowałam się na 2 miejsca będące dla siebie kontrastem, aby wyrobić sobie
obiektywną opinię. Mam na myśli, zorganizowaną, czystą, lanserską plaże Santa
Monica i ekstrawagancką aż na bardzo Venice Beach. Był grudzień, więc
kompletnie poza sezonem, byłam w cienkiej kurtce i tylko zamoczyłam stopę w
lodowatej wodzie. Chodziło mi o zobaczenie tego, co się dzieje przy plażach.
Wysiadłam przy Santa Monica i poszłam, tak jak większość ludzi, do Pacific
Park, czyli parku rozrywki na molo. Jak wiadomo, plaża Santa Monica to plaża,
gdzie toczyły się losy „Słonecznego Patrolu”. To tam Pamela Anderson Ala C.J.
Parker i David Hasselhoff ala Mitch Buchannon ratowali topielców. Plaża jest wielka, bardzo szeroka, stoją tam
te budki ratowników, jak w pamiętnym serialu, a obok nich jeepy.
Postanowiłam na
pieszo wzdłuż plaży dojść do Venice Beach, która podobno była pełna artystów i
nietuzinkowych osobowości. Szczerze moim zdaniem, to tamta okolica była pełna
narkomanów i ludzi z problemami psychicznymi, nawet bezpiecznie za dnia się tam
nie czułam. Fakt, było bardzo kolorowo, ale ja nie jestem na takim poziomie
awangardy, aby czuć się dobrze tam. Byłam, zobaczyłam i wystarczy. Nawet zdjęć
nie zrobiłam, bo nie wiedziałam, czy to będzie dobrze odebrane. W sezonie
letnim to może tam być fajnie się poopalać, ale ja samej w sobie tej atmosfery
tam nie kupuję.
Osobny wątek
poświęcam meksykańskiemu, cudownemu jedzeniu w Los Angeles. Ubóstwiam te
potrawy. Jestem wielką fanką meksykańskiej kuchni. Choć w Nowym Jorku mieszkam
nad meksykańską knajpą z bardzo dobrą opinią, jednak małe knajpki we wschodnim
LA to jest wyższa liga smaku. Wrzucam kilka przykładów.
|
Baja bowl, krewetni z panierce, smażona ryba, ryż, fasolka, salsa pomidorowa i dodatki: limonki, cebulka i wybór sosów |
|
pozole |
|
rybne tacos |
Oczywiście, jak w
każdym nowym miejscu skorzystałam z darmowych próbnych dni na siłkach, Udało mi
się nawet w ciągu 5 dni przekroczyć limit dozwolonych odwiedzin na 7-dniowym
karnecie w LA Fitness. Ocenie scenę siłkowo – zumbową w Los Angeles oceniam
bardzo pozytywnie. Zdrowo się odżywiałam, naprawdę mi meksykańskie jedzenie
służy, czuję się po nim lekko i dobrze. Sama sobie też robiłam jedzenie, bo miałam do
tego warunki w mieszkaniu mojego hosta i nowa energia we mnie aż wstępowała.
|
moje typowe śniadanie w LA, pełnoziarnista tortilla, jajko, szpinak, ryż i jakieś warzywka |
Jeśli chodzi w
wschodnie Los Angeles, jest ono meksykańskie. Dzielnice obok, są przestrzenne i
opustoszałe, bo wszyscy poruszają się autami. Z kolei Downtown jest pełne
wysokich biurowców, jak każde downtown w większym mieście, jest to miejsce
pracy ludzi. Beverly Hills, z tego co widziałam jest wielkie, drogi są wielkie,
szerokie, przestrzeń jak wszędzie.
Jak się już
zaczynało mi nudzić to zwiedzanie to odpaliłam tinderka i zobaczyłam, co tam
ciekawego w tym LA. Aby się ie rozpisywać, przejdę do konkretów. Zaczęłam pisać
z kolesiem, który był ochroniarzem, w studiu, gdzie kręcono akurat hiphopowe
teledyski. Pracował tam non stop, więc nie miał czasu nawet się spotkać.
