Witam ponownie
na moim blogu. Jest wrzesień – miesiąc, który co roku wprowadza zmiany w moim
życiu. Tak już po prostu jest, że duże a nawet radykalne zmiany z moim stylu
życia od paru dobrych lat przychodzą akurat we wrześniu. Siedzę u mnie na
wioseczce 2 dni po powrocie z wyprawy rowerowej. Jedyny dźwięk jaki mnie
rozprasza to bzyczenie muchy latającej po pokoju, taka relaksacyjna cisza tu
panuje.
Motywy wyprowadzki z Londynu
Nie owijając w
bawełnę, przechodzę od razu do tematu mojej świeżo zakończonej przygody w
Londynie. Spędziłam tam prawie rok czasu
od 17 września 2015 roku do 1 września 2016. Był to jeden z dłuższych pobytów w
jednym miejscu i najdłuższej pracy z jednej lokalizacji, to jest 9 miesięcy w
kasynie Empire w centrum Londynu. Czasem pytam samą siebie, po co ja w ogóle
poleciałam rok temu do Londynu, spoko nie lubię brytyjskiej kultury, niezdrowa
kuchnia i flegmatyczne tempo mi nie odpowiadają, przesiadywanie w barach i
wlewanie w siebie kufli piwa uważam za stratę czasu, a pogoda angielska skłania
mnie do depresji... Więc czemu tam byłam aż rok, skoro mój hejt jest tak
oczywisty? Ok, więc rok temu byłam pogubiona życiowo, rana po utracie Taty,
związana z tym wewnętrzna samotność była świeża, wmawiałam sobie, że teraz
muszę w końcu być dorosła, jestem sama za siebie odpowiedzialna, a chęć wymuszonego
ustabilizowania życia była trochę desperacka. Nastąpiło wówczas przetasowanie
osobowe w moim najbliższym środowisku. Na szczęśnie finansowo byłam bezpieczna,
ale pieniądze w życiu to nie wszystko i każdy na pewnym etapie zaczyna to
pojmować. Miałam prawie półtoraroczną przerwę w zatrudnieniu. Moja ówczesna
kumpela zaprosiła mnie do Londynu, co bardzo ułatwiało start. Wiem dobrze, że
lubię duże miasta, kosmopolityczne środowisko, a w Stanach zdobycie pozwolenia
na pracę to grubsza sprawa. Pomyślałam: Londyn hmm... najbardziej globalne
miejsce w Europie, blisko Polski, wysokie zarobki, więc dam szansę temu
miejscu. Choć wewnętrznie wiedziałam, że to nie są moje ulubione klimaty, za
mało tam świata Latino i karaibskiego oraz tego amerykańskiego lansu i wiary w
siebie, a za dużo arabskiego, hinduskiego i afrykańskiego. Szukałam tam
uporczywie pracy i próbowałam poznać nowych ludzi. Półtora miesiąca byłam
bezrobotna, później przez miesiąc byłam kelnerką w innym kasynie, a później
trafiłam do Empire i zostałam zatrudniona jako electronic gaming host, albo w
skrócie slot host. Nauczyłam się bardzo dużo nowych rzeczy i wyrobiłam potrzebną
licencję. Była to odpowiedzialna i różnorodna praca, bo często to my – slot
hości musieliśmy potwierdzać, czy ktoś ma mieć wypłacone większe sumy pieniądzy
lub korygować błędy krupierów, a raczej ruletek czy systemów rejestrujących
karty. Wypłata na początku była mała, ale później w końcu wzrosła. Ludzie, choć
często były jakieś zwady, byli w porządku. Pracowało tam ponad 2 setki ludzi
różnych narodowości, z czego większość było w podobnym wieku do mojego. Szarość nieba nad Londynem i godziny pracy
mnie dobijały, raz na noc, raz na dzień, powoli zniszczyło to moje i tak
niezbyt intensywne życie towarzyskie. Po pół roku wyglądało to tak, chodziłam
do pracy, odsypiałam, szłam na siłownię, włączałam coś na youtube „Pingwiny z
Madagaskaru”, „Kiepskich” albo jakieś dokumenty na dziwne, socjologiczne lub
