Jest 6 rano któregoś z pierwszych dni
lipca. Autobus zatrzymuje się w Istambule na dworcu. Po 10-godzinnej podróży
wysiadamy. Szybka akcja i nie ma Martyny, to ona ostatecznie podjęła decyzję,
aby się rozdzielić (choć wina była po dwóch stronach). No cóż, stało się jak
stało. Wypiłam sobie kawkę turecką tylko po to, aby złapać wifi. Od razu
patrząc w menu przydworcowego baru zauważyłam, że jest drożej niż w Grecji.
Przez cały pobyt utwierdzałam się w tym, że tak jest. Później z pomocą kelnera
poszłam na metro i pojechałam odnaleźć mojego gospodarza z Couch Surfingu.
Bahady, bo chyba tak miał na imię mój host, z pochodzenia jest Kurdem, ma 24
lata i wyznaje poglądy marksistowskie (czyli komunista). Ciekawa kombinacja. Bahady
mieszkał w centralnej lokalizacji, ale w nie za bezpiecznej dzielnicy. Było to
osiedle na wzgórzu, więc zawsze trzeba było iść pod górkę, dojście do stacji
metra, która jest „blisko” to było dobre 20-25 minut. No cóż, Istambuł to
wielkie miasto w porównaniu z Atenami. Dzielnicę zamieszkiwali imigracji, a na
ulicach, jak z resztą chyba nie tylko w tej dzielnicy, często widziałam małe
torebki ze śmieciami walające się na chodnikach. Raz jak chciałam wyrzucić
butelkę pustą do śmienika, to niosłam ją pół godziny, bo nie minęłam ani
jednego kosza na śmieci, choć okolica była pełna ludzi, sklepików i
restauracji. Bahady wytłumaczył mi, że tu (przynajmniej w tej dzielnicy, w
której mieszkał) ludzie wyrzucają śmieci nieraz przez okno na ulicę i co 45
minut przejeżdża śmieciarka i zbiera torebki. Załóżmy więc, że śmieciarka
przejedzie, a 5 minut później kilka sąsiadek w tym samym czasie wyrzuci śmieci
i przez kolejne 40 minut ludzie muszą omijać te torebki. Powróćmy jednak do
innych atrakcji Istambułu, może ten smaczek o śmieciach nie powinien rozpoczynać
opisu miasta.
panorama Istanbułu |
Numerem jeden wśród atrakcji miasta są
bezdyskusyjnie meczety. Jest kilka najbardziej znanych, jak Hagia Sophia czy
Błękitny Meczet, czyli Sultanahmet. Przepych architektury robi wrażenie. Ludzie
nie są uśmiechnięci i otwarci, w metrze panuje atmosfera taka jak w metrze w
Warszawie, czyli raczej ludzie poważni i unikający kontaktu wzrokowego.
Oczywiście na ulicy niektórzy są mili, gdy chcą coś sprzedać turystom na
kilkukrotność normalnej ceny. Nawet nastoletnia dziewczyna w lokalnym
warzywniaku próbowała mnie oszukać, a także sprzedawca bajgli na lotnisku
zawyżył cenę, choć obok był cennik to kłamał w żywe oczy (gdy im wzróciłam
uwagę to bez słowa „przepraszam” wydali mi dodatkową resztę, która mi się
należała).
Wybrałam się na początku pobytu w tym
mieście na dlugi spacer i na bazarki. Na każdym roku kusiły cukiernie tak jak w
Grecji. O ile greckie słodycze mialy znany mi smak, o tyle te tureckie były
nowością. Dużo piscacji, migdalów, bardzo słodkie. Nie wiem, czego się do nich
dodaje, ale to coś, czego u nas nie ma. Najpopularniejsze się lokum, na moje
oko i poniebienie był to słodki nugat o lekko gumiastej konsystencji.
Oczywiście musiałam spróbować też tureckiej chałwy, która akurat była mniej
słodka niż nasza sklepowa i bardziej sypka. Kebaby jako że są tureckim „daniem
narodowym” można kupić dosyć łatwo.
Kebabowych budek i knajpek jest prawie tyle co w Polsce :)
Istanbuł, choć ma sporo wpływów ze świata
zachodniego jest, w moim subiektywnym odczuciu, miastem wschodu, Islamu i
kultury arabskiej, a te europejskie trendy przekradające się do życia miasta to
tylko dodatek jak kechup do frytek.
Najbardziej ekscytującym momentem pobytu w
Istanbule była pierwsza w moim życiu wyprawa do Azji hehe Polegała ona na
przepłynięciu promem przez Cieśninę Bosfora oddzielającą kontynentalną Europę
od Azji. Istanbuł jest położony na styku dwóch kontynentów, dlatego schodząć z
promu, gdy moja stopa stanęła na lądzie, byłam już na kontynencie azjatyckim.
Cieszyłam się, że poszerzyłam horyzont podróżniczy, chociażby w ten symboliczny
sposób. Jak na razie nie ciagnie mnie do Azji, ale nie wykluczam, że kiedyś
może mnie ta część świata bardziej zainteresować. Część azjatycka Istanbułu
jest spokojniejsza niż europejska, w sumie nie dzieje się tam za wiele. Głównie
jest to część mieszkalna.