Powiedział, więc, jeśli mam czas to mogę przyjść na plan, jeszcze mi za to
zapłacą. Poszłam więc... Było tam dużo ludzi i dwie kolejki. Jedna dla widzów, a
druga dla background actors, czyli ludzi, którzy będą w tym teledysku, jako
publiczność płatna na pierwszym planie. On i jego kumpel mnie wprowadzili i
kumpel jego mnie ustawił na początku samym kolejki aktorów. Laska z agencji
aktorskiej, która miała wydrukowaną listę osób zatrudnionych na planie mówi
„ale jej nie ma na liście aktorów”, na co on do niej „to ją dopisz i będzie”… i
ona mnie dopisała! Hahaha kariera w Los Angeles! looool Tak właśnie byłam na
pierwszym panie w teledysku z rzekomego live-concert T-Paina. Następnego dnia
powtórzyliśmy akcję, gdy występował Jinedda. Ale przygoda. Później raz w tym
studiu, gdzie się przewinęła cała śmietanka obecnego amerykańskiego hip hop’u
zasnęłam raz niechcący przy Netlixie. Spoko przygoda. Szukasz randki na
tinderze, a znajdujesz rolę w hip hopowym teledysku. Aż się chce powiedzieć
„Welcome to America baby”, ale to dopiero usłyszę w Las Vegas, jak mnie koleż
na randkę do kasyna zabierze z 7 tysiącami dolarów w ręce, a ja na tą randkę
przyjdę z koleżanką haha ale po kolei. Na razie jesteśmy w LA, a Vegas dopiero
w kolejnym poście. Mój kolega ochroniarz okazał się bardzo słodkim, pozytywnym
młodzieńcem nawet przy tych swoich 204
cm (6’7 stóp) wzrostu.
Postanowiłam się
wybrać na dni do San Diego. Nazwa miasta brzmi tak latynosko. San Diego to jedno z
najdroższych miast w USA. Spędziłam tam noc w hostelu Lucky D’s. Miasto ogólnie
wydało mi się spokojne. Też było tam sporo bezdomnych, no ale wciąż nie tam
dużo jak w Los Angeles. Miasto wydało mi się aż za spokojne. Nie wiem czym tak
się ludzie jarają, tak szczerze. Pojechałam zobaczyć Old Town, czyli starą
część miasta. Wyglądało ono jak z westernu. Było tam pełno meksykańskich
pamiątek. Pojechałam też do parku i do Zoo. Do Zoo jednak nie weszłam, bo w
sumie po co mi to, większość zwierząt i tak już widziałam, a w klatkach to już
żadna atrakcja, patrzeć jak się męczą. Odwiedziłam też okolice San Diego Art
Institute, gdzie królował kolonialny styl. Z San Diego wróciłam do Los Angeles.
Po długim
pomieszkiwaniu u Andiego we wschodnim Los Angeles, ostatnią noc spędziłam w Pod
Share, czyli takim nowocześniejszym hotelu. W sumie też za to nie płaciłam,
tylko tak niby przez couch surfing, W zamian za darmowy nocleg napisałam opinie
na yelp i tripadvisorze, taki był układ. Było to w dzielnicy Los Feliz.
Zrobiłam sobie ostatni spacer po Alei Gwiazd i wsiadłam w autobus to Las Vegas,
gdzie czekały mnie kolejne przygody.
Na koniec zrobiłam
porównanie Nowego Jorku i Los Angeles. Są to 2 najbardziej rozpoznawalne
amerykańskie miasta o światowej sławie. Dla osób, które się tam wybierają
turystycznie lub zastanawiają się nad przeprowadzką, takie są realia. Plusy i
minusy. Wyszło po równo.
Nowy Jork +3 -2
+ dobry transport publiczny
+ wszędzie blisko
+ jest bezpiecznie, można w nocy samej wracać na luzie
- brak głębokiego relaksu na łonie natury
- drogie jedzenie, nawet te sztuczne
Los Angeles +3 -2
+ duża przestrzeń
+ pyszne, zdrowe i
tańsze jedzenie
+ kontakt z naturą, przyroda
- niebezpiecznie, po 11 w nocy lepiej nie używać transportu
publicznego
- słaby transport publiczny
Więc co mam wybrać Nowy Jork czy Los Angeles? Czy może coś innego. Mimo,
że jestem w toksycznym związku z Nowym Jorkiem, Los Angeles oferuje większy
komfort życia. Ostateczna decyzja nie została podjęta. Do następnego postu,
który wrzucę już wkrótce. Będzie on o Las Vegas, moich problemach z paszportem,
moich pierwszych Świętach Bożego Narodzenia w Nowym Jorku i o moich obecnych
przemyśleniach. Do następnego Kochani!