podróżnicze tematy, czasem książka, zakupy i od nowa. Miłymi przerywnikami były
częste, choć krótkie podróże. Przez zarobki w funtach, za granicą nie miałam
poczucia, że jest drogo. Nawet Dubaj cenowo był jak Londyn. Spotykałam się z
paroma kolesiami, ale coś nie wypalało ciągle, brak iskierek albo za mało uwagi
z ich strony, olewczy stosunek, słaby seks albo jakaś irytująca cecha
charakteru, nudziło mnie to. W końcu odpuściłam i nie chciało mi się marnować
czasu na szykowanie się i wolałam pójść do supermarketu nieopodal, kupić jakąś
puszkę lodów, eklerki itp. , włączyć „Pingwiny z Madagaskaru”,”Blok Ekipę” czy
coś równie odmóżdżającego. Hahaha tak, to było moje życie. Panowała w nim swego
rodzaju samotność. Co mnie zaskakuje, wiele osób uważało, że jestem bardzo
szczęśliwą osobą i wyglądam kwitnąco. Hmm.. może przez wizyty na siłowni, którą
w Anglii naprawdę lubiłam albo moje zawsze pewne siebie zachowanie. W końcu uznałam, że kończę z tym, chcę odzyskać stan euforii,
mocy, rytm biologiczny i spać w nocy. Wiedziałam już, że kokosów na zarobię, bo
koszt życia w Londynie jest wysoki, miłości nie znajdę, a w mojej głowie jest
przeświadczenie, że to USA ma prawdziwy swag i narzuca światu trendy. Uwolniłam
się od tego. Pracę zakończyłam w mega pozytywnych relacjach i z tego się
cieszę. Wiele osób z pracy na pewno będę dobrze wspominać, pracowników i też
paru klientów, nałogowych hazardzistów, wydaję się mi się, że wiele osób tam
poznanych jest podobnych do mnie i są to ciekawe osoby. 1 września wieczorem
wróciłam do mojego domu, z planem działania na najbliższe kilka tygodni, ale
nie miesięcy. 3 dni się szykowałam do wyprawy rowerowej, zorganizowałam
zakwaterowanie, przygotowałam trasę i kupiłam niezbędne bilety. Bardzo się tym
ekscytowałam. Czułam się pewnie pod względem kondycji (pewniej niż rok temu
przed moją wyprawą rowerową Estonia – Łotwa –Litwa – Polska), bo te prawie codzienne
wizyty na siłowni przez ostatnie 9 miesięcy wyrobiły we mnie wytrzymałość
fizyczną i psychiczną też. Często powtarzam, ćwiczenia to nie tylko work out, ale też stress, antydepresant dla duszy. Potrzebowałam tej siłowni, aby
zagłuszyć zmęczenie po niedospanych nocach lub dniach przez pracę w systemie
zmianowym 24h na dobę. Nawet jak jadłam
więcej i rezultaty dla wyglądu nie były widoczne, i tak czułam się dobrze w
swoim ciele, dzięki ćwiczeniom. Mam nadzieję, że ten chaotyczny akapit jakoś
wytłumaczył, czemu musiałam tę Anglię opuścić, bo to nie moje miejsce i co się
działo w mojej głowie przez ostatni rok.
rower spakowany |
bluza w kasyna Empire, swaggg |
franki szwajcarskie |
Wyprawa rowerowa
5 września
(poniedziałek) pojechałam autokarem z Białegostoku do Genewy. Jedyne 30 godzin
w zapachach kanapek z wędliną wśród ludzi jadących głównie na zbiory na pola
lub do opieki nad starszymi ludźmi. Dotarłam na miejsce, dokręciłam pedały i
złożyłam rower. Okazało się, że mam kapcia w przednim kole. Najpierw próbowałam
napompować na stacji benzynowej, ale powietrze szybko zeszło, znaczyło to, że
opona jest przebita. W samym centrum Genewy znalazłam punkt naprawy rowerów i
Pan Adam z Czech mi zmienił oponę. 30 franków mnie za to skasował (1 frank=4
złote). Pojeździłam po Genewie i szybko odżyłam po podróży autokarem.