Z Istanbułu poleciałam samolotem do
Antalyi. To około 700 km, a loty krajowe w Turcji cenowo przypominały autobusy,
a nawet były tańsze. Nicky znalazł mi bilet
za 21$ z bagażem dużym w cenie, więc kolejna świetna okazja. Antalya to
znany nadmorski kurort, gdzie główną atrakcją jest klimat i morze. Poza tym
można wybrać się do starej część miasta w centrum. Jest tam równiem wielki
bazar, pełny chińskiej tandety zmieszanej z kolalnymi produkcjami i zimową
odzieżą, typu futra i kurtki skórzane dla zamożnych Rosjan, głównej narodowości
odwiedzającej Antalyę.
mój pierwszy krok w Azji (ten kawałek stopy z japonce) |
Nocleg znalazłam również przez Couch
Sufring, gościł mnie Ortuck, adiunkt na lokalnym uniwersytecie, wraz ze swoją
dziewczyną. W tym samym czasie gościł też pewną Kanadyjkę o chińskich
korzeniach. Mój gospodarz mieszkał 5 minut spacerkiem od plaży, więc czas w
Antalyi postanowiłam przeznaczyć na relaks i plażowanko w tym cudownym upale.
Przy okazji poszłam raz na zumbę. Dosyć ciężko było znaleźć zajęcia zumby, bo
akurat był Ramadan, czyli coroczny post u muzułmanów i tańce, humalńce typu
zumba były czymś, czego raczej nie wypada robić i wiele fitness klubów z takich
zajęć akurat zrezygnowało. Za to w jednej siłowni tak się zadomowiłam, że na
drugi dzień już popijałam kawkę z recepcjonistką i lokalnymi osiłkami. Bardzo
spoko ludzie, nawet mnie chciano tam zatrudnić i namawiano, żebym zostawała.
Jeden z tych lokalnych osiłków opowiadał, że był na wymianie studenckiej w
Polsce i wspomina masz kraj jako nietolerancjny i rasitowski. Mówił, że raz w
tramwaju w Warszawie pewna dziewczyna podeszła do niego i plunęła mu w twarz, bo
jest Turkiem, tudzież kolorowym, ciapatym, brudasem, kebabem. Było mi wstyd,
tłumaczyłam mu, ze nie wszyscy sa tak prymitywny i nienawistni, czego
przykładem jestem Ja, która tu siedzę i sobie z nim rozmawiam. Ja już
postanowilam, że nie będę wypowiadać się na temat nienawiści i lęku przed
światem wynikającym z braku wiedzy w naszym kraju. Świata nie mam zamiaru
naprawiać, każdy myśli, co chce.
z lokalnym sułtanem |
Z Antalyi wracałam z zatkanym uchem i bólem
gardła. Po powrocie do Polski utraciłam słuch na lewe ucho. Po tygodniu ponad
postanowiłam wybrać się do lekarza i okazało się, że mam zaawansowane zapalenie
bębenka i musiałam brać drogie antybiotyki i krople, nie licząc prywatnego
lekarza, bo nie jestem ubezpieczona. Leki na szczęście poskutkowały i
odzyskałam słuch.
W Polsce cały czas siedzę na mojej wioseczce.
Głównym zadaniem obecnie jest postawienie pomnika po tacie, a reszta to zajęcia
poboczne. Wynajmuję też jeden pokój turystom. Gosciłam już u siebie w ciągu
ostatnich 2 tygodni Czechów, Francuzów i Litwinów. Obecnie mieskza u mnie
szalona Niemka, podróżująca od dwóch miesięcy rowerem po Europie. Jak już
jesteśmy przy podróżach rowerowych to pora podzielić się moim planem na kolejny
trip. Otóż moi drodzy sprzedałam ostatnio 2 stare rowery i kupiłam jeden nowy,
górski rower, który można złożyć. Zamierzam autobusem pojechać do Estonii, a
konkretnie do Tallina i wrócić rowerem. To będzie około 900 km, nie więcej niż
1000. Jestem bardzo podeskcytowana, bo to coś komplenie nowego dla mnie, to
jest wyzwanie logistyczne, fizyczne i dochowe. Prawdopodobnie wybiorę się po 19
sierpnia, bo do tego czasu mam sprawy do załatwienia tu, w Polsce. Jestem w
trakcie przygotowywań i przekonuję się, ilu rzeczy do tej pory nie wiedziałam o
długodystansowych podróżach. Nieprzemakalna odzież, dobre mapy w telefonie i
klasyczne papierowe, kask, odlaski i światła, dzienne dystanse, plan noclegów,
dużo tego. Jeśli uda mi się to zrobić, będę bardzo zadowolona z siebie.
Wiadomo, u mnie w życiu nieprzewidywalność i zaskoczenie jest nieodłączne, więc
może być nawet tak, że z tego Tallina zamiast na południe to pojadę do
Finlandii, kto to wie. Mam nadzieję, że w końcu wyleczę się z tego
Kanadyjczyka, bo zakleszczył się w mojej głowie i myślenie o nim pochłania mój
czas, w którym mogłabym chociażby obmyślić nowy genialny plan na siebie i
przejść do jego realizacji. Na chwilę obecną nie mam biletu do Nowego Jorku
kupionego i nie ukrywam, że może wybiorę się w inne miejsce na naszym pięknym
globie. Ale nie będę się rozpędzać, jak na razie wspaniale relaksuję się na
wioseczce podziwiając pomarańczowo- różowe zachody słońca, czytając ksiązki w
hamaczku, przeprowadzając moje remonciki, jeżdżąc rowerem i przyjmując czasami
turystów na moich gruntach. Ten upał mnie zachwyca i dopóki będzie w Europie
ładna pogoda, to tutaj będę.
wieśniacko i naturalnie |
Gorące jak słońce i świeże
jak wiejski wiatr, pozdrowienia z hamaczka
przesyłam Wam Ja – Eve Drifter <3