Pojechałam zobaczyć siedzibę Organizacji Narodów Zjednoczonych i Czerwonego
Krzyża, to mnie głównie interesowało. Miasto zrobiło na mnie pozytywne
wrażenie. Później znalazłam adres mojego hosta. Właśnie, nocowałam przed okres
całej mojej wyprawy u ludzi z couch surfingu, czyli mojej ulubionej globalnej
społeczności miłośników podróżowania. Moim hostem w Genewie był Hector,
Kolumbijczyk od 18 lat mieszkający w Szwajcarii. Mało porozmawialiśmy, bo on
był widocznie zmęczony, tak samo jak i ja. Przyszedł przed godz. 22 jeszcze w
garniturze z jakiegoś spotkania FOREX-u, czyli jak widać był to bankier pełną
parą. Nudna trochę postać jak się okazało, nawet nie wymieniłam się z nim
facebookiem. Zasnęłam jak kamień.
Czerwony Krzyż |
nad Jeziorem Genewskim |
Genewa |
wystawa o Ameryce Łacińskiej w Genewie |
Następnego dnia
wyruszyłam z Genewy do Vevey. Był to najłatwiejszy i najprzyjemniejszy odcinek mojej wyprawy. Pogoda była piękna,
tak jak przez całą moją podróż codziennie 26-27 stopni C. Prosta droga wzdłuż
Jeziora Genewskiego. Piękny dzień. Dotarłam do malowniczego miasteczka Vevey i
tam zatrzymałam się u Valentina, z pochodzenia Francuza. Mój host okazał się
bardzo ciekawym i inteligentnym człowiekiem. Jest inżynierem, ale interesuje
się psychologią, niebawem chce zacząć studiować ten kierunek. Od 3 lat zapisuje
swoje sny. Zinterpretował też kilka moich i to była bardzo trafna
interpretacja. Był pół roku w Indiach i wciąż widziałam w nim tę żywą fascynację
kulturą hinduską. Zrobił nam kolację i rozmawialiśmy do północy. Rano zaraz po
siódmej wyruszyłam do Berna – stolicy Szwajcarii.
Vevey, tu mieszkał Cherlie Chaplin |
Vevey |
Ja i Valentin |
pchajac rower pod górkę |
przez pola z google maps |
na prawo, na lewo czy na drzewo? hmm |
szwajcarska stodoła |
centrum Berna |
Odcinek Vevey –
Bern nie był łatwy. Szczególnie, że Google maps poprowadziły mnie jakimiś
leśnymi ścieżkami, często spocona pchałam rower pod górkę. Na początku zrobiłam
chyba dodatkowe 25-30 km, aby trafić na dobrą drogę. Ten dzień pokazał mi, jak duża
jest różnica pomiędzy jazdą po pagórkowatej Szwajcarii a jazdą po płaskiej nitce
Via Baltica. Przyznaję, krajobrazy zapierały dech w piersiach, Szwajcaria ma
piękne, malownicze widoki. Miasto Bern zwiedziłam bardzo pobieżnie,
przejechałam się tylko po centrum i starym mieście. Mój kolejny host, tym razem
wreszcie rodowity Szwajcar o imieniu Sam, mieszkał w miasteczku Belp, kilka kilometrów
za Bernem. Też wrócił z pracy przed 22. Dotarłam trochę przed czasem do Belpu,
więc posiedziałam tam w miejscowym barze. Zamówiłam 2 piwa, ale po takim
męczącym dniu czułam się już po paru łykach zakręcona, więc nawet nie wypiłam
do końca. Sam gościł kilkadziesiąt osób z couch surfingu, ma na swoim profilu
ponad 150 referencji. Pomógł mi wybrać najlepszą trasę na następny dzień, co
naprawdę ułatwiło start kolejnego dnia.
Ja i Sam |
Milki na wypasie |
Z Belpu do Zurichu jazda zaczęła się bardzo
dobrze. Ładna droga, rześkie poranne powietrze. Później jednak często pchałam
rower pod górę. Zrobiłam tego dnia ponad 160 km (przepraszam za wprowadzenie w
błąd we wpisie na facebooku, pomyliłam się w obliczeniach, to było 160 a nie
170 km), więc do Zurichu, mimo planów dotarcia o 17, dotarłam o godzinie 20. Zatrzymałam
się 10 km za Zurichem, w Kloten.
Przejechałam przez cały Zurich przecinając centrum i stwierdzam, że miasto
zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. Kolejnym hostem był Damian, Polak pracujący
na pobliskim lotnisku. Tym razem w polskim stylu, poszliśmy do marketu i
kupiliśmy browary i pudełko lodów. Pogadaliśmy trochę, Damian pomógł mi wybrać najlepszą
trasę na następny dzień i zaraz po 22 poszłam spać. Ta codzienna jazda dawała już
o sobie znać, czułam te przejechane kilometry w nogach. To był trzeci dzień
wielogodzinnej jazdy i pchania roweru.
Ja i Damian |
piękne widoki |
Z Klotenwyruszyłam przed 8 rano do Buchs, małego miasteczka
położonego 5 km od Vaduz – stolicy Liechtensteinu, po szwajcarskiej stronie.
Moim hostem był Reiner, z wykształcenia inżynier i nauczyciel jogi, który miał
za sobą półroczną wyprawę do Azji. Okazał się nieprzeciętna osobowością o
ciekawej biografii, smutnej, ale i motywującej zarazem. Bardzo dobrze mi się go
słuchało i dowiedziałam się sporo o jodze (choć nie jestem fanką jogi, było to
ciekawe). Reiner zrobił cudowne jedzenie, po raz pierwszy widziałam kogoś tak
perfekcyjnie przygotowującego danie trzymając się przepisu z książki
kucharskiej (no cóż inżynier) i to do tego jeszcze faceta (przepraszam za ten
szowinizm), wszystko organiczne i odpowiednio dobrane. Wiele nowopoznanych przepisów
na pewno wykorzystam, na przykład na domowe masło migdałowe. Do Buchs dotarłam
przed godz. 18, było już za późno, aby rowerem jechać do Liechtensteinu, więc
zabraliśmy się samochodem. Byłam bardzo podekscytowana, bo to był kolejny nowy
kraj, który odwiedzam. Pojechaliśmy do Vaduz – stolicy. Całe zwiedzanie nie
zajęło więcej niż 2 godziny, wliczając w to zakup magnesów do mojej kolekcji,
spacer po plantacji winogron i robienie zdjęć. Liechtenstein jest tak mały,
czysty, bogaty, prosty, spokojny, że jak dla mnie aż za czysty, za spokojny,
za bogaty.. gdzie dzikość, gdzie przygoda? Cieszę się, że mogłam się o tym na własne oczy przekonać, ta wizyta w
Liechtensteinie zaspokoiła moją ciekawość.
zamek w Liechtensteinie |
Ja i Reiner |
spacerując uliczkami Vaduz |
Dojeżdżając do Buchs ostatnie 20 -30 km
miałam problemy z rowerem, powietrze z tylnego koła wolno schodziło, kilka razu
musiałam zatrzymywać się i pompować rower u ludzi i na stacjach. Następnego
dnia, gdy chciałam wyruszyć do Bregenz do Austrii w tylnym kole był flak. Nie
miałam zapasowej dętki, Reiner też nie miał. Była to niedziela rano, a droga
była idealna, prosta i z górki. Uznałam, więc że jakoś tam dojadę, szczególnie
że było to tylko 50 km. Okazało się, że po 45 min pedałowania było ciężko,
jazda była prawie że niemożliwa. Zjechałam ze szlaku rowerowego do najbliższej wioski
i napompowałam koło na stacji benzynowej. Taka sama sytuacja powtarzała się
jeszcze 4 razy i jakoś w końcu dotarłam o czasie do Bregenz.
piękna droga z górki do Austrii |
granica szwajcarsko - austriacka |
Byłam głodna po tej przeprawie. Wiadomo, że na
niedopompowanych oponach jedzie się o wiele ciężej, bo trzeba używać więcej siły
mięśni. Zsiadłam z roweru i poszłam do „pierwszej-lepszej” kebabo – pizzerii po
wielki kawałek pizzy i jakiś niezdrowy napój. Nie było akurat żadnych innych
klientów poza mną w środku. Turecki kucharzo–sprzedawca obiecał zerkać, czy mój
rower stoi przez wejściem, bo jakoś po austriackiej stronie zaufanie społeczne
mi zmalało. Usiadłam, nie było nikogo oprócz mnie. Wiedziałam, że zrobiłam to, że moja wyprawa
rowerowa się powiodła i przejechałam w sumie ponad 600 km, zobaczyłam 2 nowe
państwa. W kebabo –pizzerii z głośników leciało w radiu akurat Oh, baby, baby it’s a wild word.
It's hard to get by just upon the smile... Był to piękny moment, był to mój moment.
Wiedziałam, że to piosenka o moim świecie, moim życiu, że to moment kumulujący
kolejną piękną podróżniczą przygodę. Poczułam się wtedy dobrze nad tym
kawałkiem pizzy, życie było proste, prawdziwe i pozytywne.
absolutna podstawa na rowerowej wyprawie :) klucze do pedałów, kół i kierownicy |
W Bregenz wsiadłam w autobus, trochę
dyskutując z kierowcą, który nie chciał zabrać mojego niegabarytowego,
delikatnie mówiąc, bagażu. Więc, jak już nie pierwszy raz przewożąc rower
trzeba było trochę poprzekonywać, aby w końcu zabrano mi ten rower. Sytuacja
powtórzyła się na przesiadkach w Monachium i w Gnieźnie, oraz w miejscowym
busie z Białegostoku do Bielska Podlaskiego. Oczywiście uczciwie dokonywałam
dopłat za nadbagaż. Po łącznie 29 godzinach podróży wróciłam do domu. Trip
uznaję za udany.
Oto mój rajd w liczbach:
Dzień 1. Przejazd autokarem Białystok - Genewa
Dzień 2. Od zmiany dętki w Genewie jazda po mieście - 15,9 km
Dzień 3. Genewa – Vevey (łatwa jazda, więc sobie jeździłam
sporo naokoło, aby pozwiedzać) - 141, 5 km
Dzień 4. Vevey – Belp (koło Berna) - 115,3 km
Dzień 5. Belp – Kloten (koło Zurichu) - 161,4 km
Dzień 6. Klopan – Buchs - 128,2 km
Dzień 7. Buchs – Bregenz
(Austria) -55,1 km i tam odjazd autokarem do Polski
= cała trasa przejechana rowerem 617,4 km !
…a teraz uchylę rąbka
tajemnicy o moich życiowo – podróżniczych planach na przyszłość. Piszę tyle,
ile sama wiem jak na razie.
Wybieram się: GDZIEŚ
Kiedy? WKRÓTCE
Po co? Aby poznać NOWE MIEJSCE, przeżyć COŚ, spotkać KOGOŚ,
i zacząć JAKĄŚ PRACĘ.
Tyle z wiadomego hehehe, a reszta jeszcze mi
nawet nie jest znana, ale czuję, że będzie przygodowo, pozytywnie i ciekawie,
bo to są cechy, które ja przynoszę ze sobą, gdy siadam do stołu, a nie
oczekuję, że tam będą na mnie czekały (metafora taka, obraz zmiany w moim
podejściu do świata).
Do następnego wpisu o CZYMŚ z GDZIEŚ :D
Pozdrawiam,
Ewa aka Eve Drifter